Są zespoły, które
mimo wielu zmian personalnych potrafiły przetrwać próbę
czasu, dzięki liderom owych zespołów i tak też się stało
z kanadyjskim Anninhilator. Założony w 1984 zespół
istnieje do dziś i ma się dobrze, czego dowodem jest wydanie nowego
albumu o nazwie „Feast”. Jeff Waters to człowiek, który
przez te wszystkie lata utrzymywał przy życiu Anninhilator. 14
album studyjny przyciągnął uwagę z tego względu, że album z
2010 roku był bardzo udany i ciekawość czy nowy jest równie
udany była silna. Z poziomem muzycznym tej kapeli speed/thrash
metalowej było różnie, raz lepiej raz gorzej. Jak jest tym
razem?
Stylistycznie nie doszło
do większych zmian, bo dalej jest to speed/thrash metal, choć
wdziera się w to wszystko punk rock, czy innego rodzaju gatunki,
które bardziej szkodzą całości. Porównywać do
największych osiągnięć Jeffa zamiaru nie mam, bo to większego
sensu nie ma, ale do poprzedniego albumu „Anninhilator” to i
owszem. W porównaniu do tamtego krążka jest jakby mniej
agresji, mniej mrocznego klimatu, uleciały pomysły na ciekawe
solówki, które kipią energią. Poprzednia płyta była
przepełniona chwytliwymi kompozycjami, a także interesującymi
melodiami. „Feast” w tej dziedzinie jest po prostu daleko za
poprzednikiem. Od strony produkcyjnej album wypada przyzwoicie.
Mroczna, klimatyczna okładka i soczyste brzmienie, to na pewno
przedkłada się na jakość płyty. Kogo obchodzą takie szczegóły,
kiedy sam materiał ma sporo luk i błędów? Otwieracz w
postaci „Deadlock” zapowiada równie ciekawe
wydawnictwo co „Anninhilator”. Ostry riff wygrywany przez Jeffa
potwierdza, że wciąż potrafi zaskoczyć słuchacza mocną,
energiczną grą na gitarze. Utwór oddający to co najlepsze w
tej kapeli. Do udanych kompozycji zaliczyć należy też bez
wątpienia melodyjny „No Way Out”. Energiczność i
szybkość też tutaj występuje co dowodzi „Smear Campaign”
, jednak jest pełno wypełniaczy jak „No Surrender”.
Smętne melodie, chaos, niezbyt przemyślana konstrukcja i sztuczność
to cechy, które czynią ten utwór po prostu nijaki.
Hard rockowy „ Wrapped” to przykład, że mamy do
czynienia z różnicowanym krążkiem, jednak jakość
pozostawia wiele do życzenia. Popowa ballada „Perfect Angel
Eyes” jakoś się gryzie z pozostałymi kompozycjami i
mogłoby jej w ogóle nie być. Jeśli chodzi o solówki
to na uwagę zasługuje utwór „Fight the World”,
jednak i tutaj jest spory niedosyt i spore nie dopracowanie ze strony
Jeffa i spółki.
Anninhilator żyje, ale
czy to życie jest godne pochwały? Granie tylko dla samego grania,
bez większego wysiłku i próby zaskoczenia słuchacza
zasługuje na wysoką ocenę? Na pewno nie, to też o „Feast”
szybko się zapomni. Jest to przykład wydawnictwa na jeden raz,
który niczym specjalnym nie przykuwa uwagi. Może to jest
sygnał, że czas przejść na emeryturę?
Ocena: 4.5/10
ANNIHILATOR jeden z zespolow ktory zrobil na mnie ogromne wrazenie, niestety wedlug mnie skonczyl sie na "carnival diablos"
OdpowiedzUsuńPrzesłuchałem ten album kilka razy i muszę stwierdzić że chaosu tam nie ma chyba że chaosem nazwiesz techniczne zagrywki Watersa ale to bynajmniej jest setno muzyki Annihilator. No Surrender moim zdaniem wypełniaczem nie jest pokazuje jak ciekawie można łączyć style by nie znudzić słuchacza nonstopowym łojeniem jak to w dużej mierze thrashowe kapele czynią. Fajnie słucha się tego albumu przede wszystkim nie nudzi, spora dawka riffów made in Waters ale jak ktoś nie przepada za Annihilatorem ery Paddena to nie polubi i tego wydawnictwa \m/.
OdpowiedzUsuńOkładka jak z nowoczesnego hollywoodzkiego horroru dla nastolatków.
OdpowiedzUsuń