Niezliczona jest liczba
kapel, która czerpie garściami z lat 80, ze złotego okresu
dla metalu, z patentów sprawdzonych i gdzieś tam
wykorzystanych w przeszłości. Ciężko ogarnąć te wszystkie
zespoły, bo jest ich dużo i cały czas pojawiają się nowe i tak o
to grupę tych zespołów zasilił teraz norweski DARKEST SINS,
który został założony w 2009 roku z inicjatywy Mariusa
Danielsena i Annikena Rasmussena i po pewnych roszadach w składzie,
po upływie 3 lat zespół wydał swój debiutancki album
„Darkest Sins”, który jest płytą skierowaną do
konkretnych słuchaczy. Do kogo?
Do tych ludzi co w dupie
mają oryginalność, którzy stronią od kombinowania, którzy
cenią sobie prostotę, melodyjność, przejrzystą strukturę
kompozycji. To album, który zachwyci fanów heavy metalu
z lat 80, którzy wychowali się na muzyce IRON MAIDEN, JUDAS
PRIEST, czy ACCEPT. Choć norweski zespół gra muzykę wtórną,
obstukaną i przesiąkniętą prostymi, sprawdzonymi motywami to
jednak przyrządzony album jest solidny, materiał melodyjny, łatwy
w odbiorze, zapewniający rozrywkę i trzeba przyznać, że nie ma
większej nudy, zniesmaczenia. Może i okładka jest kiczowata,
brzmienie średniej klasy, może muzycy nie są uzdolnieni
technicznie, może kompozycje są banalne i wtórne, ale
solidność, melodyjność przechyla szalę zwycięstwa na korzyść
zespołu i albumu. Przeszkadzać może to, że mamy dwa wokale na
albumie a mianowicie męski Marius oraz damski czyli Nikki i
najlepiej wypada oczywiście męski. Jest bardziej zadziorny,
bardziej metalowy niż kobiecy, ale cóż da się to przetrwać,
podobnie jak nie najlepszej klasy brzmienie, które podkreśla
prostoty styl DARKEST SINS. Pojawia się tutaj sporo ciekawych i
chwytliwych utworów, czego przykładem jest otwierający
„Drinking With The Sinners” . W podobnej szybkiej,
melodyjnej, zadziornej formule utrzymany „Rock Hard” z
bardzo zapadającym głównym motywem, czy też zadziorny
„Brand New attitude”. Oprócz takich dynamicznych
kawałków znajdzie się tutaj nieco cięższy „Sexy
Little Teaser” , nieco rockowy „Troublemaker” który
jest zbyt komercyjny jak dla mnie czy też spokojniejszy „Dark
Angel” i można zauważyć nawet zróżnicowanie, jednak
można wytknąć sporo prostych błędów, typu za dużo
komercji, nieco nie dopracowania w obrębie kompozytorstwa, czy też
aranżacji. Najlepszym utworem z całej płyty jest „March of
The Living dead”, który przypomina mi nieco WHITE SKULL.
Ten utwór zachwyca przede wszystkim chwytliwością i
zapadającym w pamięci refrenem.
Podsumowując jest to
płyta do zapoznania się i zapomnienia bo jest to album z
przebłyskami, z dobrym pomysłem na granie, ale wykonanie nieco
pozostawia do życzenia. Najbardziej drażnią wokale i w ogóle
umiejętności muzyków. Potem w następnej kolejności jest
brak ciekawych rozwiązań, brak wyrazistych przebojów, co na
dłuższą metę sprawia że nie ma się ochoty na więcej. Da się
przesłuchać bez większego skrzywienia i marudzenia, ale jest to
płyta naraz.
Ocena: 4/10
Jak już to płyta "na raz". Ale już okładka wiele mówi o zawartości ;)
OdpowiedzUsuń