Kiedy Power metal się
rodził nie było w nim miejsca na komercję, na słodkie melodie.
Gatunek ten rządził się agresją, bardziej złożoną formułą, a
utwory było czymś w rodzaju przebojów na całe życie.
Zbiegiem czasu, doszło do jego złagodzenie, gdzieś co niektórzy
zatracili wenę i ogień. Kai Hansen to ojciec power metalu i można
odnieść wrażenie, że za każdym razem kiedy ten gatunek przeżywa
kryzys bądź stoi jakby w miejscu to wtedy wkracza Kai i pokazuje,
że nic się nie zmieniło. Udowodnia, że wciąż można tworzyć
prawdziwy power metal, energiczny, pomysłowy, pełen werwy i
świeżości. Choć formuła się wyczerpała, to jednak zawsze można
coś podrasować, coś wtrącić nowego i nie raz Kai Hansen pokazał,
że można. Kai i Gamma Ray są jakby nauczycielami power metalu.
Pokazują wszystkim jak to robić, gdy innym brakuje już pomysłów
i mają wątpliwości czy jest jeszcze sens, czy może nie zmienić
gatunku. „Empire of The undead” to kolejna lekcja dla wszystkich
tych co grają power metal, albo przynajmniej tak uważają.
Co ciekawe Kai też
ostatnio miał swój gorszy okres. Zarzuty o kopiowanie Iron
Maiden, zatracenie swoich priorytetów, do tego odejście Dana
Zimmermanna, opóźnienie wydania nowego albumu czy w końcu
pożar studia w którym zespół nagrywał. Mogłoby się
wydawać, że to gwóźdź do trumny i że zespół już
nigdy nie nagra tak znakomitego albumu jak „Majestic”, „No
world Order” czy „Land Of The Free”. Zapowiadany już od
dłuższego czasu „Empire Of The Undead” wzbudzał wątpliwości.
W końcu „To The Metal” nie należał do najlepszych wydawnictw
niemieckiej formacji. Jasne, był agresywniejszy niż taki „Land of
The Free II”, ale problem w tym, że to był cień stylu
zaprezentowanego na „Majestic”. Czegoś brakowało. Ciekawych
pomysłów? Power metalowego ognia? Geniuszu Kaia Hansena?
Wszystko było jakby przeciw zespołowi i nic dziwnego, że po raz
kolejny przyszło czekać nam 4 lata na nowy album, ale to było
najlepsze rozwiązanie. Dzięki temu „Empire Of The Undead” jest
dojrzałym i dopracowanym albumem i wszystko zostało dopieszczone.
Tym razem Kai zażegnał kryzys i zrobił to w najlepszy sposób.
Zapomnijcie o kopiowaniu innych kapel, zapomnijcie o kiepskiej formie
wokalnej Kaia, zapomnijcie o kiepskim brzmieniu perkusji, czy o tym,
że za mało power metalu. Tym razem Kai postanowił spełnić jedno
z moich marzeń i nawiązać do swoich korzeni, czyli „Walls of
Jericho”. Może nie mówimy o kopii, ale „empire Of The
Undead” też ma agresywniejszy wydźwięk, też nie brakuje
patentów wyjętych z thrash metalu no i wokalnie też można
dostrzec podobieństwa. Tematyka co nie których utworów
też jest bardziej ponura, pesymistyczna i nie ukrywam że takie
klimaty mi najbardziej odpowiadają. Kai zapowiadał, że album
będzie szybki i agresywny, zawierający znamiona thrash metalu, ale
nie brałem tego na poważnie, bo przecież trzeba jakoś przyciągnąć
uwagę przed premierę. Jednak teraz już wiem, że to nie było
przechwalanie się, ani słowa rzucane na wiatr, co często się
dzisiaj zdarza w muzyczny półświatku, jeśli chodzi o
promowanie swojego nowego wydawnictwa. Co ciekawe tym razem Kai
postanowił zarejestrować album w starym stylu czyli z marszu, bez
bawienia się w dema. Ponury klimat, mroczne brzmienie gitar i ostry
wokal Kai to wszystko przypomina również album „Majestic”.
Tak „Empire of the Undead” to drugi w historii Gamma Ray taki
ostry, brutalny wręcz i energiczny album. To również drugi
taki mroczny i ponury album. Wystarczy wsłuchać się w wydźwięk
„Pale Rider”. Ciężki utwór, w którym
można wychwycić coś z Judas Priest czy U.D.O, ale tutaj właśnie
Kai zaszpanował swoim geniuszem. Jednak można nagrać w
dzisiejszych czasach, ciężki, agresywny kawałek power metalowy.
Zostańmy na chwilę przy tym utworze. Tutaj Kai rozwiewa wątpliwości
co do jego formy wokalnej. Dla mnie to jest majstersztyk i może
potwierdzenie, że z wiekiem wokal Kaia jest bardziej wyrafinowany i
techniczny. Gamma Ray to przede wszystkim od zawsze był zespół,
który zaskakiwał znakomitymi rozbudowanymi i epickimi
utworami. Wystarczy przypomnieć sobie „Rebelion in Dreamland”
czy „Insurection”. Również i tutaj Kai dostarczył nam
coś na miarę tych utworów. Mowa tutaj o otwieraczu w postaci
„Avalon”. Power metal i epickość nabiera tutaj
zupełnie innego znaczenia. Ten powiew świeżości, ta pomysłowość
jest tutaj wręcz szokująca. Jasne stonowane tempo i podniosłość
może przypominać nam otwieracz z „Land of The Free”, ale to
jest na korzyść utworu. Mówiąc o podobieństwach, czy tylko
ja mam wrażenie, że refren brzmi jak co niektóre refreny
Sabaton? W tym utworze jest też coś z „Empathy”. Płyta jest
dynamiczna, energiczna i bardzo agresywna, a wszystko dzięki takim
kompozycjom jak „Hellbent”. Jeden z najostrzejszych
utworów w historii Gamma Ray i znakomicie przypomina nam erę
„Walls Of Jericho”, choć słychać też coś z „Painkillera”
Judas Priest. W tym utworze sporo się dzieje. Są przejścia,
zmiany melodii i jest ten ogień, ten pazur jak za dawnych lat.
Refren z kolei bardzo chwytliwy i sprawdza się podczas koncertów,
co zespół już potwierdził podczas rozpoczętej trasy. Fani
power metalu chcieliby zapewne usłyszeć coś bardziej klasycznego,
coś w stylu „Tribute to The Past” czy „Valley of The Kings”.
O to Gamma Ray też zadbało bowiem poza takimi mrocznymi i
brutalnymi kawałkami, mamy też trochę radosnego Gamma Ray z lat
90. Wystarczy wsłuchać się w melodyjny „Born To Fly”,
który brzmi nieco jak „Rain”. Riffy może i też są tutaj
ciężkie, ale konstrukcja, forma podania nasuwa na myśl stare
kompozycje. W tej kategorii jest też „Seven”,
który pomimo podobnego riffu do „Master of Confusion”, ale
nie dajcie się zwieść. Toż to kompozycja, która nie tylko
przypomni nam erę „Powerplant” czy też „Insanity and Genius”
ale śmiało mogłaby wypełnić któryś z „Keeper of The
Seven Keys”. Do tego wspaniałego okresu swojej twórczości
Kai Hansen wraca z kilka razy. Przede wszystkim za sprawą
przebojowego i pogodnego „Master of Confusion”,
który brzmi jak kolejny już klon „I want”. Był bowiem
„Heaven or Hell”, „Send me Sign” czy „Rich & Famous”,
ale to jest właśnie styl Kaia, to jest właśnie Gamma Ray. Drugim
utworem, który również przywołuje nam czasy klucznika
jest bez wątpienia „ I will Return”. Początkowe otwarcie jest
podobne do tego z „March of Time”. Pamiętajmy jednak, że dalej
jest to szybkie, dynamiczne i power metalowe granie na wysokich
obrotach. Dawno nam Gamma Ray nie dostarczył tyle szybkich utworów
na jednym albumie, co jest bardzo miły zaskoczeniem i nie miałbym
nic przeciwko, żeby taki układ kompozycji był zachowany na
kolejnym krążku. Oczywiście jest moment na relaks i odpoczynek od
tej szarży. Kolejna próba stworzenia dobrej ballady tym razem
zakończona sukcesem. Wiem, wyrwę się z tłumu, ale śmiem
twierdzić, że „Time For deliverance” to jedna z
najpiękniejszych ballad Gamma Ray. Jest w niej coś z „Silence”,
jest również też coś z „We are the champions” Queen.
Ciekawa mieszanka, zwłaszcza że „Heading for Tommorow” też
miał sporo odesłań do Queen. Warto też zaznaczyć, że wokal Kaia
też tutaj jakiś taki bardziej emocjonalny, bardziej wzruszający. O
potędze tej płyty świadczyć może również znakomity
tytułowy utwór. „Empire of the undead” to
przede wszystkim dowód, na to że Gamma Ray wtrąca trochę
thrash metalowego charakteru i że Kai nawiązuje do „Walls Of
Jericho”. Sam utwór brzmi jak taka szybsza wersja „Murder”.
Zresztą sam Kai powiedział, że pomysł na ten utwór
pochodzi właśnie z tamtego okresu. Na koniec zostawiłem sobie coś
co potwierdza, że Gamma Ray stawia na świeżość, że stara się
ożywić konwencję power metalu. „Demonseed” to
nowa jakość power metalu i Gamma Ray. Utwór w swojej
rytmicznej i pomysłowej konstrukcji przypomina poniekąd „Blood
Religion”. Pomysłowy riff, motyw i sam klimat utworu. Jednak nie
tylko to imponuje tutaj. Czy gdyby wam puścił tylko początkowe
otwarcie, z mroczną wstawką jakby z horroru to byście powiedzieli
że to Gamma Ray? Zapewniam, że nie. Na tym polega geniusz Kaia
Hansena. Po prostu wow.
Na samym końcu warto
wspomnieć o ostrym jak brzytwa brzmieniu. Trochę brudu nie
zaszkodziło. Były wątpliwości, był strach i obawy, a gdy
pierwszy raz zobaczyłem okładkę to już w ogóle przeraziłem
się. Myślałem, że Gamma Ray jest spisane na straty. Zespół
podniósł się, zwalczył kryzys i w dodatku nagrał jeden z
najlepszych albumów. „Empire of the Undead” to album na
miarę „Majestic”, „No world Order” czy „Land of The
Free”. Kai Hansen to geniusz i pokazał, że power metal może
brzmieć świeżo i pomysłowo. Odrodzenie power metalu w najlepszym
wydaniu.
Ocena: 9.5/10