Każdy z nas nie raz marzył o tym by znów usłyszeć nowy
album takich legend jak Cirith Ungol czy Omen. Każda z tych
amerykańskich formacji odbiła swoje piętno na heavy metalu i
przeszło do historii. Wszystko dzięki ciekawej stylizacji i danie
podwalin pod epicki heavy metal. Kto wie jakby wyglądał true metal
bez tych formacji. Ich złoty okres przypadł na lata 80 i potem to
już różnie było z nimi. Ich blask zgasł i w sumie świat
gdzieś zapomniał o nich, a najwięksi fani wciąż żyli
marzeniami, że te dwie formacje wrócą do grania heavy
metalu. Dzień ten nadszedł. Cirith Ungol ogłosił powrót, a
Omen w tym roku wydaje swój 7 album. „Hammer Damage”
przerywa 13 letnie milczenie i choć nie jest to ich najlepsze
dzieło, to miło jest widzieć kultowy band w akcji.
To wydawnictwo ma plusy i minusy. Może też podzielić fanów
Omen, ale mimo pewnych wad i niedoskonaleń jest to album, który
ma coś z dawnych dzieł i także coś z ostatnich dzieł.
Jednocześnie słychać, że Omen nie chce stać w miejscu i próbuje
nowych rozwiązań. Ciężko jest się pogodzić z topornym
brzmieniem i wokalistą Kevinem Groocher, który momentami
irytuje. Jego wokal nie jest zły, bowiem śpiewa technicznie i
agresywnie, ale czasami traci to melodyjności i brzmi trochę
nijako. Brzmienie jest mroczne i przybrudzone, a to przywołuje na
myśl dokonania Grave Digger aniżeli stary dobry Omen. Na szczęście
jest Kenny Powell, który jest w wyjątkowej dobrej formie. To
właśnie on wraz z perkusistą Stevem Wittingiem są ostoją tego
zespołu i oryginalnymi członkami z lat 80, którzy przetrwali
próbę czasu. Kenny daje niezły popis umiejętności na nowym
albumie i pod tym względem słychać spore nawiązania do lat 80.
Jest gdzieś ta pomysłowość lekkość i przebojowość.
Najważniejsze, że dalej panowie grają epicki, amerykański heavy
metal i to na poziomie do jakiego nas przyzwyczaili. Na nowym albumie
znajdziemy 9 kompozycje, które stanowią niezłą ucztę dla
fanów Omen i heavy metalu z lat 80. Całość otwiera „Hammer
Damage” i to jest akurat średni otwieracz. Przede
wszystkim wydobywa się z niego ta toporność, mroczny klimat i brak
tej lekkości z lat 80. Utwór sam w sobie nie jest zły, bo
napędza go ostry riff i zadziorny wokal Kevina. Stonowane tempo,
marszowy riff, duża dawka melodyjności i epicki klimat to atuty
„Chaco Canyon”, który już bardziej ucieszy
starych fanów Omen. Jest tutaj duch starych płyt i brakuje
tylko świętej pamięci J. D. Kimbella. Miło, że panowie nazwali
album na część zespołu w którym śpiewał J. D Kimbell.
Czyli Hammer Damage. Echa power metalu słychać w drapieżnym i
energicznym „Cry havoc”. Taki nowy wizerunek Omen
też nie jest zły i wnosi trochę świeżości. Klimat, melancholia
i epickość pełną gębą to atuty „Eulogy for a Warrior”,
który nasuwa bardziej klasyczne albumy Omen. Na nowym krążku
jest też kilka prawdziwych petard i taki melodyjny „Knights”
czy przebojowy „Caligula” świetnie to
odzwierciedlają. Słychać tutaj gdzieś echa starych płyt i Kenny
pokazuje na co go stać. W każdym utworze wygrywa mocne i agresywne
riffy, a solówki w jego wykonaniu są soczyste i pełne
ciekawych zawirowań. Dawno nie był w tak dobrej formie. Z takich
klimatycznych i epickich kawałków warto wymienić tutaj
„Hellas” z wyraźnymi wpływami NWOBHM. Końcówka
płyty również emocjonująca, bo w tej fazie pojawia się
ostry i toporny „Era of Crisis”, który
przypomina poniekąd twórczość Attacker. Całość zamyka
instrumentalny „A.F.U”, który jest dowodem
na to, że Omen jest w formie, a Kenny Powell znów błyszczy w
partiach gitarowych.
„Hammer damage” nie jest najlepszym dziełem Omen, jest też
daleki od tych klasycznych albumów. Jednak mimo toporności,
niedopracowanego brzmienia i momentami irytującego wokalisty nagrali
album dopracowany i miły w odsłuchu. Nie brakuje epickości,
ciekawych melodii, a także klasycznych patentów. Jednym
słowem jest to jeden z ich najciekawszych albumów jakie
ostatnio nagrali. Oby zostali w muzycznym biznesie na dobre.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz