Jeśli ktoś nie cierpi melodyjnego
power metalu opartego na nieco słodkich klawiszach, jeśli ktoś nie
przepada za zespołami typu RHAPSODY, ANGRA czy też POWER QUEST to
może w tym momencie zaprzestać czytać, no bo jak może go
przekonać nowy album włoskiego HOLY KNIGHTS, a mianowicie
„Between Daylight In Pain”? Włoski band, który
został założony w 1998 roku i który w 2002 r debiutował,
wraca po kilku letniej przerwie, po tym jak zespół się
reaktywował w marcu tego roku po wrócił z nowym albumem. W
kategorii power metal czy też symphonic power metal w tym roku na
pewno trzeba się liczyć z tym wydawnictwem. Może nie jest to nic
odkrywczego, ale wykonanie, dbałość o detale, wykonanie,
pomysłowość, liczba wpadających w ucho melodii, dynamika,
energia i umiejętności muzyków przyczyniają się do tego,
że album robi niezłe wrażenie. Może i jest to wtórne, bo w
tym roku z podobną muzyką zaprezentował się PATHFINDER czy tez
RHAPSODY Luca Turilli, jednak to nie jest żadna ujma i miło jest
usłyszeć kolejny album zagrany na wysokim poziomie, który
może śmiało konkurować z tymi wyżej wymienionymi. Imponujące
jest to że muzykę na tym albumie stworzyło tylko trzech muzyków
i każdy z nich zasługuje na kilka słów pochwał.
Zacznijmy od tego muzyka, który
buduje klimat, nadaję utworom przestrzeni, głębi i niezwykłej
melodyjności, a więc Dario Di Matteo, który dzieli funkcję
wokalisty i klawiszowca. W obu funkcjach się sprawdza idealnie.
Melodie wygrywane na klawiszach są chwytliwe, zapadające w pamięci
i budują niezwykły klimat, zaś jego linie wokalne są podniosłe,
nastrojowe i zróżnicowane i śmiało mógłby dostać
angaż do zespołu Luca Turilli. Drugim muzykiem jest Simone
Campione, który ma to coś to sprawia, że solówki są
przesiąknięte tajemniczym klimatem, gdzie jest nacisk na finezję,
emocje, gdzie jest energia i zróżnicowanie. Oby więcej
takich płyt z takimi partiami gitarowymi. Również Simone
radzi sobie w roli basisty, ale to już inna bajka.
Głównie to ci dwaj muzycy
napędzają machinę HOLY KNIGHTS co już słychać w otwierającym
„Mistery” który zdradza, że nie będzie to jakiś
miałki album i że zespół do serca sobie wzięła całe
przedsięwzięcie i album nie będzie rozczarowaniem, a tegorocznym
zaskoczeniem. Jak słychać całość prowadzona przez tych dwóch
muzyków, a trzy grosze w ramach sekcji do rzuca Claudio Florio
w ramach dynamicznej gry na perkusji i to jest kolejny atut na tym
krążku. Podoba mi się to jak zespół buduje napięcie, to
jak wykorzystuje sferę emocjonalną, to jak urozmaica utwory co
słychać wyraźnie już w takim „Frozen Paradise”, gdzie
mamy balladowe wejście, który z czasem przeradza się w power
metalowe pędzenie z zachowaniem wszelkich wymogów w ramach
tego gatunku. Jest wyważone między melodiami, lekkością,
ciężarem, nie ma jakiś zgrzytów i nie do ciągnięć. Nie
ma wątpliwości że jest to power metal wysokich lotów i
kolejny niezbitym dowodem jest melodyjny „Beyond The mist”
gdzie są pewne odesłania do neoklasycznego grania. W nieco innej
konwencji utrzymany jest „11 September” gdzie jest już
większe zróżnicowanie, gdzie są pewne nawiązania do muzyki
poważnej, ale właśnie za sprawą nieco wolniejszego tempa, dużej
dawki urozmaicenia, można na spokojnie w słuchać się w nie
przeciętne umiejętności muzyków, zwłaszcza wokal tutaj
brzmi imponująco, ten dramatyzm, ta charyzma, ta podniosłość,
normalnie ciarki przechodzą. Zespół potrafi zaskoczyć tak
jak to jest w „Glass room” ciekawy motyw, sporo
urozmaicenia, niezwykła rytmiczność i pomysłowa aranżacja. Nawet
ballada „Wasted Time” została dogłębnie przemyślana i
choć stylistyka inna to świetnie pasuje do pozostałej części
albumu. Jedną z najciekawszych tegorocznych power metalowych
kompozycji jak dla mnie jest taki „Awake”, który
zawiera wszystko co składa się na ten gatunek. Ponadto dawno nie
słyszałem takiej melodyjnej petardy i w tym roku jest to na pewno
jeden z ciekawszych kawałków. Zespół gra naprawdę
wybornie i tutaj już nie chodzi o samą pomysłowość, ale o
technikę jaką z sobą prezentują wykonując poszczególne
kompozycje. Nieco gorzej wypada 6 minutowy „The Turning To
Madness” gdzie zabrakło
prawdziwego kopa, jakiegoś ciekawego motywu, ale dużym plusem jest
niezwykły klimat, filmowa aranżacja, podniosłość i
zróżnicowanie. Równie wyborną kompozycją jest
przebojowy „Resolution”
który pełni rolę bonusa dla Japończyków.
10
lat czekania to długi okres, ale warto było, bo dostaliśmy
naprawdę świetny album, który trzyma w napięciu, ma
niezwykły tajemniczy klimat, sporą dawkę energii opartą na
dynamicznych i przebojowych kawałkach. Siłą tego wydawnictwa są
melodie i niezwykła dbałość o każdy detal w ramach wykonania.
HOLY KNIGHTS odwalił kawał dobrej roboty nagrywając album, które
poziomem nie odstaję od PATHFINDER, czy tez albumu RHAPSODY Luca
Turilli. Oby tylko na następnym album nie przyszło nam czekać
kolejnych 10 lat.
Ocena:
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz