Strony

piątek, 21 września 2012

STEVE HARRIS - British Lion (2012)

Członkowie legendarnego i jednego z najważniejszych zespołów heavy metalowych na świecie – IRON MAIDEN w dużej mierze skupiali się na twórczości żelaznej dziewicy i wszystko kręciło się wokół tego i Steve'a Harrisa. Jednakże muzycy z czasem zaczęli się pojawiać w różnych projektach, czy też tworzyć coś poza IRON MAIDEN. Adrian Smith zaczął szybko bo już pod koniec lat 80 i mając dość stania w miejscu założył choćby taki ASAP, udzielając się gościnnie na pierwszym albumie solowym Michela Kiske, a ostatnio tworząc bardziej rockowy PRIMAL ROCK REBELLION, potem Bruce Dickinson poszedł podobną ścieżką tworząc własny materiał pod szyldem BRUCE DICKINSON, udzielając się gościnnie w TRIBUZY czy też AYREON. Ostatnio Nicko Mcbrain pojawił się w projekcie WHO CARES i w końcu po długich latach tkwienia w jednym zespole lider IRON MAIDEN – Steve Harris postanawia zaprezentować się z nieco innej strony, bardziej rockowej pod szyldem STEVE HARRIS. O samym debiutanckim albumie solowym jednego z najważniejszych muzyków metalowych było dość cicho i news wypłynął dość tak niespodziewanie. Promocji czy marketing w przypadku tego albumu nie funkcjonował, ale znane nazwisko zrobiło swoje i kilka dni przed premierą szum wokół nazwiska zrobił swoje. Każdy w oczekiwaniu na nowy album żelaznej dziewicy dowiadując się że jego lider nagrał solowy album, pomyślało za pewne tak jak ja, to nie może być kiepski album. Dlaczego? Steve to nie tylko znakomity basista, to przede wszystkim świetny kompozytor, ileź on hiciorów stworzył dla IM to głowa mała, to on jest mózgiem tej kapeli i myślałem że bez względu na styl będą to mocne kompozycje, nawet jeśli mają być rockowe, cóż niestety tak nie jest. Co ciekawe historia zespołu jest nieco inna niż mogła się wydawać. Steve tworzył między koncertami i płytami ironów, a kontakt z wokalistą Richardem Taylorem utrzymywał od dłuższego czasu, podobnie jak z gitarzystą Davidem Hawkinsem i właściwie 6 utworów są autorstwa tych dwóch panów, a nie Steve'a. To oni jakby nakierowują całość, nie czuć tego że liderem tutaj jest Harris, nie słychać jakiegoś większego jego wpływu na materiał. Tak słychać rozpoznawalny styl grania i to jest jedyna stylistycznie taka wzmianka o IRON MAIDEN w stylu owej kapeli tutaj, więcej jest bluesa, rocka lat 70, słychać w pływy UFO, lED ZEPPELIN i wiele innych brytyjskich kapel rockowych lat 70 i tutaj należy przyznać że nazwa debiutanckiego albumu „British Lion” jest adekwatna do stylu. Steve harris zawsze był prawdziwym lwem brytyjskiego metalu to on stworzył jeden z najpotężniejszych zespołów metalowych, lecz słuchając solowego albumu mam wrażenie że tytuł mi tutaj nie pasuje. Słuchając materiału nie mogę stwierdzić że jest to wielkie dzieło wielkiego muzyka, to nieudany eksperyment. Album robiony jakby na siłę, dla wyciągnięcia ręki dla starych kumpli? A może skok na kasę? Powodów może być milion, a wszystko i tak się sprowadza do jednego wniosku: album jest słaby i rozczarowuje. Rozczarowuje bo od tej klasy muzyka wymaga się dużo, bardzo dużo. Powiązania z IRON MAIDEN? Są w postaci gry Steve'a na basie i na tym kończą się podobieństwa. Wokalista Richard jest bardziej rockowym śpiewakiem niż Bruce i przypomina tutaj bardziej Iana Gillana z DEEP PURPLE, ma odpowiednią manierę, może nieco zbyt popową, komercyjną, ale do takiego rocka lat 70 pasuje świetnie i nie mogę mu odmówić techniki. Najgorzej się prezentuje moim zdaniem gitarzysta David Hawkins, który nie gra jakoś specjalnie ciekawie, mało w tym energii, rytmiczności, brakuje kopa i jakiś ciekawych melodii.

Dopracowania i dopieszczenia płycie nie można odmówić, wystarczy spojrzeć na klimatyczną, wręcz metalową okładkę oraz wsłuchać się soczyste brzmienie Kevina Shirley, który odpowiada za produkcję ostatnich płyt IRON MAIDEN. Jednak znane nazwisko, ciekawy pomysł i dopracowanie technicznie to nie wszystko, tym nie przekona się do końca słuchacza, tutaj się liczy muzyka, zawartość, a ta tutaj najzwyczajniej w świecie jest słaba nijaka. Pomysł z graniem progresywnego rocka lat 70 był dobry ale wykonanie kiepskie. Materiał to 10 kompozycji, które stara się zaskoczyć, urozmaicić nam owe słuchanie, jednak owe urozmaicenie, polega na zmianie melodii, czy tez drobnego szczegóły, niestety ma się wrażenie że słucha się w kółko jednego utworu. No więc jak to jest? Progresywność, mrok i rockowy wydźwięk to cechy otwierającego "This Is My God" , który ma swoje dobre momenty, jak choćby refren, który ma swój urok, jednak można było to lepiej rozwiązać. Czego mi tutaj brakuje? Ciekawej melodii, kopa gitarowego, dynamiki i przebojowego charakteru. Jak się gra taką muzyką pokazał VOODOO CIRCLE czy DEMONS EYE. Zadziorniejszy się wydaje być „Lost Worlds” jednak to udany dowcip i kolejny chwyt, żeby zakryć co nieco, jednak wszystkiego się nie da i jest to kolejny dowód, że zespół brzmi ciężko strawnie a przynajmniej ja takowe miałem przy słuchaniu już drugiego kawałka z tej płyty. Nowoczesny wydźwięk „Karma Killer” to również ciekawy chwyt, podobnie jak ciężar jaki tutaj czasami się pojawia. Utwór ma dobre momenty, jak choćby klimat i feeling godny WHITESNAKE. Najlepszym utworem jak dla mnie jest nieco bardziej melodyjny, mający choć chwilowe momenty przypominające poniekąd IRONMAIDEN czyli po prostu "Us Against The World". Popowo rockowe granie przez 6 minut jak to ma w „The Choosen Ones” tez nie było dobrym pomysłem. Tutaj tez pojawia się kilka dobrych momentów jak choćby gra Steve'a, czy też chwytliwy refren .Instrumentalnie na pewno nie najgorzej wypadł "A World Without Heaven" który w przeciwieństwie do pozostałych utworów ma melodyjne solówki, dobrze wykorzystany progresywny feeling, to utwór który potrafi zapaść w pamięci. Radiowym przebojem miał chyba być „Judas” ale jest to kolejny utwór, który jest ciężko strawny. Ni to szybkie, ni to rytmiczne, ni to zapadające w pamięci, ot co kolejny wypełniacz. Z współczesnego mainstream rocka, przechodzimy szybko do amerykańskiego rocka w "Eyes of the Young" i jest to kolejny komercyjny kawałek, który porwie nastolatków słuchających radia. W tym utworze przynajmniej można poczuć przebojowy charakter, a skojarzenia z SMOKIE są nawet tutaj na plus. Ciekawy feeling i melodie zawiera „These Are Hands”, jednak przydałby się nieco ostrzejszy wokal, albo nieco więcej dynamiki, ale mimo to jest to kawałek który pozytywnie wypada na tle całości. Całość zamyka nudna i nijaka ballada „The Lesson”. Materiał ma dużą wadę, ciągnie się nie miłosiernie i ciężko coś wynieść z słuchania. To nie toporność, to nie styl, to kiepskie aranżacje, to kiepskie pomysły na kompozycje.

Miało być wielkie bum, miało być to ważne wydarzenie tegoroczne w kręgu muzyki metalowej, miało być bardzo dobrze, a wyszło wręcz na odwrót. Z dużej chmury spadł lekki deszczyk. Nazwisko zrobiło swoje i przyciągnęło słuchaczy. Ja też się nabrałem i żałuję czasu jak poświęciłem temu albumowi. „British Lion” jako solowy album Steve'a Harrisa jest słaby i jest to rozczarowanie. Pokazuje nieco inne oblicze muzyka, prezentuje ciekawy pomysł na granie, oddaje cechy brytyjskiego rocka, lecz na tym koniec pozytywów. Rozczarowanie bierze górę, bo nie ma właściwie ani jednego kawałka o którym będę pamiętał. Było kilka nawet ciekawych momentów, ale na tym koniec. Problem tkwi w kompozycjach, w ich pisaniu, aranżacji. Muzycy nie dają z siebie wszystkiego, zwłaszcza gitarzysta David. Brakuje energii, przebojowości, ciekawych melodii, chwytliwych refrenów, brakuje dynamiki, brakuje imponujących solówek. Czy warto było marnować czas na takie rozwiązanie? Czy nie lepiej było się skupić całkowicie na żelaznej dziewicy? Mam nadzieję że ten wyskok Steve'a Harrisa nie odbiję się na dłuższym oczekiwaniu kolejnego albumu żelaznej dziewicy. Oby to nie był sygnał wyczerpania pomysłów przez Harrisa. Przyszłość da odpowiedzi na powyższe pytania. „British Lion” zapisuję do rozczarowań 2012, a Ty?

Ocena: 3.5/10

3 komentarze:

  1. Wielu wokalistów wprawiało mnie w stan otępienia, senności, totalnej obojętności, ale ten dżolero przebił wszystkich. Jest koszmarny i nie mogę dojść jakimi walorami zachwycił Steve'a Harrisa. Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że Stevie zwyczajnie ogłuchł, co tłumaczy również warstwę instrumentalną albumu.Brytyjski Lew jest bezzębny, wyliniały i bez sił. Jeśli muszę słuchać czegoś brytyjskiego to wolę kolejne, nikomu niepotrzebne, kompilacje Iron Maiden niż to coś.Boże, to nawet nie ma brzmienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze to ująłeś Sangre. Wokalista może i ma jakieś plusy, jak choćby umiejętność zaśpiewana emocjonalnie, jednak sposób w jaki to robi potrafi przyprawić o mdłości. Jednak na wokalu się nie kończy koszmar tego albumu. Kompozycje pod względem pomysłu na nie i wykonania pozostawiają wiele do życzenia. Bez wątpienia porażka Steve Harrisa, dobrze że to "coś" nie wyszło pod szyldem IRON MAIDEN.

      Usuń
  2. Całego albumu nie słyszałem. Słuchałem jedynie piosenki "This is my God" (właśnie ukazał się do niej teledysk). Aż tak tragicznie jak wszyscy mówią nie było. Ludzie burzą się tak może dlatego, że skoro Harris gra w Iron Maiden - musi to być coś Iron'o podobnego. Trudno znaleźć wokalistę pokroju Dickinsona. Ten album to coś zupełnie innego niż Iron Maiden.

    OdpowiedzUsuń