Amerykański
Wretch, który gra heavy/power metal w amerykańskim wydaniu
powstał już w latach 80, ale jakoś nie było mu dane trafić do
szerszego grono słuchaczy i przepadli na kilkanaście lat. Wrócili
w 2006 r z debiutanckim albumem i „Reborn” był udanym
wydawnictwem. Tak o to Wretch został na dobre na rynku muzycznym i w
tym roku powracają z trzecim dziełem w postaci „The Hunt”. Fani
Metal Church, Jag Panzer, Attacker czy helstar będą zadowoleni.
Już
sama okładka robi smaka na płytę i na pewno oddaje jej kształt.
Jest agresywna, momentami tajemnicza czy mroczna. Jest bojowy
charakter i wszystko to co amerykański power metal powinien
zawierać. Ciekawe przejścia, zadziorne riffy i złożone popisy
gitarowe. Tutaj szaleją Micheal i Nick, którzy dogadują się
bez problemu. Jest energia, jest finezja i nutka szaleństwa, tak
więc mamy prawdziwy power metal. Wretch ma obecnie nowego wokalistę
– Juan Ricardo, który poradził sobie znakomicie. Jego
specjalnością są wysokie rejestry, które potrafią
oczarować słuchacza. „The Hunt” to jest album z którym
trzeba się liczyć w roku 2017.
„Sturmbringer” to krótkie, ale jakie treściwe intro, które zabiera nas do lat 80 i klasycznych albumów heavy metalowych. Lubie takie intra, bo wtedy można poczuć magię. Dalej mamy już konkretny killer w postaci „The Hunt”. Jest szybko, melodyjne i zadziornie, a przy tym zespół nie próbuje nikogo kopiować. Bardzo dobry start. Nieco mroczniejszy i taki z nutką progresywności „Throne of Poseidon” pokazuje, że nie jest to album na jedno kopyto. Pomysłowe aranżacje i dynamika w „The final Stand” też imponują, zwłaszcza że zespół znów stawia na power metalowy styl. Zespół między killerami wtrąca spokojne przerywniki jak choćby „Fortunes Fool” co pozwala nieco odsapnąć i wciągnąć się w świat Wretch. Dalej mamy prawdziwe petardy w postaci „Straight to hell” i „The king is red”, które mają coś z twórczości Iron maiden. Zespół świetnie radzi sobie z bardziej złożonymi kompozycjami co potwierdza dynamiczny „Once in a lifetime” czy klimatyczny „She waits”, który przypomina ballady Blind Guardian.
Wretch idzie za ciosem i nie zwalnia swojego tempa. Nowe dzieło jest dowodem, że zespół zna się na rzeczy i wie jak tworzyć soczyste, zadziorne kawałki w stylistyce US power metal. Pozycja godna uwagi!
Ocena: 8.5/10
„Sturmbringer” to krótkie, ale jakie treściwe intro, które zabiera nas do lat 80 i klasycznych albumów heavy metalowych. Lubie takie intra, bo wtedy można poczuć magię. Dalej mamy już konkretny killer w postaci „The Hunt”. Jest szybko, melodyjne i zadziornie, a przy tym zespół nie próbuje nikogo kopiować. Bardzo dobry start. Nieco mroczniejszy i taki z nutką progresywności „Throne of Poseidon” pokazuje, że nie jest to album na jedno kopyto. Pomysłowe aranżacje i dynamika w „The final Stand” też imponują, zwłaszcza że zespół znów stawia na power metalowy styl. Zespół między killerami wtrąca spokojne przerywniki jak choćby „Fortunes Fool” co pozwala nieco odsapnąć i wciągnąć się w świat Wretch. Dalej mamy prawdziwe petardy w postaci „Straight to hell” i „The king is red”, które mają coś z twórczości Iron maiden. Zespół świetnie radzi sobie z bardziej złożonymi kompozycjami co potwierdza dynamiczny „Once in a lifetime” czy klimatyczny „She waits”, który przypomina ballady Blind Guardian.
Wretch idzie za ciosem i nie zwalnia swojego tempa. Nowe dzieło jest dowodem, że zespół zna się na rzeczy i wie jak tworzyć soczyste, zadziorne kawałki w stylistyce US power metal. Pozycja godna uwagi!
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz