Strony

niedziela, 3 marca 2013

LORDI - To Beast Or Not to Beast (2013)

LORDI zawsze mi się kojarzył bardziej z hard rockiem aniżeli z metalem. Jednak właśnie ich początki mają w sobie sporo patentów stricte metalowych, a niżeli hard rockowych. Więcej hard rocka zaczęło się pojawiać od momentu sukcesu komercyjnego podczas Eurowizji. „The Arockalypse” czy dwa następne albumy były przesiąknięte hard rockiem. Jednak nowy album „To Beast Or Not to Beast” znów bardziej wpasowuje się w konstrukcję bardziej metalową.

Z jednej strony zespół chciał postawić na nieco cięższy materiał, mniej komercyjny, a z drugiej strony pojawiły się zmiany personalne w zespole, co też odbiło się na stylu kapeli. Po śmierci perkusisty Otusa, jego miejsce zajął w 2012 Mana, zaś miejsce klawiszowca zajęła Hella. Więcej nowoczesnego brzmienia, więcej udziwnień i kombinowania i szukania swojego stylu, który tym razem nie kojarzy się z melodyjnym, przebojowym hard rockiem polanym heavy metalem, a bardziej z jakimś nu metalem pokroju RAMSTEIN, czy nowoczesnym metalem, co jakoś nie bardzo mnie przekonało. Jest klimat horroru, jest ten charakterystyczny wokal, który wciąż jest znakiem rozpoznawczym LORDI, ale to już jest inny zespół niż na ostatnich płytach. Może i jest próba nawiązania do pierwszych płyt, ale niezbyt udana. Oczywiście zmylić nas może ładna okładka i solidne, mięsiste brzmienie, czy też znakomity otwieracz w postaci „We're Not bad For Kids”, który ma cechy heavy/power metalu typu HELLOWEEN czy PRIMAL FEAR, co jest dość rzadkim zjawiskiem w przypadku tej kapeli, ale robi dość spore spustoszenie. Szybki, zadziorny riff, szybkie tempo i chwytliwy refren. No gdyby jeszcze cały album był na podobnym poziomie, to taki obrót sprawy by nie jednemu słuchaczowi odpowiadał, ale niestety materiał jest nie równy i pełen niedociągnięć. Jak to więc jest z tym materiałem?

Znakomity otwieracz zwiastuje mocny i energiczny materiał, jednak dalej jest różnie. Przesiąknięty klimatem grozy „I Luv ugly” swoją stylistyką przypomina dwa ostanie albumy i tutaj gdzieś ten hard rock daje o sobie znać. Sam utwór dobry, ale nie powala na kolana. Cały album promował „The Riff” i tutaj słychać te nowoczesne, nu metalowe klawisze, które nieco mnie drażnią. Jednak czy jest to wielki przebój, który zachęca do zainteresowania się albumem? Czy jest to kawałek, który zapada w pamięci? Z pewnością nie. Nudny, smętny i taki mało wyrazisty jest „Something wicked This Way Comes” i instrumentalny „SCG6: Otus' Butcher Clinic” też nie porywa i są to najsłabsze kompozycje na płycie. Do grona udanych kompozycji można z pewnością zaliczyć zadziorny, dynamiczny „Im The beast”, czy też klimatyczny „Horrifiction”, który ma przebojowość godną tego zespołu. Też melodyjny jest „Happy New Fear” czy klimatyczny „Schizo Doll”, które jednak też są tylko solidnymi, przeciętnymi kawałkami. No i mamy jeszcze dość ciężki, metalowy „Candy For Cannibal”, ale też nieco przekombinowany, przez co traci na atrakcyjności.

Tyle szumu, tyle hałasu wokół tego albumu i o co? „To Beast or not to beast” ma 2-3 godne uwagi utwory i na dłuższą metę męczy. Wszystko wynika z tego, że brak tu zapadających melodii, brak przebojów, które na ostatnich albumach górowały i właściwie były znakiem rozpoznawczym kapeli. Czyżby kapela się wypaliła? Skończyły się pomysły na kompozycje? Mam nadzieje, że nie i że następny album będzie znacznie ciekawszy. Czy warto sięgać? Uważam, że ten czas można poświęcić znacznie ciekawszej muzyki, a tej w tym roku roku nie brakowało jeśli chodzi o heavy metal czy hard rock.

Ocena: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz