Zostałem ostatnio
uwiedziony prze piękną okładką zespołu Odin. Od razu
rozpoznałem, że to musi być power metal. Jednak nie pomyślałbym,
że to japońska kapela. Ciekawe jest to, że jest to młoda kapela,
która w tym roku debiutuje albumem „Endless Journey”.
Słychać, że chcą być bardziej europejscy, to też często
nawiązują do Helloween czy Gamma Ray. Przez to ich styl jest bardzo
pospolity i czytelny. Nie ma niespodzianki, ale czy ktoś tego
oczekiwał? Nie jest to też zespół na miarę Galnerus. Nie
ma takiego kopa, ani takich pomysłów i Odin to raczej kapela
reprezentująca średni pułap gatunku. Najlepiej wypada na tej
płycie samo tło, to jak gra Ryusa i Yazin, to jak energicznie i
żwawo grają, nie zapominając o technice, a także dynamiczną i
mocną sekcję rytmiczną. Są to ważne atuty Odin i szkoda, że
wokalista jest irytujący, a kawałki nie dopracowane. Jednak w
niczym to nie przeszkadza, żeby czerpać radość z słuchania tej
płyty. Dobrze nastraja słuchacza melodyjny i chwytliwy „Endless
Providance” czy zrobiony w stylu Kaia Hansena „Wind”.
Ciekawą mieszankę mamy w „Princess of Babylone”
, bowiem tutaj momentami mamy charakter ballady, zaś potem kawałek
przeradza się w petardę. Fajny riff dostajemy w chwytliwym
„Awakening Again”. Choć różnie tutaj bywa
z poziomem, to jednak na pewno pojawia się kilka fajnych momentów,
a jednym z nich jest bez wątpienia zamykający „The Moment”,
który w swojej progresywnej konwencji wypada całkiem dobrze.
Spodziewałem się po tym wszystkim ciekawszego, a tak dostałem
album właściwie o którym za jakiś czas nie będę
pamiętał. Miło się tego słucha i właściwie nic więcej z tego
nie wynika. Płyta skierowana do zagorzałych fanów power
metalu.
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz