Byli świetnym cover bandem Helloween, mają swojego Michaela Kiske,
mają pomysł na granie i mają umiejętności. Niestety włoski
Trick Or Treat nie jest wstanie osiągnąć tyle co Helloween. Jednak
wesołe melodie, szybki power metal i zgrany band to nie wszystko.
Trzeba jeszcze umieć tworzyć hity, kawałki które zapadną w
pamięci. To jest właśnie problem tej kapeli. Działają od 2002 r
i od tamtego czasu nagrali 4 albumy, czego dwa albumy stanowią
„Rabbits Hill”. Zespół zrobił podobnie jak Hellloween z
„Keeper of The Seven Keys”. Mamy dwie części albumu i podobny
zamysł. Niestety „Rabitt;s Hill” daleko ma do tamtego kultowego
albumu Helloween. Jeżeli zapomnimy na chwilę o Helloween i skupimy
się na samej twórczości Trick Or treat to trzeba przyznać,
że „Rabitt;s Hill part 2” jest najbardziej dojrzałym dziełem
zespołu i pierwszy raz zespołowi udało się porzucić etykietę
klonu Helloween. Słychać, że włoski band próbuje zaskoczyć
słuchacza, stara się grać nieco ciężej, nieco ostrzej i nie
stawia na jeden motyw. To są zmiany na lepsze i mogą bardziej
rozwinąć zespół. Alessandro Conti w zespole Luca Turilliego
podszkolił się wokalnie i jest kimś więcej niż kopią Kiske. Na
nowym albumie śpiewa melodyjnie, podniośle i stara się być sobą.
Odwalił kawał dobrej roboty. Otwieracz w postaci „Inle”
to prawdziwa petarda power metalowa, która pokazuje jak zespół
dojrzał i jak zaczął tworzyć muzykę na poważnie. Zmiana na
lepsze i to słychać. Romantyczny „Together Again”
to z kolei ukłon w stronę Blind Guardian. „Cloudrider”
wyróżnia się ciekawą partią basową i nieco ostrzejszą
grą gitarzystów. Echa Edguy czy Freedom Call są tutaj
słyszalne. Zespół dobrze radzi sobie w nieco dłuższych
kompozycjach co potwierdza „Efrafa”, który
ma coś z Helloween. Do grona ciekawych kawałków warto na
pewno też zaliczyć energiczny „The great Escape”,
który oddaje to co najlepsze w power metalu. Zespół
tutaj pokazuje swoją pomysłowość i dobre szkolenie techniczne.
Podobnie jak na poprzednim albumie, tak i tutaj mamy ciekawych gości.
Pojawia się Tim Ripper Owens w agresywnym „They Must Die”,
czy Tony Kakko w „United”. Obie te kompozycje wiele
wnoszą do albumu i potwierdzają wysoką formę muzyków.
Kawałek z Ripper to prawdziwa petarda i nie ma tutaj mowy o
jakimkolwiek błędzie. Fani Judas Priest czy Iced earth będą
zadowoleni. Z kolei „United” to bardziej komercyjny kawałek,
który nada się na rozgrzanie koncertowy. Największe obawy
wiązały się z najdłuższym utworem w postaci „The
Showdown”. Jednak i tutaj zespół zaskoczył i
stworzył wyjątkowo wciągający kawałek. Udany hołd dla starego
Helloween. Dobrym podsumowaniem jest nieco stonowany „Last
breath”. Materiał jest wyrównany, są mocne
kawałki, jest urozmaicone i zespól stanął na wysokości
zadania, by porzucić etykietę klona Helloween. Kawał dobrej roboty
i trzeba przyznać, że jest to najlepszy album tej formacji.
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz