LORDI zawsze mi się
kojarzył bardziej z hard rockiem aniżeli z metalem. Jednak właśnie
ich początki mają w sobie sporo patentów stricte metalowych,
a niżeli hard rockowych. Więcej hard rocka zaczęło się pojawiać
od momentu sukcesu komercyjnego podczas Eurowizji. „The
Arockalypse” czy dwa następne albumy były przesiąknięte hard
rockiem. Jednak nowy album „To Beast Or Not to Beast” znów
bardziej wpasowuje się w konstrukcję bardziej metalową.
Z jednej strony zespół
chciał postawić na nieco cięższy materiał, mniej komercyjny, a z
drugiej strony pojawiły się zmiany personalne w zespole, co też
odbiło się na stylu kapeli. Po śmierci perkusisty Otusa, jego
miejsce zajął w 2012 Mana, zaś miejsce klawiszowca zajęła Hella.
Więcej nowoczesnego brzmienia, więcej udziwnień i kombinowania i
szukania swojego stylu, który tym razem nie kojarzy się z
melodyjnym, przebojowym hard rockiem polanym heavy metalem, a
bardziej z jakimś nu metalem pokroju RAMSTEIN, czy nowoczesnym
metalem, co jakoś nie bardzo mnie przekonało. Jest klimat horroru,
jest ten charakterystyczny wokal, który wciąż jest znakiem
rozpoznawczym LORDI, ale to już jest inny zespół niż na
ostatnich płytach. Może i jest próba nawiązania do
pierwszych płyt, ale niezbyt udana. Oczywiście zmylić nas może
ładna okładka i solidne, mięsiste brzmienie, czy też znakomity
otwieracz w postaci „We're Not bad For Kids”, który
ma cechy heavy/power metalu typu HELLOWEEN czy PRIMAL FEAR, co jest
dość rzadkim zjawiskiem w przypadku tej kapeli, ale robi dość
spore spustoszenie. Szybki, zadziorny riff, szybkie tempo i chwytliwy
refren. No gdyby jeszcze cały album był na podobnym poziomie, to
taki obrót sprawy by nie jednemu słuchaczowi odpowiadał, ale
niestety materiał jest nie równy i pełen niedociągnięć.
Jak to więc jest z tym materiałem?
Znakomity
otwieracz zwiastuje mocny i energiczny materiał, jednak dalej jest
różnie. Przesiąknięty klimatem grozy „I Luv
ugly” swoją stylistyką
przypomina dwa ostanie albumy i tutaj gdzieś ten hard rock daje o
sobie znać. Sam utwór dobry, ale nie powala na kolana. Cały
album promował „The Riff”
i tutaj słychać te nowoczesne, nu metalowe klawisze, które
nieco mnie drażnią. Jednak czy jest to wielki przebój, który
zachęca do zainteresowania się albumem? Czy jest to kawałek, który
zapada w pamięci? Z pewnością nie. Nudny, smętny i taki mało
wyrazisty jest „Something wicked This Way Comes”
i instrumentalny „SCG6: Otus' Butcher Clinic”
też nie porywa i są to najsłabsze kompozycje na płycie. Do grona
udanych kompozycji można z pewnością zaliczyć zadziorny,
dynamiczny „Im The beast”,
czy też klimatyczny „Horrifiction”,
który ma przebojowość godną tego zespołu. Też melodyjny
jest „Happy New Fear”
czy klimatyczny „Schizo Doll”,
które jednak też są tylko solidnymi, przeciętnymi
kawałkami. No i mamy jeszcze dość ciężki, metalowy „Candy
For Cannibal”, ale też nieco
przekombinowany, przez co traci na atrakcyjności.
Tyle
szumu, tyle hałasu wokół tego albumu i o co? „To Beast or
not to beast” ma 2-3 godne uwagi utwory i na dłuższą metę
męczy. Wszystko wynika z tego, że brak tu zapadających melodii,
brak przebojów, które na ostatnich albumach górowały
i właściwie były znakiem rozpoznawczym kapeli. Czyżby kapela się
wypaliła? Skończyły się pomysły na kompozycje? Mam nadzieje, że
nie i że następny album będzie znacznie ciekawszy. Czy warto
sięgać? Uważam, że ten czas można poświęcić znacznie
ciekawszej muzyki, a tej w tym roku roku nie brakowało jeśli chodzi
o heavy metal czy hard rock.
Ocena:
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz