Nie przeszkadza wam
wtórne granie? Nie brzydzi was kolejny zespół power
metalowy, który czerpie garściami z HELLOWEEN, STRATOVARIUS
czy INSANIA, jeżeli ktoś lubi prosty, melodyjny power metal z
klawiszami, z progresywnymi elementami, kto lubi klimatyczne
klawisze, melodyjne partie gitarowe i wokal ala Micheal Kiske ten
powinien się zainteresować szwedzkim zespołem ORPHAN GYPSY, który
zbyt długo nie zagościł na rynku muzycznym i jedynym śladem jaki
został po nich pozostawiony to debiutancki album „Aftermath”,
który ukazał się w 2003 roku. I świetnie go opisują
pierwsze słowa które przytoczyłem na wstępie. Jest to album
o charakterze wtórnym, nie ma tutaj niczego odkrywczego,
słychać wiele znanych kapel power metalowych, mamy taki nieco
oklepany wokal w stylu Kiske i wokalista Per Wilhelmsson technicznie
spisuje się dobrze i jest to właściwie rasowy power metalowy
wokalista. Partie gitarowe wygrywane przez gitarzystę Woodiego są
może mało energicznie, może brakuje świeżości, ale z drugiej
strony jest melodyjność i lekkość, tak więc powodów do
większego narzekania nie ma. Jeśli chodzi o warstwę instrumentalną
to warto zaznaczyć, że znaczącą rolę ogrywają klawisze, które
tworzą tajemniczy klimat i sprawiają że wszystko jest bardziej
melodyjne, no i jeszcze dynamiczna, dość dobrze urozmaicona sekcja
rytmiczna. Gdy się spojrzy na album to można stwierdzić, że ma
ciekawą, miłą dla oka okładką i właściwie album jest bardzo
dobrze opracowany, bo nawet brzmienie nie budzi większych
zastrzeżeń. Choć album został wydany w 2003 roku to jednak
historia tego albumu i zespołu sięga do początku lat 90 kiedy to
kapela została powołana do życia za sprawą Pera i jego brata
Erika początkowo pod nazwą TALEGATE i w tym okresie wydali demo
„Eye Of The Storm” które było utrzymane w stylistyce
mrocznego heavy metalu. Z czasem zespół zmieniał się pod
względem składu, stylistyki udając się w rejony melodyjnego power
metalu i z czasem też zmienili nazwę na bardziej chwytliwą i
ORPHAN GYPSY z pewnością taką jest. Jak kogoś interesuje bardziej
szczegółowa historia to odsyłam do oficjalnej strony my
space.
Materiał jest utrzymany
w jednym stylu i większych zaskoczeń nie ma. Również poziom
kompozycji nie należy do jakiś powalających, ale jest to dość
solidne wydawnictwo i tego trzeba się trzymać. Najlepiej oczywiście
wypadają kompozycje utrzymane w stylistyce power metalowej i
świetnie to odzwierciedlają : otwierający „Darkland”,
rytmiczny „Past Time Memories”, melodyjny „Nightwalker”
, nieco cięższy „Nothing more”, energiczny, przebojowy
„Satan's Own”, czy też melodyjny „Murder in Cold
December”. A poza tym znajdziemy też przesiąknięty heavy
metalem „Thorn Of Love”, stonowany „The Promise”,
spokojny, balladowy „The Aftermath”, czy
też przesiąknięty progresywnym rockiem „Silence”
Może
w dużej mierze materiał nie rzuca na kolana, bo z jednej strony
jest to wtórne i przesiąknięte różnymi sprawdzonymi
patentami przypominające dokonania innych znanych kapel, a z drugiej
strony kompozycje nie powalają pomysłowością czy też wykonaniem,
to jednak album może być ciekawym pomysłem na spędzenie wolnego
czasu, bo słucha się tego nawet przyjemnie, bo mamy dobre
brzmienie, dobre melodie i można spokojnie wytrwać do końca.
Jednak nie jest to album do którego się często wraca i to
też mogło odegrać znaczącą rolę w tym że zespół po
wydaniu tego albumu się rozpadł.
Ocena:
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz