Strony

wtorek, 8 stycznia 2013

DIVINE RITE - First Rite (1984)

W 1982 roku został założony z inicjatywy gitarzysty Randy'ego Pevlera i perkusistę Jima Hansena zespół, który łączył w sobie cechy hard rocka, glam metalu, heavy metalu czy też pewne cechy NWOBHM. Zespół zwał się DIVINE RITE i kto lubi muzykę JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN czy BLACK SABBATH, kto lubi słuchać solidne albumy metalowe z lat 80, ten może zainteresować się płytą tego zespołu która jest przedmiotem owej recenzji. To zadanie jest nieco łatwiejsze, bo zespół wydał tylko jeden album, a mianowicie „First Rite”, który został wydany w 1984 roku. Czy jest to dzieło solidne? Czy jest na czym zawiesić ucho?

Skład zespołu na debiutanckim albumie uzupełniali wokalista J.P. Powers i basista Joe Hall. Trzeba przyznać, że muzycy dobrze odegrali swoje role. JP ma dość lekki, klimatyczny głos o dość specyficznej manierze i jednych zaintryguje, drugich zniesmaczy. Partie gitarowe Randeygo nie rzucają na kolana i można je nazwać solidnymi, tudzież przeciętnymi. Z jednej strony są one wtórne, a z drugiej niezbyt przekonujące, zagrane jakby bez zaangażowania wiary. Jednak mimo tego można wychwycić kilka jakże udanych melodii. Przykładem tego jest przebojowy „She's a Killer”, który zdobył małe grono zwolenników i skojarzenia z JUDAS PRIEST w obrębie riffu, stonowanego tempa można uznać za plus. Zadziorność też tutaj się pojawia czego dowodem jest nieco ostrzejszy „Animal”, choć wycie w stylu wilka może na dłuższą metę denerwować. Skoro jesteśmy już przy zawartości, to trzeba zwrócić uwagę, że materiał jest starannie przyrządzony, jest solidność i urozmaicenie, czego dowodem jest bardziej rockowy „Queen of the Nile” o nieco bluesowo, punkowym wydźwięku. Hard rockowa formuła zespołowi niezbyt wychodziła i świetnie to odzwierciedla mało wyrazisty „Don't Need your lovin”. Średnich lotów jest też nieco przesiąknięty IRON MAIDEN „Fast Talk”. Szybkość, dynamika i nieco ostrzejszy riff to zalety „Bomb Squad”, jednak i tutaj jest kilka niedociągnięć, jak choćby wokal. Z kolei zamykający „Dreamer” to bardziej dojrzały kawałek, z klimatem, rozbudowaną i ambitną strukturą, która potrafi zauroczyć. Do tego niezbyt dopracowane brzmienie i za mała liczba przebojów, co sprawia, że album traci sporo w ostatecznym rozrachunku.

Nie jest to dzieło perfekcyjne, ani nadzwyczaj melodyjne, ale jest to kolejny mało znany zespół, który zaistniał na scenie heavy metalowej w latach 80 i choć nie jest to granie wysokich lotów, to jednak można coś wyłapać z tego słuchania. Pozycja raczej dla maniaków lat 80, dla szperaczy i kolekcjonerów, reszta może sobie odpuścić.

Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz