Strony

niedziela, 26 października 2014

OCEANS OF TIME - Faces (2012)

Nie jest łatwo znaleźć taki zespół metalowy, który gra w ciekawy sposób progresywny power metal, który ma zamiar zaskoczyć słuchacza, stara się stworzyć bardziej własny styl, aniżeli być klonem. Brakuje kapel, które nie tyle stawiają na dziwne motywy i wydłużanie danych kompozycji, co po prostu stawiają na złożone konstrukcję i pomysłowość. Ja mam zawsze z tym problem. Zazwyczaj takie wycieczki w rejony progresywne kończą się w moim przypadku nie powiedzeniem. A co powiecie na norweski zespół, który dysponuje wokalistą podobnym manierą do Grahama Bonneta, czy Jeffa Scotto Sotto? Młody zespół, który powstał w 2005 roku i w 2012 nagrał znakomity debiut „Faces”, który był ciekawą krzyżówką power metalu, melodyjnego metalu, progresywnego i symfonicznego metalu. Nie ma zimnej kalkulacji, nie ma próby grania czegoś wbrew sobie, nie ma też próbowania bycia modnym. Postawiono wszystko na jedną kartę. Dzięki czemu debiutancki album nie brzmi jak dzieło młodych, przestraszonych chłopaków, lecz jak dzieło dojrzałych i doświadczonych muzyków, którzy wiedzą czego chcą i jak to osiągnąć. Jestem wybredny jeśli chodzi o progresywny metal, ale Oceans of Time ukradł moje serce i przekonał mnie, że można zaskoczyć w tym gatunku, że można nagrać ciekawy album z muzyką progresywną. Zaskoczenie, urozmaicenie, przebojowość, dbałość o szczegóły to wszystko znajduje się w muzyce norwegów. Nie brakuje power metalowej mocy, szybkości, agresji, ale też i bogatych aranżacji czy podniosłego klimatu. Wokalista Ken Lyngfoss to mało komu znany muzyk, jednak to powinno się zmienić. Został on obdarzony mocnym, wyrazistym, ostrym głosem, który spełnia się w takim graniu, zwłaszcza że technika śpiewania jest z górnej półki. Gitarzysta Jensen czy klawiszowiec Henriksen to też kluczowi muzycy decydujący o ostatecznym brzmieniu Oceans of Time. Ten układ sprawdza się i przypomina momentami Stratovatius, czy Symphony X. Brzmi to znakomicie, bo wszystko zagrane z pomysłem i z dbałością o atrakcyjność. Początek może i zaskakuje, bowiem „Walls of Silence” bardziej pokazuje nowoczesność, agresję, ale też tutaj można poczuć potencjał owej formacji. Ze świecą szukać tak zagranego progresywnego power metalu w dzisiejszych czasach. W „The Beast” można doszukać się powiązań z najlepszym okresem Masterplan. Kolejny pomysłowy riff, kolejna dawka mocnego grania i już wszystko wiadomo. To płyta zgranego zespołu, który gra prosto z serca i sprawia im to radość. To wszystko słychać, muzyka w tym przypadku nie kłamie. „Faces” ukazuje atuty Jensena i to że dysponuje niezwykłymi umiejętności, a jego riffy i solówki są niezwykle pomysłowe i pełne różnych smaczków. Jak grać melodyjny power metal nawiązując do lat 90, jednocześnie zagrać z polotem i bez kompleksów? Oceans of Time znakomicie to pokazuje w rozpędzonym „Kingdom Falls”. Ciekawa mieszanka w stylu Silent Forces, czy Stratovarius, zaś rycerski refren potwierdza obecność epickości. Czystą progresję i piękno tego gatunku uświadczyć można w nieco dziwnym, ale i intrygującym w pozytywny sposób „A Touch of Insanity”. Dzieje się tutaj sporo i jest to dość wymagająca kompozycja. O „Uncertainty” można się wypowiedzieć jak o klimatycznej i romantycznej balladzie. Całość zamyka rozbudowany „You're so Cold” i to najlepsza wizytówka z jakim zespołem mamy do czynienia i na jakim poziomie został zagrany ten album. Więcej nie trzeba udowadniać. Niech muzyka przemówi do was i niech pokaże co to prawdziwe piękno progresywnego power metalu.

Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz