Strony

wtorek, 2 kwietnia 2013

TROPHOLLAXY - Resilence (2013)

Szwajcaria i symfoniczny power metal z kobiecym wokalem i wpływami takich kapel jak NIGHTWISH, SONATA ARCTICA, DREAM THEATER czy EPICA? Na początku wydawało się to mało atrakcyjne, ale właśnie tak można by opisać TROPHALLAXY. Nazwa ciężka i słabo zapadająca w pamięci, ale nie odstraszyło mnie to żeby zapoznać się z nowym albumem zespołu, który nosi tytuł „Resilence”.

Zespół nie był mi znany, to też postanowiłem się przyjrzeć nieco samej historii zespołu i z niej można wyczytać, że powstali w 2007 roku i że w 2009 roku nagrali swój debiutancki album „Dawnfall”. Kto więcej się dowiedzieć o zespole to odsyłam do oficjalnych stron, bo ja nie mam zamiaru budować całej recenzji tylko na aspekcie historycznym i bardziej chce się skupić na samej płycie. Stylistycznie można by to określić jako miks power, heavy metalu z gotykiem, progresywnym rockiem i symfonicznym metalem, z specyficznym, kobiecym wokalem, progresywnymi klawiszami i rozpędzoną sekcją rytmiczną, która jest wzbogacona o dość mocne, ostre gitary. O ile sekcja rytmiczna przykuwa uwagę słuchacza za sprawą techniki, mocnego wydźwięku, czy partie gitarowe Vannicka, które cechują się melodyjnością, o tyle wokal Joelle jest irytujący i pozbawione ognia, siły i nie wiem czemu ale większe wrażenie wywiera growl klawiszowca. Ciekawy styl chciał wykreować zespół, szkoda tylko, że umiejętności, ani pomysły nie pozwoli na w pełni zrealizowanie tego pomysłu na styl. Wykonanie utworów jest oczywiście przyzwoite i w dobie nowinek technicznych nie jest to jakiś wyczyn. Jest sporo smaczków, podniosłych momentów, klimat też jest jak i soczyste brzmienie, nawet okładka frontowa przykuwa uwagę, jednak nie wszystko co się świeci to złoto i podczas zagłębiania się w zawartość można wyłapać owe niedociągnięcia, można poczuć brak satysfakcji z słuchania ich muzyki. W czym tkwi problem? Brak przekonujących pomysłów, brak zapadających w pamięci utworów, jednak mimo to jest kilka przebłysków, jak to na każdej płycie z taką muzyką.

Pierwszy taki plus można doszukać się w intrze „Ever Since”, który ma ciekawy, tajemniczy klimat. „Living dead, Dying Alive” świetnie ukazuje owe przeciętne umiejętności muzyków i nieco brak ciekawych pomysłów na same kompozycje, również ukazuje, że w wykonaniu można znaleźć kilka plusów jak choćby dynamika, growl, melodyjność. „Scar Me To death” ma ciekawe partie gitarowe i znów gdzieś ta melodyjność potrafi przykuć uwagę i tutaj spodobały mi się solówki gitarowe, ponieważ mają w sobie i energię i finezję. W „Nothing” dobrym rozwiązaniem jest urozmaicenie i nieco lekki charakter kompozycji, a minusem chaos i brak przebojowego wydźwięku. „The Condemnation” może uraczyć swoją dynamiką, nieco ostrzejszym charakterem, zaś „Helvetia” ciekawym, melodyjnym motywem. Ogólnie w każdym utworze są plus, ale też i minusy, które niestety dominują.

Pomysł na styl, mocne brzmienie, spory rozmach wykonania i nieprzeciętne umiejętności to jak widać za mało, żeby nagrać solidny album. Trzeba mieć też smykałkę do tworzenia przebojów , atrakcyjnych melodii, czy motywów zapadających w pamięci i muzycy z TROPHALLAXY tego nie mają. Ot co niskich lotów symfoniczny power metal z kobiecym wokalem w głównej roli. Choć fani takiego grania powinni coś więcej z tego wydusić, tak więc każdy niech zapoznaje się we własnym zakresie, bo a nuż ktoś uzna to za ciekawszy album niż ja...

Ocena: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz