sobota, 31 stycznia 2015

SCANNER - The Judgment (2015)

Marzenia się jednak spełniają. Od dłuższego czasu marzyłem, żeby niemiecka kapela Scanner powróciła i znów zaczęła tworzyć nowy materiał. Jedna z najbardziej kultowych formacji lat 80, specjaliści od heavy/power metalu w stylu Helloween, Heavens Gate czy Gamma Ray. Wielu fanów do dziś wspomina kultowy debiut „Hypertrace” czy Helloween „Terminal Earth”. W latach 90 też dobrze sobie radzili, bowiem „Mental Reservation” czy „Ball of The Damned” to wciąż heavy/power metal wysokich lotów. Potem mimo swojego stylu, mimo zamiłowania do s-f i nagrywanie solidnych albumów zespół popadł w kryzys. Jego punktem kulminacyjnym był album „Scantropolis”, w którym pojawiła się wokalistka Lisa Croft. Zespół zatracił wówczas swój charakter i tożsamość sprzedając się komercji. Jednak mimo kiepskiego „Scantropolis” Scanner pozostał zespołem o wielkim potencjale, który ma na swoim koncie znakomite kompozycje i albumy, które uznaje się za klasyki w swoim gatunku. Tak więc była nadzieja, że może kiedyś dojdzie do reaktywacji zespołu i powrócenie do korzeni. Mógł tego dokonać tylko lider tej grupy, a mianowicie Axel Julius. Tak też się stało. Zebrano nowy skład i rozpoczęto prace nad nowym albumem „The Judgment”, który premierę miał 23 stycznia tego roku. Fani starego Scanner pewnie zapiszą sobie w kalendarzu tą datę jako dzień wielkiego powrotu Scanner.

13 lat trzeba było czekać na nowy materiał i miło że zespół porzucił eksperymentowanie z „Scantropolis”, że wrócił do męskiego głosu, no i że wrócił do korzeni. Tak, słuchając „The Jugment” nie brakuje skojarzeń z świetnym debiutem „Hypertrace” i spora w tym zasługa nie tylko Axela, ale również wokalisty Efthimiosa. Śpiewa on na swój specyficzny sposób, nie bojąc się wysokich rejestrów, lecz pasuje on do tego co gra Scanner. Co ciekawe jego styl i maniera przypomina Knoblicha. Kolejną rzeczą jest, że podobnie jak debiut mamy tutaj heavy/power metal dość agresywny, drapieżny, bez słodkich melodii i bez kompromisów. Nawet brzmienie jest nieco przybrudzone i szorstkie tak jak miało to miejsce na debiucie. Cieszy to niezmiernie. Zresztą już promujący album „The Race” pokazał, że mamy powrót do korzeni i do „Hypertrace”. W końcu riff w tym kawałku brzmi podobnie do „Warp 7”. Motoryka speed/thrash metalowa tutaj znakomicie podkreśla zadziorność tego kawałka. To jest prawdziwy przebój i jeden z największych hitów Scanner. Świętna robota i już w dniu premiery tego kawałka można było przeczuć, że szykuje się nam naprawdę solidny album na miarę tych z lat 90 czy nawet 80. Nie sądziłem, że Scanner stać na to, bo w końcu z oryginalnego składu został tylko Axel. Jednak drugi gitarzysta Zaidler i zgrana sekcja rytmiczna spisała się na medal, a dzięki nim można poczuć klimat starych płyt. „Intro” buduje klimat i pokazuje, że koniec z eksperymentami i wracamy do klasycznych płyt Scanner. Dalej mamy już taki typowy, rasowy otwieracz jaki przystał na Scanner. „F.T.B” to prawdziwa petarda, z energicznym, dynamicznym riffem w stylu Gamma Ray czy Primal Fear. Godne uwagi są popisy gitarowe Axela i Andreasa. Słychać, że dobrze się rozumieją i potrafią stworzyć niezły pojedynek na solówki, gdzie towarzyszą nam emocje i adrenalina. Nieco dłuższy „Nevermore” to kompozycja która zabiera nas do debiutu i tego niezwykłego klimatu s-f. Dzieje się tutaj całkiem sporo, ale i tak wciąż co zostaje w pamięci to ten chwytliwy riff. Największym zaskoczeniem okazał się bardziej brutalny „Warlord”, gdzie gitary są ostrzejsze i mroczniejsze. Tutaj Scanner ociera się nawet o thrash metal. Bliższe to „Ball of The Damned”, ale to wciąż heavy/power metal na wysokim poziomie. Spokojniejszy jest „Eutopia” i więcej w nim heavy metalowego charakteru niż power metalowego. Wyróżnia się z pewnością rozbudowaną formą i topornym riffem. W „The Judgment” znów wracamy do energicznego, prostego power metalu w stylu debiutu. Słychać wpływy Gamma Ray, ale uznaję to oczywiście za plus. Nie zabrakło tez bardziej epickiego kawałka a jest nim „Battle of Poseidon” . Ciekawa mieszanka szybkiego power metalu z podniosłym, epickim heavy metalem. Tutaj dzieje się całkiem sporo i mamy liczne przejścia, zmiany temp i sporą dawkę melodyjności. Niezbyt trafionym kawałkiem jest nieco toporny „Know Better” i jest to najsłabszy punkt tej płyty. Pomijając oczywiście nieco sztuczną i kiczowatą okładkę, która nie oddaje w pełni klimatu s-f. Do grona wielkich przebojów i koncertowych hitów już można wpisać melodyjny „Pirates”, a całość zamyka równie udany „The Legionary”.

Ciężko uwierzyć, że Scanner powrócił i nagrał nowy album. Cieszy, że wrócili do korzeni, że nagrali album heavy/power metalu w klimacie debiutu czy „Ball of The Damned”. Mamy dobrze rozporządzony materiał, kilka hitów, kilka petard, sporo udanych riffów i solówek. Ogólnie nie ma się do czego przyczepić, bo jest to album na wysokim poziomie i w stylu Scanner. Jednak czuje niedosyt, a jest on spowodowany tym, że zabrakło mi większej ilości hitów pokroju „The race”. Do tego do rzucę brak odczucia klimatu s-f. Jednak tych kosmetycznych niedopracowań Scanner może być dumny ze swojego nowego dzieła, a fani delektować się kolejną porcją muzyki Scanner w najlepszym wydaniu. Witamy z powrotem Scanner.

Ocena: 8/10

piątek, 30 stycznia 2015

STARBLIND - Darkest Horror (2014)

Jest pod wielkim wrażeniem rozwoju szwedzkiej sceny. W ostatnim czasie jest to jeden z głównych dostawców heavy metalowej muzyki. Tam rodzi się wiele ciekawych kapel, który zdobywają rozgłos na całym świecie i pokazuje jaką potęgą jest Szwecja jeśli chodzi o heavy metal. Zwłaszcza młode pokolenie daje niezłego czadu i pokazuje, że wciąż jeszcze wiele można zrobić w heavy metalowej muzyce. To właśnie taki Enforcer, Rocka Rollas, czy ostatnio Air Raid szybko zdobyły swoich fanów i wpisały się błyskawiczne do kapel reprezentujących NWOTHM. Nowa fala kapel grających heavy/speed metal mocno zakorzeniony w latach 80 jest silna i każdego roku pojawia się naprawdę wiele wartościowych kapel. Jednym z takich młodych zespołów, który mnie mocno zaskoczyły okazał się szwedzki Starblind. Kapela działa od 2013 r, zaliczyła już występ w Polsce i ma na swoim koncie póki co debiutancki album „Darkest Horror”. Obecnie pracuje nad nowym wydawnictwem i jeśli będzie w połowie tak udany jak wspomniany debiut, to szykuje się nam prawdziwa uczta. „Darkest Horror” to płyta, którą tak naprawdę nie są się opisać w kilku zdaniach, dlatego przejdźmy do głębszej analizy.

Zespół nie kryje swoich inspiracji, zwłaszcza zamiłowanie wczesną twórczością Iron Maiden. Wystarczy posłuchać sekcję rytmiczną, która jest bliźniaczo podobna do tej z pierwszych trzech płyt żelaznej dziewic. Do tego wokalista Mike Stark ma coś z dawnej maniery Paula Di Anno czy też Knoblicha z Scanner. Styl grupy przejawia się w szybkim tempie, na ostrych, prostych, ale bardzo chwytliwych riffach, które mają nas zabrać w rejony NWOBHM, heavy/speed metalu. Zespół stawia na szczerość, na pomysłowość i klimat rodem z lat 80. Dzięki czemu dostaliśmy bardzo klasyczny materiał, który robi takie wrażenie jak debiut Iron Maiden. Może i przesadzam, ale Starblind też nie kryje swojego potencjału, a melodie i przebojowość jest godna żelaznej dziewicy. Piękna klimatyczna okładka, która ma wzbudzać strach i nie pewność, też wygląda jakby powstała w latach 80, a nieco przybrudzone brzmienie tylko potwierdza, że jest to hołd dla tamtej ery heavy metalu. Energiczny otwieracz, to coś co charakteryzowało dawne płyty Iron Maiden i Starblind poszedł tym śladem. „ Ascendancy” porywa szybkim tempem i niezwykłą melodyjnością. Przypominają się dawne czasy, kiedy odpalają się „Iron Maiden”, a tam na starcie killer w postai „Prowler”. Tutaj jest podobnie i nawet poziom jest nie wiele gorszy. Mamy niezwykły hit, który daje jasno do zrozumienia, że zespół idzie na całość i nie będzie się rozdrabniał. Kawał dobrej roboty odwalają Rosenblad i Jonasson, którzy są odpowiedzialni za partie gitarowe. Jest energia, są ciekawe i niezwykle melodyjne przejścia, a wszystko zagrane z luzem i pomysłem. Dawno nie słyszałem tak udanych partii gitarowych będących hołdem dla starego Iron Maiden. „Blood In The Night” ma już mocniejszy, bardziej agresywniejszy riff i tutaj jest już więcej heavy/speed metalu aniżeli NWOBHM. Pamiętacie urozmaicony kawałki „Remember Tommorow” czy „Children of The Damned”? W takim stylu utrzymany jest „Crystal Tears”. Zaczyna się spokojnie, wręcz balladowo, ale potem nabiera szybkości i zaczyna się wtedy prawdziwa galopada w klimacie dawnego Iron Maiden. Piękna kompozycja, która ukazuje w pełni potencjał szwedów i to, że wciąż można tworzyć udane kompozycje wzorowane na twórczości Iron Maiden. Starblind to nie tylko spec od hitów pokroju „Darkest Horror”, ale też od bardziej złożonych kompozycji przekraczających 6 minut muzyki. Dobrym przykładem tego jest „The Reckoning”, który pokazuje bardziej epickie oblicze zespołu. W tekstach znajdziemy spore wpływy H.p Lovecrafta co potwierdza choćby zadziorny „At The Mountain of Madness”. Tutaj zespół udaje się w rejony Judas Priest i w sumie „I Stand Alone” przypomina „Hellion/ Eletric Eye” zwłaszcza w początkowej fazie. Potem kawałek nabiera formuły żelaznej dziewicy. Gdybym miał wskazać największy przebój z tej płyty to wybrałbym właśnie przebojowy „I stand Alone”. Numer 9 na płycie to rozbudowany kolos „Temple of Set”. Zaczyna się majestatycznie, spokojnie i klimatycznie. Słychać, że zespół tutaj też poszedł w rejony starego Iron Maiden. Stonowane tempo, sporo ciekawych motywów, nieco mroczniejszy klimat i czuje się jakbym słuchał „Piece of Mind”.



Szwecja rośnie w siłę. Młode kapele pokroju Enforcer, Rocka Rollas czy właśnie Starblind pokazują, że mają masę ciekawych pomysłów i chcą podbić świat. To dzięki takim zespołem heavy/speed metal lat 80 wciąż jest na nowo odkrywane i wciąż cieszy się sporym wzięciem. Starblind nagrał płytę przemyślaną, energiczną, pełną przebojów i oddającą klimat starych płyt Iron Maiden. Jest to jeden z najlepszych hołdów dla żelaznej dziewicy i NWOBHM jaki słyszałem w ciągu ostatnich lat. Gorąco Polecam.

Ocena: 9/10

P.s Podziękowania dla Zackariasa za przesłanie materiału

czwartek, 29 stycznia 2015

BLISTER BRIGADE - The Serve and Punish (2013)

Mieszanka hard rocka, heavy metalu,glam metalu i punk rocka tak można by w sumie opisać to co gra szwedzki Blister Brigade. Kapela powstała w 2010 roku z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Gustava Lunda. Zespół od razu obrał sobie za cel granie muzyki w której będą echa Motorhead, Skid Row czy Guns' N Roses. Macie więc już obraz czego można się spodziewać po debiutanckim albumie zatytułowanym „To serve and Punish”, który ukazał się w 2013r.

Nie dajcie się zwieść niedopracowanej i kiczowatej okładce, która mówi nam, że nic wartościowego tutaj nie znajdziemy. Na debiutanckim albumie nie brakuje wad i tutaj można by wymienić przede wszystkim brak świeżości, czy mało urozmaicony materiał. Jednak wszelkie niedociągnięcia zespół nadrabia łatwo wpadającymi w ucho melodiami, hard rockowym szaleństwem i solidnym wykonaniem. Nie jest to może muzyka wysokich lotów, ale z pewnością Blister Brigade potrafi umilić czas. Jest kilka ciekawych kompozycji, które nie tak łatwo zapomnieć. Jedną z nich jest ostry i rytmiczny otwieracz „Riotchild” i w takim stylu ta młoda kapela wypada znakomicie. W „The Punishment” mamy więcej heavy metalu, więcej energicznego grania, ale wciąż pozostaje ten młodzieżowy charakter kompozycji. Zespół również nie boi się komercyjnych rozwiązań co potwierdza lekki „Rock'n Roll Grave”. Do najciekawszych kompozycji śmiało należy zaliczyć rock'n rollowy „Down in Pieces”, heavy/speed metalowy „Along Came the Haters” czy melodyjny „Goodbey Ragdoll”. Reszta nie wzbudza większych emocji.

Blister Brigade to młoda kapela, która grać potrafi. Debiutancki album „To serve and Punish” to najlepszy dowód na to. Znakomicie odnajdują się w hard rockowo- heavy metalowej stylistyce. Jest kilka ciekawych motywów, kilka udanych kompozycji, jednak jako całość płyta nie porywa. Materiał nie jest równy i jest sporo wypełniaczy. Mimo wszystko jest to album, który można zapuścić w wolnej chwili.

Ocena: 5.5/10

VEONITY - Gladiator's Tale (2015)

Skoro modne jest odtwarzanie heavy metalu lat 80, skoro takie kapele jak Skull Fist, Enforcer czy Rocka Rollas mogą przywrócić najlepsze czasy heavy metalu, w których liczyła się prostota, pomysłowość i szczerość. To w sumie czemu nie można zrobić tego samego z power metalem? Najlepszy okres to lata 90, to właśnie wtedy narodziły się największe kapele gatunku i wtedy był prawdziwy boom na takie granie. Któż z nas nie chciałby posłuchać power metalu przypominający nam stare płyty Hammerfall, Edguy, Helloween, czy Freedom Call? Twilight force, Encaladus, czy Lord Symphony pokazały, że można to zrobić i to bez zażenowania. W roku 2015 to samo zrobił szwedzki band o nazwie Veonity. Ich debiutancki album „Gladiator's Tale” to prawdziwa uczta dla fanów power metalu, zwłaszcza tych którzy jeszcze żyją latami 90.

Nie ma smoków, nie ma słodkich opowieści, nie ma też jakiś przesłodzonych tekstów. Voenity stawia na rycerski charakter i epicki wydźwięk. Choć mimo wszystko w ich muzyce dominuje melodyjny, energiczny power metal zakorzeniony w latach 90. Zespół nie kryje zamiłowań do Edguy, Freedom Call, czy właśnie Hammerfall. Mnie osobiście „Revolution” nie rzucił na kolana i śmiem twierdzić, że więcej starego Hammerfall słychać w muzyce szwedów. Zresztą już sama okładka jest w podobnej tonacji utrzymana. Skojarzeń z Hammerfall jest znacznie więcej. Nawet wokalista Anders Skold przypomina technikę i manierę wokalną Joacima Cansa. Zespół na debiutanckiej płycie nie daje poznać, po sobie że działają od 2013r i że mają za sobą tylko mini album „Live Forever”. „Gladiators Tale” brzmi jakby był stworzony przez doświadczony zespół, który powstał w latach 90. Ronny Milanowicz znany z Sinergy czy Shadowquest stworzył solidne brzmienie, które przypomina stare płyty Hammerfall, czy Edguy. Najlepiej jednak po prostu nie zważać na wszelkie informacje i odpalić tą płytę. Mamy 12 utworów, które dają ponad 50 minut muzyki i właściwie zespół stawia na treściwe grania, bez zbędnego wdawania się w wydłużanie utworów. Na sam start mamy prawdziwą petardę w postaci „Into Eternity” i tutaj mamy wszystko to co składa się na prawdziwy, europejski power metal lat 90. Jest szybkie tempo, dynamiczna sekcja rytmiczna, wokalista który trzyma się wysokich rejestrów, chwytliwy i podniosły refren. Najważniejszym czynnikiem są jednak popisy gitarowe. Dawno nie słyszałem tak zgranych i żywiołowych popisów gitarowych w power metalu. Brakowało mi takich pojedynków, takich przejść, takiego nacisku na melodie w tej sferze. Tak Skold/Lundstorm stworzyli znakomity duet, który przypomina choćby duety z Gamma ray czy Helloween. „Phoenix Arise” to kolejna petarda i rasowy power metalowy hit. W „Unity” można się doszukać cech Gamma Ray czy Freedom Call. Niby brzmi znajomo, niby oklepane i odtwórcze, ale brakowało power metalu w takich klimatach i mocno zakorzenionych w latach 90. Zespół dobrze się przy tym bawi i przez to miło się słucha to wydawnictwo. Melodyjny „Let Me Die” ma coś z Edguy i Hammerfall. Ciekawy popis swoich umiejętności daje wokalista Anders. Stary Helloween z ery „Keeperów” daje o sobie znać w rozpędzonym „Slaves in a Holy War”. Nie zabrakło epickości i marszowego, hymnowego kawałka ku czci heavy metalu. „Chains of Blood” w tej roli spisuje się znakomici, a fani Hammerfall poczuj tą magię, którą niegdyś miał ten zespół. Ciężko dzisiaj o taki prosty, melodyjny power metal jak ten zaprezentowany w „For The Glory” czy „Gladiators Tale”. Tym bardziej cieszy to, że na debiutanckim albumie szwedów najwięcej jest właśnie takich kawałków. Najwolniejszym kawałkiem jest ballada „Warrior of Steel” i słychać, że jest to styl w którym zespół średnio sobie radzi. Epicki, true metalowy „Born out of Despair” to jest prawdziwy Hammerfall. Choć i fani Manowar czy Majesty powinni być zadowoleni. Na koniec mamy jeszcze dwie petardy, a mianowicie energiczny „King of The Sky” z brawurowymi solówkami i „Farewell”, który jest hołdem dla lat 90 no i Gamma Ray czy Helloween.

To wszystko już było wiele razy podane. Veonity nie odkrywa niczego nowego i nie tworzy niczego świeżego. Jednak każdy kto tęskni za starym dobrym power metalem z lat 90. Każdy kto ma dość udziwnianie tego gatunku, każdy kto wielbi stary Edguy, Freedom Call, Hamemrfall, Helloween czy Gamma Ray doceni „Gladiators Tale”. Zespół nagrał naprawdę znakomity album, który porywa słuchacza od samego początku. Szwedzi karmią nas przebojami, chwytliwymi melodiami, mocnymi riffami i podniosłymi refrenami. Do tego te żywiołowe i pomysłowe pojedynki na solówki. Wszystko brzmi klasycznie i to jest piękne. Miło jest widzieć, że kolejna próbuje przywrócić power metal taki jaki był w latach 90. Takich kapel za dużo nie jest, ale z każdym rokiem ich przybywa i to jest dobry znak. Jako wielki fan power metalu gorąco polecam to wydawnictwo. Jedno z największych zaskoczeń roku 2015.

Ocena: 9.5/10

SERPENT SKIES - A Claim To Reality (2014)

Fanów melodyjnego death metalu może czekać zawód, kiedy postanowią sięgnąć po debiutancki album szwedzkiej formacji Serpent Skies. Mówi się, że jest melodyjny death metal, że właśnie to gra ten zespół. Oczywiście nie brakuje cech tego rodzaju muzyki co potwierdza choćby wokalista Ludvig Setterling, jednak cała reszta brzmi jak mieszanka death metalu, heavy metalu, hard rocka czy industrialnego grania spod znaku Marlina Mansona. „A Claim To Reality” to dość ciekawa pozycja pod względem stylistycznym jak i samej muzyki. Jednak nie nastawiajcie się od razu na drugi Amon Amarth czy In Flames, bo tego tutaj nie znajdziecie.

Melodyjny death metal kojarzy się z dość agresywnym, energicznym i melodyjnym graniem. Niestety tutaj tego nie ma. Zespół chciał zagrać muzykę w której jest death metal, heavy metal i hard rock. Nadać temu wszystkiemu spokojniejszy, nieco industrialny charakter. Efekt może do końca nie zadowala i pozostaje wiele do poprawienia. Choćby partie gitarowe, które są pozbawione ognia, zadziorności i energii. Duet Gusta/Aleksander nie podołał wyzwaniu, na szczęście wokalnie Ludvig stara się nadgonić wszystko i sprawić, by było słychać owy death metal. Sam jednak nie da rady wszystkiego uciągnąć i to słychać. Sekcja rytmiczna też gra jakby bez przekonania i słychać jakby zespół się męczył. Jest sporo niedociągnięć i kilka wypełniaczy, ale spójrzmy na pozytywne kwestie, bo nie wszystko jest w czarnym kolorze. „Dismebered” to przykład, że płyta mogła być znacznie ciekawsza niż jest. Brutalny riff, szybkie tempo i prawdziwa death metalowa moc. Może nie jest to nic nadzwyczajnego ani oryginalnego, ale jest to mniej więcej to co każdy od nich oczekuje. Lekki, rockowy i industrialny „Moments of Truth” to z kolei przykład tego co ciężko strawić na tej płycie. Jakieś eksperymenty, nie potrzebne zwolnienia i odejście od melodyjnego death metalu, na rzecz rocka. Choć może fani nowych płyt In flames polubią właśnie taki styl szwedów? „Indians” bardziej heavy metalowy, ale ukazuje inne zalety zespołu, a mianowicie umiejętność tworzenia ciekawych melodii, które potrafią zapaść w pamięci. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest „Graveyard Poets”. W tej kompozycji zespół postawił na szybkie tempo, energiczne popisy gitarowe i mocny riff. Opłaciło się, bo otrzymaliśmy prawdziwy killer. Również pozytywne emocje wywołuje chwytliwy „The Ordinary”. Znakomity przykład, że zespół wie jak grać, jak nawiązać do death metalu, tylko nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. Bardzo podoba mi się marszowy „Lost In Space” i tutaj mamy zapadający w pamięci refren i sporą dawkę melodyjności. Mniej death metlaowy jest „The Crucible” ,ale mimo tego ten utwór może się podobać. Zespół postawił tutaj na prosty motyw, na rytmiczne partie gitarowe i chwytliwy refren.

Nie całe 50 minut muzyki przelatuje dość szybko i jedynie co pozostaje to nie dosyt. W kapeli drzemie potencjał i słychać, że odnajdują się w death metalu, w melodyjnym heavy metalu czy w muzyce rockowej. Wiedzą jak zaskoczyć słuchacza i jak stworzyć killery, a jedyny problem to zachowanie stabilności stylistycznej i nagranie wyrównanego materiału. Bez jakiś zbędnych wypełniaczy i bez jakiś zwolnień i wtrąceń rockowych. No i więcej melodyjnego death metalu. Solidny debiut, który pozostawia niedosyt.

Ocena: 6.5/10

BROKEN OATH - A Different Way (2014)

Kiedy sięga się po debiutancki album jakiejś młodej, nieznanej szerszemu gronu kapeli to nigdy nie wiadomo czego można się spodziewać. Tak więc są dwie opcje, albo to będzie miłe zaskoczenie, albo po prostu coś czego nie da się przesłuchać do końca. Sporo młodych ciekawych kapel wypuszcza szwedzki rynek, tak więc byłem spokojny o jakość debiutanckiego krążka Broken Oath. Jak szybko się przekonałem „A Different Way” to płyta zawierającą melodyjny, energiczny hard rocka z wyraźnymi elementami heavy metalu. Fani Devils Train, Pretty Maids czy Sinner powinni być zachwyceni.

Formuła kapeli jest bardzo prosta. 80 % to czysty, młodzieżowy, szalony hard rock o melodyjnym charakterze, a pozostałe 10 % to nic innego jak mocny, zadziorny heavy metal o nieco nowoczesnym wydźwięku. Brzmienie też tak zrobione, że brzmi to jak przystało na młodzieńcze, hard rockowe granie na miarę naszych czasów. Co wyróżnia Broken Oath? Z pewnością wokalista i zarazem gitarzysta Lars Hoijer, który przypomina stylistycznie Jamesa Hetfielda z Metaliki.Zespół nie spina się i gra bardzo luźno, bez jakiś dziwnych stawek i eksperymentów. Sekcja rytmiczna nadaję odpowiedniego tempa, a partie gitarowe sprawiają że kompozycje kipią energią. Materiał zawiera kompozycje komercyjne jak choćby „Two brids” czy „Addicted”, ale znacznie więcej tutaj hard rockowych przebojów typu „I'll” czy „Broken Oath”. Słucha się tego przyjemnie, a serce szybciej zaczyna bić przy takich petardach jak „Shallow Grave” czy „No Control”, w których zespół stawia na energiczny riff i bardziej chwytliwe solówki. W takiej wersji Broken Oath najbardziej mi się podoba. Na wyróżnienie z pewnością zasługuje rozpędzony „Like a Slave” który ma motorykę bardziej rock'n rollową. W podobnym klimacie utrzymany jest przebojowy „Devils in Me”. O tym, że Broken Oath potrafi się odnaleźć w heavy metalowym graniu dobrze przekonuje nas „World Whisper” czy w zamykającym „Misery of Dead”, który został zagrany w myśl nowoczesnego heavy metalu.

Szwedzki Broken Oath wystartował z całych sił i nagrał naprawdę solidny album, który nie zawodzi. Każdy kto szuka rozrywki, szalonego hard rocka, czy melodyjnego heavy metalu to z pewnością to znajdzie na „A Different way”. Udany debiut szwedów i teraz nic tylko czekać na kolejną dawkę hard rocka w ich wykonaniu.

Ocena: 7/10

LEVEL 10 - Chapter One (2015)

Coraz więcej zespołów, które tworzą super gwiazdy. Jaki jest sens takich kapel, projektów muzycznych? Cóż rzadko kiedy ma to na celu stworzenie czegoś świeżego, czy pomysłowego jak to jest w przypadku projektu Dracula. Co innego gdy jest to metalowa Opera, której przewodzi jakiś pomysł i jest jakiś konkretny powód by powołać do życia takie coś. W przypadku Level 10 nie ma żadnego głębszego sensu założenia tego zespołu czy też projektu muzycznego. Czy będzie to jednorazowy wybryk Mata Sinnera i Russela Allena, którzy powołali do życia ten band, czy będzie to zespół z krwi i kości. Cóż patrząc na skład jaki udało się zebrać, to raczej długo to nie przetrwa. Skład imponuje bo wystarczy spojrzeć na takie nazwiska jak Randy Black na perkusji, duet gitarowy Grapow/ Bayrodt no klawiszowiec Del Vacchio znany z Voodoo Circle. Im większe nazwiska tym i większe wymagania i chęć posłuchania czegoś nowego. Jednak debiutancki album „Chapter One” pokazał, że nie zawsze wielkie nazwiska oznaczają wielką muzykę,

Patrząc na nazwiska już w głowie układamy sobie styl grupy. Masterplan wymieszany z Adrenalina Mob, Primal Fear, Voodoo Circle i Silent Force. Właściwie tak to mniej więcej wygląda, a najgorsze jest w tym, że zespół chyba sam nie wiedział co chciał grać. To sprawiło, że płyta brzmi dość chaotycznie i za dużo tutaj wszystkiego. Jest progresywny metal, jest power metal, jest nowoczesny heavy metal, jest nawet hard rock. Za dużo ta super grupa chciała zawrzeć na albumie i przez to poniosła klęskę. W ich muzyce nie ma niczego nowego, nie ma powiewu świeżości i właściwie można odnieść wrażenie, że ta muzyka została nagrana na siłę. Miło, że Mat Sinner i Russel Allen postanowili coś stworzyć razem i tak szybko przeszli do działania, ale niestety nie dostaliśmy najlepszej płyty, jaki ten skład mógł nam zaoferować. Przed totalnym niepowodzeniem album chroni oczywiście znakomity skład. Wielcy muzycy, którzy są mistrzami swoich instrumentów. Mat Sinner to jeden z najlepszych basistów na rynku muzycznym, Russel Allen, to jeden z najbardziej utalentowanych i wszechstronnych wokalistów. Do tego dwóch znakomitych gitarzystów, który każdy z nich ma swój nie do podrobienia styl. Jest też Randy Black, który umie nadać nawet słabej kompozycji niezłej mocy. To właśnie oni sprawiają, że dość często dostajemy w miarę udane motywy i mamy kilka całkiem udanych kompozycji. Do przewidzenia było, że dostaniemy tutaj wysokiej jakości brzmienie, ale czy nie jest zbyt grzeczne do tego wszystkiego? No z pewnością sprawia, że płytę słucha się dość przyjemnie do samego końca. Jest wszystko właściwie. Jest udany otwieracz „Cry No More”, który okraszony jest chwytliwym refrenem łatwo wpadającym w ucho. Tutaj też można poczuć moc gitar i to jak wiele może zdziałać wielkiej klasy gitarzysta w miałkim utworze. Dobra pierwszy killer w klimacie Primal Fear czy Masterplan jest. Typowy, nieco oklepany, ale jest to jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Elementy Symphony X, czy Voodoo Circle mamy w progresywnym „Soul of a Warrior”, który wykazuje również cechy hard rocka. Klawisze i riff nieco przypominają Rainbow i sam utwór nie jest zły. Szkoda tylko, że zespół tak skacze z kwiatka na kwiatek, przez co wprowadza niezłe zamieszanie. Fanom melodyjnego power metalu z pewnością spodoba się rozpędzony „When The Nighttime Comes”. Kolejny przebój, z jakże godnymi uwagi solówkami w stylu starego Helloween. Pierwsze zgrzytanie zębów pojawia się przy przekombinowanym rockowym „One Way Street”. Tylko solówki są tutaj godne uwagi, reszta nie rusza w żaden sposób. Album promował „Blasphemy”, który miał pokazać, że panowie potrafią grać nowoczesny heavy metal, coś w stylu Adrenalina Mob. Jednak i w tej dziedzinie zespół poległ. Utwór ma toporny i nie przyswajalny riff, który już na samym wstępie odstrasza. Melodyjny heavy metal w stylu Silent Force też pojawia się rytmicznym „Last Man on Earth” i jest to solidna kompozycja, ale też bez większego szału. Najlepszymi kąskami są oczywiście szybkie, power metalowe petardy w stylu „In For The Kill”. Gdyby album był w takiej tonacji, to bym był bardziej zachwycony. Tak męczą się muzycy i my razem z nimi. Nic dobrego nie wyszło też z komercyjnej ballady zatytułowanej „All hope is gone”. Na otarcie łez mamy jeszcze dwa udane kawałki. Pierwszym jest melodyjny, nieco hard rockowy „Forever”, w którym słychać echa Primal Fear, ale nie tylko. Drugim jest „Demonized”, który jest najciekawszym kawałkiem z tej płyty. Judas Priest z ery „Angel of Retribution”, Primal Fear z okresu „Seven Seals” i riff jest tutaj znakomity. Soczysty, agresywny i bardzo dynamiczny. Russel też daje z siebie znacznie więcej. Wyszedł z tego znakomity heavy/power metal wysokich lotów.

Znów wiele szumu, znów wielkie nazwiska i znów nie dosyt. No cóż najwidoczniej za dużo gwiazd i każdy chciał za dużo zawrzeć na tym krążku. Cóż pozostaje znakomity wokal Allena no i jedna z najlepszych pojedynków na solówki. W jednym narożniku były gitarzysta Helloween i lider Masterplan – Rolnad Grapow, a w drugim lider Silent Force, gitarzysta znany choćby z Primal Fear. Ich współpraca jest znakomita i to jedna z największych atrakcji tego albumu. Materiał wydaję się nieco chaotyczny, ale z pewnością można znaleźć tutaj killery. Jest potencjał na coś więcej i kto wie może go kiedyś go wykorzystają. Choć wątpię, że panowie jeszcze znajdą czas na ten projekt muzyczny. Fani Primal Fear, Adrenalina Mob czy Masterplan już pewnie znają ten album na pamięć, a ja powiem że warto posłuchać ten album, choć nie jest to nic genialnego.

Ocena: 7.5/10

środa, 28 stycznia 2015

ENDAMAGED - At The Gates (2014)

Endamaged to młoda kapela, która powstała w 2010 r w Rzymie. Celem było granie prostego, chwytliwego i niezwykle melodyjnego heavy metalu z domieszką NWOBHM. Endamaged chciał zająć miejsce obok takich kapel jak Skull Fist czy Enforcer, które znakomicie odświeżają formułę klasycznego heavy metalu z lat 80. Właśnie to znajdziemy na debiutanckim albumie „At The Gates”. Heavy/speed metal będący hołdem dla Abbatoir, Judas Priest,Iron Maiden, Agent Steel tak można określić debiut włochów.


Nie ma tutaj głębszej ideologii ani też jakiejś głębiej, która stała by za powstaniem tego albumu. Zespół nie miał w planach tworzenie czegoś nowego, a jedynie pokazać, że wciąż można grać prosty, melodyjny heavy metal jak w latach 80. Zespół zrobił wszystko by tak właśnie było, żeby cały czas słuchacz miał skojarzenia z starym Iron Maiden czy Abbatoir. Sekcja rytmiczna jest wykreowana na wzór Iron Maiden. Dobitnie to już słychać w energicznym otwieraczu „Soldier God”. Zespół został dobrze wyszkolony techniczne co potwierdza bardziej speed/power metalowy „Death (The 4th seal)”. Szybkie tempo, ostry riff, niezwykła melodyjność i klimat lat 80 to jest coś co charakteryzuje nie tylko ten kawałek. Trzeba przyznać, że Endamaged robi niezłe wrażenie i spora w tym zasługa znakomitego wokalisty Roberto Mastrepietro, który najlepiej radzi sobie w górnych rejestrach. Nie raz przyprawi on zdumienie, że wciąż sam tam jeszcze tacy młodzi utalentowani wokaliści. Z swojego obowiązku dobrze się też wywiązują gitarzyści. Duet Grossi/Delli od samego początku do końca serwuje nam klasyczne riffy, a także bardzo złożone i za grane z lekkością solówki. Nie sposób się nudzić zwłaszcza, kiedy sporo się dzieje w takich rozbudowanych kompozycjach jak „Lies of The Vulture” czy w mroczniejszym „Master of Abyss”.Co może się podobać w debiutanckim albumie tej młodej kapeli to fakt, że stronią od eksperymentowania i uciekania się do ballad. Płytę właściwie zdominowały takie petardy jak „When The walls Fall Down” czy „No Grave but the sea”. Pozwolę sobie jeszcze wyróżnić z całej płyty szybki, niezwykle energiczny „Into The Pit...Endamaged”, który zawiera wszystko to co składa się na styl grupy. To taki Endamaged w pigułce i słychać, że ta kapela ma potencjał.


Co raz więcej kapel, które grają stary, dobrze sprawdzony heavy/speed metal zakorzeniony w latach 80. Z każdym rokiem przybywa nam zespołów, które inspirują się Abbatoir, czy Iron Maiden. Choć Endamaged to kapela pokroju Enforcer czy Skull Fist, to jednak wyróżnia ich nieco mroczniejszy klimat, bardziej power metalowy wokalista, który niszczy w wysokich rejestrach. Nie ma słabych kompozycji, a dopełnieniem wszystkiego jest nieco przybrudzone brzmienie i klimatyczna okładka, które jeszcze bardziej zbliżają nas do lat 80. Kawał dobrej roboty i czekamy na kolejne płyty tej włoskiej formacji.


Ocena: 8/10

CARNAL AGONY - Preludes & Nocturnes (2014)

Lubicie kapele w stylu Zero Down czy 3 inches of Blood? Nie przeszkadza wam mieszanka melodyjnego, epickiego heavy/power metalu z thrash metalem? Potraficie znieść specyficzny wokal, który jest nieco brutalny i bardziej kojarzący się z death metalem? Jeśli na wszystkie pytania odpowiedzieliście pozytywnie to możecie się teraz zabrać za debiutancki album szwedzkiej kapeli Carnal Agony, który został zatytułowany „Preludes & Nocturnes”. Płyta miała swoją premierę w roku 2014 i pomimo upływu czasu można uznać ten krążek za dość ciekawy nie tylko ze względu na stylistykę kapeli.


Zespół wyszedł z założenia, że nie ma sensu skupiać się na jednym stricte gatunku i nie chcieli być też zaszufladkowani do konkretnego rodzaju heavy metalu. Muzycy lubią wiele gatunków heavy metalu i nie chcieli się w jakiś sposób ograniczać i efektem było połączenie cech kilku gatunków. Mamy melodie i przebojowość wyjętą z heavy/power metalu. W tym aspekcie zespół przypomina nieco styl Crystal Viper czy Iron Maiden. Duet gitarzystów stworzony przez Anderssona/ Perssona często w swojej grze stawiają na agresywność, na dynamikę, która ma być hołdem dla Metaliki czy In Flames. Nie brakuje thrash metalowych riffów i motywów, ale to dobrze, że zespół chce przemycić również patenty rodem z Testament. Z kolei wokal Davida sprawia, że w muzyce Carnal agony jest też coś z death metalu. Jego wokal jest agresywny, nieco zachrypnięty, przez co zespół wyróżnia się na tle innych podobnych kapel. Zgrany i utalentowany zespół to połowa sukcesu. Trzeba jeszcze wykazać się pomysłowością w sferze kompozytorskiej. Co ciekawe Carnal Agony wychodzi i z tego obronną ręką. Zespół płytę otwiera ostrym „War Prayer”, który właśnie ma riff rodem z twórczości Testament, z kolei mroczny klimat przypomina dokonania Mercyful Fate. Epicki heavy metal o którym wspominałem wcześniej pojawia się w rycerskim „The Frozen Throne” i tutaj można zrozumieć, dlaczego okładka frontowa jest utrzymana w takim epicko – rycerskim klimacie. Więcej heavy metalu mamy w „Rebellion” i tutaj udało się wykreować identycznie melodyjne partie gitarowe co na płytach Crystal Viper. Z tym, że Carnal agony przedstawia to w znacznie agresywniejszej formie. „Night of the Warewolf” ma riff godny starych płyt Judas Priest i to mocny atut tego kawałka. Ostry power/thrash metal uświadczymy w rozpędzonym „Fire walk With Me”, który ukazuje w pełni potencjał tej młodej kapeli. Na wyróżnienie zasługuje też przebojowy „Crystal Lake”, który również mógłby zdobić płytę Crystal Viper. Płyta jest dość urozmaicona, co potwierdza choćby bardziej true metalowy „Secrets within the shrine”, który ma coś z Manowar.


Sporo pomysłów, sporo patentów z różnych gatunków, death metalowy wokal, melodie rodem z Crystal Viper i formuła heavy/power/thrash metalowa i efekt tego wszystkiego jest naprawdę budzący podziw. Nie ma chaotycznej papki, a jest całkiem przemyślane wydawnictwo, w którym gościnny występ zaliczył Uli Kusch, a perkusista Sinergy Ronny Milianowicz czuwał nad produkcją. Bardzo udany debiut, który trzeba znać.


Ocena: 8/10


V - ANGER - In Shovel We Trust (2014)

W roku 2014 swój debiutancki album „In Shovel We Trust” wydał włoski band V- Anger. Nie jest to płyta, która przypadnie do gustu fanom melodyjnej odmiany heavy metalu. Właściwie jest to płyta skierowana do fanów ostrego i agresywnego grania, w którym usłyszymy mieszankę death, thrash czy nu metalu. Ten młody zespół nie kryje się też z zamiłowaniem do Hardcoru, co przyczynia się do dość ciekawego stylu kapeli. Jednak czy jasno określony styl i nacisk położony na agresję czyni ten album bez błędnym i majstersztykiem.


No właśnie nie do końca tak jest. Wokalista Alex Dominzi ma odpowiedni wokal do takiej muzyki i trzeba przyznać, że to jest jeden z mocniejszych punktów tej płyty. To dzięki niemu płyta brzmi agresywnie i dość brutalnie. Sekcja rytmiczna też tutaj nie sprawia zawodu, bowiem jest szybko, z werwą i z przestrzeganiem reguł technicznego grania. Gorzej wygląda sprawa gry gitarzysty Maxa, który zbyt kurczowo trzyma się jednego stylu. Za mało urozmaiceń i zaskoczeń. Nie wiele wynika z jego gry i właściwie jedyne co dostaje to brutalność i agresję. Najlepiej wypada takie proste granie do przodu, gdzie zespół stawia na techniczny thrash/death metal. Dlatego też najlepsze wrażenie robią kompozycje pokroju „Revenge” czy „No More”, w których zespół nie kryje inspiracji Machine Head czy Slayer. Fani nowoczesnych dźwięków w stylu Korn czy Hatebreed z pewnością docenią takie kompozycje jak „Mad For Hate” czy „My Land”. Do grona ciekawych kompozycji można śmiało zaliczyć bardziej melodyjny „Hate For All” o bardziej thrash metalowym charakterze. Czasami można odnieść wrażenie, że zespół nie panuje nad całości i wdziera się wtedy totalny chaos. Taki nieład można wyłapać w nieco brutalniejszym „Biotech is Godzilla”. Sam materiał trwa trochę ponad 40 minut i co może się nie podobać, to takie nieco granie na jedno kopyto i przy braku jakiś urozmaiceń i odskoczni może to być dość uciążliwe.


Solidny materiał, ostre niczym brzytwa brzmienie, brutalny wokal, czy w końcu niezwykła dynamika to cechy dzięki którym debiutancki album włoskiej formacji V- Anger jest całkiem udany. Jest to płyta, która zadowoli fanów death/thrash metalu czy hardcoru. Jednym słowem pozycja obowiązkowa dla tych co lubią takie zespoły jak Slayer, Hatebreed, Korn, Napalm Death czy Fear Factory.


Ocena: 6/10

wtorek, 27 stycznia 2015

SHADOWQUEST - Armoured IV Pain (2015)

W dzisiejszych czasach co raz łatwiej o kapelę złożoną z gwiazd danego gatunku, gdzie kiedyś było to wręcz nie realne. Z podziwem i nie dowierzaniem patrzałem jak rodzą się takie projekty muzyczne jak Dracula, jak formuje się wypełniony gwiazdami Serious Black czy Level 10. Od takich kapel oczekuje się czegoś wyjątkowego, czegoś świeżego i płyty na miarę ich dokonań, czy też doświadczenia. Zazwyczaj jednak łatwo się przekonujemy, że nazwiska to nie wszystko i trzeba się wykazać nie bywałą pomysłowością i techniką by wybrnąć z tego bez większego zażenowania. Nie tak dawno uwagę fanów power metalu przykuła kolejna super grupa o nazwie Shadowquest. To właśnie za sprawą ich debiutanckiego albumu „Armoured IV Pain” fani Masterplan, Sinegry, Dionysus, Stratovarius, czy Bloodbound mogą czuć się jedną wielką rodziną. Wszyscy właśnie patrzymy na narodziny jednej z najciekawszej formacji ostatnich lat, przed którą jest świetlana przyszłość. Wszystko dzięki „Armoured IV Pain”.

Jasne Shadowquest jak wiele innych zespołów złożonych z wielkich gwiazd przemyca elementy, które niegdyś pojawiały się w pierwotnych kapelach muzyków. Tak więc nie powinno nas zdziwić, że czasami usłyszymy coś znajomego, coś w stylu Bloodbound, Dionysus czy Masterplan. Można by rzec kolejny super band nie tworzy nic nowego, ale jednak prawda jest tutaj bardziej ukryta. Ta kapela chciała udowodnić, że europejski power metal nie umarł, że ma się całkiem dobrze. Celem było stworzenie melodyjnego, energicznego, chwytliwego, momentami epickiego power metalu, w którym jest miejsce na symfoniczne patenty, a nawet heavy czy progresywne. Shadowquest postanowił stworzyć swój własny styl i ta sztuka udała się, choć dopiero postawiono pierwszy krok ku temu. Jeszcze wiele przed nimi. Co wyróżnia Shadowquest to, że chcieli nieco odświeżyć power metal i przywrócić mu należyty wydźwięk. Dobrym rozwiązaniem było wybranie nowoczesnego i mocnego brzmienia, które podkreśla jakość płyty i klasę zespołu. Jeszcze dłużej można by się rozpisać o osiągnięciach poszczególnych muzyków. Jedno jest pewne, perkusista Ronny Milanowicz, gra równie dynamicznie i zróżnicowanie co na płytach Dionysus. Mocny bas tworzący odpowiedni epicki, nieco rycerski charakter w takim „Last Farewell” to zasługa Jariego Kainulaniego, który dał się nam poznać w Masterplan czy właśnie Stratovarius. Wyjątkowy charakter Shadowquest jednak przejawia się w znakomitym duecie gitarowym Huss/ Winderberg, którzy współgrają z klawiszowcem Kasparem Dahlqvistem. Gitarzyści nie odpoczywają ani na chwilę i cały czas nas zasypują a to ciekawym agresywnym riffem czy solówkami w których jest nutka finezji i lekkości. Wszystko zagrane z pomysłem i do tego cały czas wtóruje im Kasper, który buduje symfoniczny klimat, a czasami kiedy trzeba to stworzy progresywny podkład. Słychać, że duch Dionysus czy Ride The Sky jest razem z nami podczas słuchania tej wyjątkowej płyty. Każdy z muzyków odegrał swoją rolę na medal, a Patrik Johansson na wokalu to taka wisienka na torcie. Spec od wysokich rejestrów i nadawania kompozycjom drapieżności. Jeden z najlepszych wokalistów heavy/power metalowych, który odbudował dobre imię Bloodbound. Czego można chcieć więcej? Jedynie tego, żeby zespół tworzył jak najwięcej takich petard jak „Blood of The Pure” z podniosłym refrenem w stylu starego Hammerfall i riffem przypominającym twórczość Bloodbound. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest „All One”, który ma cechy typowego power metalu w stylu choćby Gamma Ray czy Helloween. To kawał ostrego grania, z dość nowoczesnym klimatem. Ja to kupuje i tak właśnie wyobrażam sobie power metal na dzień dzisiejszy. Prawdziwym hitem ukazuje się „Live Again”, który przypomina najlepsze dokonania Stratovarius. Swoją wartość tutaj przedstawia klawiszowiec Kasper, który jest odpowiedzialny za budowanie klimatu i podkreślanie melodyjności danej kompozycji. Dobrym rozwiązaniem jest ukrycie ich za gitarami, tak więc nie zdominowały całości i tylko pełnią rolę uzupełniającą. Trochę Sabatonu, trochę Powerwolf czy Revolution Renaissance można uświadczyć w marszowym bardziej epickim „Midnight Sun” . Zespół bardzo elastycznie przechodzi między szybkimi i wolnymi utworami i jest to płynnie robione, a całość nie jawi się jako papka zagrana na jedno kopyto. Gitarzyści pazur pokazują w mroczniejszym „We Bring Power”, gdzie riff ociera się nawet o thrash metal. Nie brakuje też pewnych symfonicznych elementów, a te najlepiej wybrzmiewają w „Insatiable Soul. W podobnym klimacie jest epicki „Where Memories Grow”, który zamyka album.

Shadowquest zrobił to co do niego należało i nagrał album na miarę tych wielkich nazwisk. Nie brakuje odesłań do Bloodbound czy Dionysus, ale to było do przewidzenia. Podobnie jak to, że debiutancki album tej super grupy będzie mocny i dojrzały. Wykonanie, pomysły na kompozycje i aranżacje to wszystko stoi na wysokim poziomie. Co ciekawe ta grupa nie tylko wprowadza powiew świeżości do power metalu, ale pokazuje jak można go zagrać z pomysłem, nowocześnie, ale nie porzucając tradycyjnych rozwiązań. Nastał czas glorii i chwały Shadowquest i mam nadzieję, że nie poprzestaną na tym jednym albumie. Polecam.

Ocena: 8.5/10

P.s podziękowania dla zespołu za udostępnienie materiału 

TRAUMA - Rapture and Wrath (2015)

Pamięta ktoś jeszcze amerykański band o nazwie Trauma? Był to zespół który założył Cliff Burton, tak ten sam co grał w Metalice w 1981r. Kapela grała heavy/power metal, w którym były echa Exciter, Agent Steel, czy Abbatoir. To właśnie debiutancki album zatytułowany „Scratch and Scream” pokazał jaki potencjał drzemie w tej kapeli. Grali energiczny, rozpędzony heavy/power metal na miarę innych klasycznych krążków z kręgu US power metalu. Jednak Trauma podzieliła los wielu równie dobrych kapel z tamtych lat. W wyniku nie porozumień i problemów z organizacją przepadli i słuch o nich zaginął. O dziwo na tym się nie kończy historia tej kapeli, która jest owiana kultem. Po 31 latach od wydania debiutu Trauma powraca z nowym wydawnictwem. „Rapture and Wrath” to znakomita kontynuacja tego co zespół grał w latach 80 i właściwie nie dostrzeżecie różnicy między tymi albumami. Tak więc Trauma dokonał niemożliwego, nie dość że powrócił po 30 lat, to jeszcze udało im się nagrać album, który brzmi jakby został zarejestrowany w latach 80. Do tego klimat i wykonanie sprawia, że mamy do czynienia z prawdziwym klasykiem.

Ze starego składu został perkusista Kris oraz wokalista Donny Hiller, który wciąż ma w sobie to coś. Niezwykłą techniką i manierą przypominającą Geoffa Tate i Bruce'a Dickinsona. Odnajduje się on w wolnych kompozycjach jak i szybszych, a jego specjalnością są górne rejestry. Mimo 30 lat, jego wokal wciąż brzmi świeżo i tak specyficznie jak w latach 80. Spora też w tym zasługa nieco przybrudzonego brzmienia, która ma podkreślić klimat lat 80 i nawiązać do tego co mieliśmy na debiucie. W pełni się to udaje, a zagrywki Kurta Frya też są tutaj godne podziwu. Nie ma już partii podzielonych między dwoma gitarzystami, a sam Kurt radzi sobie całkiem dobrze. Słychać, że zna się na swojej robocie, wie jak nadać kompozycji melodyjności i dynamiki. Jest na czym zawiesić ucho. Najważniejszym zadaniem było utrzymać styl i poziom znany z debiutu i to Kurtowi w pełni się udało. Mamy 10 utworów dających przeszło 50 minut muzyki. Pierwszym uderzeniem jest energiczny „Heart of Stone”, który ma coś z dawnego DIO, coś z US power metal, a także coś z NWOBHM. Duża dawka melodii, autentyczny klimat lat 80 i mocny riff sprawiają, że jest to jeden z najlepszych utworów Trauma. Również wielkim przebojem na nowej płycie jest „When i Die” i to jest heavy metal z domieszką power metalu mocno osadzone w latach 80. Stonowany, true metalowy „The long Way Home” to kompozycja już bardziej urozmaicona. Znajdziemy tutaj coś z ballady w początkowej fazie, coś z hard rocka i coś z heavy metalu. W agresywniejszym „The Walking Dead” można posmakować mocniejszego riffu i mroczniejszego klimatu. Najlepiej zespół wypada o dziwo w rycerski, hymnowym „Egypt” czy rozpędzonym „Under The Lights”, gdzie więcej jest US power metal, ale też Iron Maiden z okresu „Killers”. Na koniec mamy równie udany „Too Late”, który znakomicie podsumowuje całość.

„Rapture and wrath” to nie jest może wielki powrót, który rzuci fanów heavy metalu na kolana. Brakuje odpowiedniego ładunku emocji i liczby killerów, by to osiągnąć, ale album jest solidny. To kawał heavy/power metalu w amerykańskim stylu, osadzonym w latach 80 i śmiało dorównujący debiutowi. Tak więc śmiało można rzec, że warto było powrócić po 30 latach nie bytu.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 25 stycznia 2015

TRIAL - Vessel (2015)

Kiedy w roku 2012 ukazał się debiutancki album szwedzkiej formacji Trial o tytule „The Primordial Temple” to jednak zespół nie porwał słuchaczy swoją muzyką. Problem tkwił nie tyle w stylu jaki zespół prezentuje co w samej jakości muzyki. O młodej szwedzkiej kapeli zapomniałem, a teraz oni się przypominają fanom mrocznego heavy metalu w stylu Portrait, In Solitude, czy Midnight Priest swoim nowym albumem za tytułowanym „Vessel”. To się nazywa odrodzenie niczym feniks, to się nazywa zaskoczenie z prawdziwego zaskoczenia. Nie sądziłem, że ta kapela będzie w stanie nagrać taki album, a przede wszystkim, że jest wstanie podrasować swój styl z niezbyt udanego debiutu. Sporo wad było, ale wszystko udało się wyeliminować, a efektem tego jest nowy krążek.

Można odnieść wrażenie, że Szwedzi pozostali wierni swoim priorytetom. Nie obrali innej drogi muzycznej. W dalszym ciągu jest to heavy metal osadzony w latach 80. Zespół miał na celu od samego początku granie mrocznego heavy metalu na wzór Mercyful Fate, In Solitude, czy Portrait. Za pierwszym razem polegli, gdyż wykonanie zostało położone, a same pomysły były po prostu nie trafione i nie do zaakceptowania. Muzycy też zaprezentowali się jako amatorzy. Nagle mijają 4 laty i wszystko się zmieniło. Linus to rasowy heavy metalowy wokalista, który mógłby śpiewać w Portait, czy Enforcer. Jego specjalnością są wysokie rejestry, które mogą przypominać manierę Kinga Diamonda. By odnieść w pełni sukces trzeba mieć znakomite podłoże instrumentalne. Co ciekawe nawet gitarzyści dostali jakby olśnienia. Ich praca układa się teraz wręcz idealnie. Jest agresja, są przejścia, bogate aranżacje i złożone solówki. To przedkłada się na to, że właściwie mamy same rozbudowane kompozycje. Jedynie otwieracz „Vessel” trwa 3 minuty. To kompozycja, która nieco odstaje od innych stylistycznie. Nie ma tutaj ostrego riffu, nie ma szybkiego tempa, właściwie ocieramy się od doom metalowy klimat, a także melodie rodem z jakiejś mrocznej ballady. Utwór buduje napięcie i wciąga nas w magiczny świat Trial. Ellstrom i Johansson dojrzeli jako gitarzyści i teraz wygrywają riffy wysokiej klasy. Ten z „To New Ends” to znakomity przykład tego. Szybki, energiczny oddający to co najlepsze w heavy metalu, nie tylko tym z lat 80. najlepsze jest tym albumie, że mamy 7 kompozycji dający ponad 50 minut. Ten licznik nabija choćby taki kolos jak „Ectasy Waltz”. To ciekawa mieszanka progresywnego rocka i heavy metalu w stylu Kinga Diamonda. Dzieje się tutaj sporo, ale najciekawsze są te przejścia i zmiany motywów. Nie sposób się tutaj nudzić. Marszowy, bardziej rycerski, bardziej epicki „Through Bewilderment” to perełka. Tak się gra heavy metal najwyższych lotów i niezła przemiana. Od słabych i nie doświadczonych grajków aż do mistrzów. W „A ruined World” mamy więcej energii, więcej agresji, ale wszystko utrzymane w podobnym klimacie. Wszystko dzięki temu jest bardzo spójne i dopracowane. „Where Man Becomes All” to kawałek, który wyróżnia się mocnym basem i niezwykłymi przejściami. Ukoronowaniem tego niezwykłego materiału jest trwający 13 minut kolos o tytule „Restless Blood”. To jest potęga i nie tylko mamy mocny riff, nie tylko sporą dawkę melodii, ale też klimat rodem z „Melissa” Mercyful Fate.

Szwedzi najwidoczniej zaprzedali swoje dusze diabłu. Amatorzy, którzy grali mało wyrazisty heavy metal bez jakiegokolwiek ikry i przekonania nagle stają się dojrzałymi muzykami. Pomysły są świeże i powalają błyskotliwością, a także znakomitym charakterem. Fani Portrait czy Mercyful Fate z pewnością docenią wysiłek całej ekipy. Ta płyta nie ma słabych punktów. Dopasowano bardziej przybrudzone brzmienie, a okładka utrzymana w takim nieco doom metalowym klimacie tylko dodaje smaku całości. Panie i panowie macie przed oczami jeden z najlepszych heavy metalowych albumów roku 2015, ba nawet ostatnich lat. Perełka w swoim gatunku. Jedno z większych zaskoczeń bieżącego roku.

Ocena: 10/10

WOLFPAKK - Rise Of The Animal (2015)

Trzeba przyznać, że rok 2015 jest pełen póki co różnych projektów muzycznych, płyt z ciekawymi gośćmi. Wystarczy wspomnieć nową płytę Orden Ogan, Dracula którą tworzy Holter i Lande, czy w końcu takie super grupy jak Level 10 czy Serious Black. Do tej całej śmietanki trzeba dopisać nowy Wolfpakk. „Cry Wolf” który miał premierę w 2013 roku bardzo mi się podobał. Niemiecki projekt muzyczny założony przez Marka Sweeneya (ex Crystal Ball) i Micheala Vossa ( Mad Max) w 2010r pokazał tym albumem, że wciąż można grać niezobowiązujący, prosty melodyjny hard rock z domieszką heavy metalu. Nie sądziłem, że tak panom współpraca będzie się układać, że powstaną kolejne odsłony Wolfpakk. Jednak solidnego hard rocka nigdy za wiele, zwłaszcza jeśli jest na poziomie i z ciekawymi gośćmi. Nowy album „Rise of The Animal” będzie miał swoją premierę 27 lutego i jest to data, która warto sobie zapisać w kalendarzu.

Kto oczekuje czegoś nowego, powiewu świeżości, czy elementu zaskoczenia, to może poczuć się zawiedziony. W końcu Vossa i Sweeneya czuwają nad całością i to oni są odpowiedzialni za aspekt komponowania. Nic więc dziwnego, że dalej zostajemy w świecie hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Nowy album nie różni się pod tym względem niczym od dwóch poprzednich płyt. Jednak mam wrażenie, że trochę uleciała przebojowość i pomysły też jakby o klasę niższe. Temu projektowi od samego początku towarzyszą znakomicie goście i to oni w sumie przyciągają znacznie większe grono słuchaczy. Wielkie nazwiska robią swoje i jest to dobry sposób na marketing. Do tego są oni gwarantem pewnego dobrego poziomu. Z poprzednich płyt również przerysowano soczyste, czyste, ale i drapieżne brzmienie, które podkreśla hard rockowy charakter tego wydawnictwa. Lista gości jest bardzo długa i przytoczę tylko kilka takich nazwisk jak: Axel Rudi Pell, Rick Altzi, David Reece, czy Mike Terrana. Oj nazwiska są naprawdę imponujące, szkoda tylko że kompozycje zazwyczaj nie są tak świetne jak gości, którzy w nich występują. Energiczny, nieco power metalowy otwieracz „Rider of The Storm” to dobry strzał między oczy. Nic dziwnego że wybrano tutaj Andiego Derisa jako gościa. Znakomicie pasuje do tej formuły. Do grona najlepszych utworów na tej płycie śmiało można zaliczyć „Sock it To Me”, który promował ten album. Jest to kompozycja hard rockowa wzorowana na twórczości Krokus i nic dziwnego, że swojego głosu użyczył tutaj Marc Storace z Krokus. Również trzeba wyróżnić rozbudowany, bardziej progresywny „Highlands” z pewnymi elementami Rainbow. Tutaj kawał dobrej roboty odwala Joe Lynn Turner, który wciąż nieźle się trzyma. Folkowo, celtyckie melodie są tutaj miłym dodatkiem i czynią ten utwór bardziej świeżym i oryginalnym. Najdłuższym kawałkiem jest tytułowy „Rise of The Animal” i dzieje się tutaj sporo. Od power metalowego riffu, przez epicki klimat, aż po złożone i rozbudowane solówki. W dodatku helloweenowy refren zaśpiewany przez Michaela Kiske czynią ten utwór wyjątkowym kąskiem dla fanów melodyjnego metalu i power metalu. Te kompozycje najbardziej się wybijają z całości, ale to nie oznacza, że reszta jest już nic nie warta. Mamy mocny „Monkey on Your Back”, który ma solidny riff, jednak przesadzono tutaj z komercją. Podobnie sprawa wygląda z „Black Wolf”, która przejawia nawet cechy pseudo ballady. Do kompozycji godnych uwagi trzeba by jeszcze zaliczyć przebojowy „Somewhere Far Beyond” czy agresywny „Running out of Time”, jednak to za mało, żeby rzucić słuchacza na kolana.

Sprawa więc wygląda następująco. Mamy projekt muzyczny stworzony przez dwóch doświadczonych muzyków w dziedzinie hard rocka i heavy metalu, mamy znakomitych gości, mamy porządne brzmienie, a mimo wszystko płyta nie robi furory jak choćby poprzednia. Niestety, ale nie włożono serca przy komponowaniu, przez co dostaliśmy mało energiczny i przekonujący materiał. Kompozycje brzmi jakby je tworzono na siłę, bowiem nie ma emocji i ikry w nich. Płyta dobra do przesłuchania czy jako tło podczas podróży, jednak nie spodziewajcie się czegoś ambitnego, czy na poziomie arcydzieła. Tego tutaj niestety nie ma.

Ocena: 6/10

SOULHEALER - Bear The Cross (2014)

Do trzech razy sztuka. Pierwszy album fińskiego Soulhealer nie był dopracowany i miał pewne wady wynikające z faktu, że było to pierwsze wydawnictwo. „Chasing The dream” brzmiał dojrzale, ale niedosyt był, który leżał u podłoży mało przebojowego materiału. Trzeci album zatytułowany „Bear The Cross” wydaje się póki co najciekawszym dziełem Soulhealer. W końcu muzyka przemawia sama za siebie. Nie ma zmian personalnych, nie ma zmian stylistycznych, a jednak nowy album sprawia lepsze wrażenie niż dwa poprzednie wydawnictwa. Przyczyn tego stanu należy nie doszukiwać się w muzykach, stylu, lecz wykonaniu utworów i w samych pomysłach w kwestii kompozycyjnej. Poświęcono więcej uwagi tym elementom, wybrano najciekawsze motywy, pominięto to co jest nie potrzebne. Skupiono się na melodyjności, na przebojowym aspekcie i energii. Nie ma grania na siłę, ani próba kopiowania kogoś, choć słychać sporo nawiązań do Bloodbound, Blaze Bayley czy Skanners. W sumie jest to nieuniknione kiedy się gra tego typu rodzaju heavy metal, który jest do bólu wtórny. Na szczęście Soulhealer nie kryje się z tym w żaden sposób i z radością grają to co grają. Już sam start płyty jest ciekawy i robi wrażenie, bo „Unleash the Beast” to prawdziwa petarda. Szybki heavy metal osadzony w stylu Blaze'a Bayleya. Wynika to nie tylko z riffu, melodyjności, ale też z tego, że wokalista Jori ma podobną manierę wokalną. Jednym to się spodoba, a innym nie. Nie brakuje ciekawych melodii co tylko potwierdza „Bear The Cross” czy maidenowy „Fall from Grace”. Oczywiście czym byłby ten album bez zwolnień i urozmaiceń, dlatego obecność takiego ponurego „Dead Man Walking” czy hard rockowego „Thorns in My heart” nie dziwi mnie. Płyta byłaby ciekawsza bez tego typu wstawek i urozmaicania na siłę. Metal wzorowany na twórczości Judas Priest mamy w „The Viper's Kiss” czy „Blinding By the light”. Jak można łatwo wywnioskować materiał jest solidny, energiczny i miły w odsłuchu. Może nie jest to granie na wysokim poziomie, ale i tak ciekawsze niż to które Soulhealer prezentował na dwóch poprzednich wydawnictwach. Może wraz z kolejnym albumem to i poziom muzyki wzrośnie? Oby tak było.

Ocena: 7/10

sobota, 24 stycznia 2015

LECTOR - Bubonic Dawn (2014)



Jedni wolny czas spędzają na słuchaniu muzyki, inni na uprawianiu sportu, a jeszcze inni na czytaniu książek. Są też tacy co każdą chwilę poświęcają tworzeniu.  Rzadko dzisiaj o takiego muzyka z prawdziwego zdarzenia. Prawdziwego pracoholika, który ma głowę pełną pomysłów i który każdą chwilę spędza na pisaniu nowych utworów. Mało takich osób i kiedyś było w heavy metalu więcej takich ludzi z pasją, którym komponowanie sprawia przyjemność i są wyrazem ich uczuć. Gdyby dzisiaj tak wskazać na kogoś z takim wielkim potencjałem, z dużą ilością ciekawych pomysłów to wskazałbym Ceddericka z Rocka Rollas. Wciąż mnie zaskakuje swoją pracowitością, komponowaniem z pasją i pomysłowością. Bardzo łatwo przychodzi mu komponowanie, w końcu ma już na swoim koncie nie mają ilość płyt. Blazon stone, 3 płyty Rocka Rollas, Breitenhold, Mortyr no i teraz doszedł jeszcze Lector.  Tak jak do tej pory pokazał, że zna się na heavy/Speed metalu, na speed/Power metalu w stylu Running Wild, a także na thrash metalu. Tak z Lector  chce pokazać, że nie jest mu obcy również i Heath metal czy doom metal. Efektem tego jest debiutancki album Lector zatytułowany „Bubonic Dawn”.

Co warto wiedzieć o zespole? Powstał w 2010 r i główną rolę odgrywa w tym bandzie Robbin, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. To on jest też odpowiedzialny za komponowanie. Cedderick  gra na perkusji i na basie, a także brał współudział przy komponowaniu. Tym razem heavy/Speed metal jest na dalszym planie. Liczy się przede wszystkim nostalgiczny, posępny nastrój, specyficzny wokal Robbina, który przypomina wokalistę z Ghost, ale nie tylko.  Kiedy trzeba to śpiewa agresywnie i wtedy mamy do czynienia z Death metalową konwencją. Styl Lector jest dość ciekawy, bowiem zespół stawia na mroczny klimat, na posępne riffy, na specyficzne melodie, przez co zyskuje na oryginalności i świeżości.  Brzmi to intrygująco, bowiem udało się tutaj zmieszać heavy/Speed metal z Death i Doom metalem.  Nawet momentami słychać coś z Metaliki co tylko jeszcze bardziej pokazuje rozmach stylistyczny Lector.  Zresztą to z czym mamy do czynienia już można wyczytać z klimatycznej i ciekawej okładki.  Już otwieracz „Dream World” pokazuje, że to nie będzie drugi Rocka Rollas czy Blazon Stone.  Psychodeliczny klimat i wokal rodem z płyt Ghost, ale sam riff bardzo energiczny i ukazuje też ukłon w stronę NWOBHM.  Utwór numer dwa to „Monolit Chase”, który  zawiera  znacznie więcej cech Death metalu czy doom metalu, co słychać  choćby po konwencji utworu. Robbin tutaj śpiewa znacznie agresywniej i nie szczędzi swojego gardła. Z tych najciekawszych kompozycji z pewnością jest rozbudowany „Lucifer och hatets armé” . Są tutaj wpływy Black Sabbath czy też Metaliki, ale brzmi to wyjątkowo dobrze.   Wiele się dzieje w ponurym  Kosmisk tom het” od psychodelicznego rocka, aż po death metal czy w końcu heavy speed metal.   Z całej płyty należy wyróżnić  epicki, a zarazem bardziej energiczny „Bubonic Down” czy melodyjny „Landscapes of Darkest Despair” w którym łatwiej doszukać się motoryki Running Wild.  Dalej mamy dema takich utworów jak „Dust In The wind” czy „Dream World”. Wokalnie Ced udziela się właściwie w jednej kompozycji i jest to „This is My Message to You”.

O „bubonic Dawn” można napisać wiele.  Jednak najważniejsze jest to, że ta płyta wyróżnia się na tle innych. Psychodeliczny klimat, sporo mroku, do tego specyficzny wokal Robbina sprawia, że tak łatwo nie zapomnimy tego wydawnictwa.  Jest heavy/speed metal czyli to z czego znany jest Ced, lecz tym razem miło nas zaskoczył.  Dlaczego? Bowiem tutaj nacisk położono na bardziej death metalowe patenty, na zacięcie doom metalowe przez co płyta nabiera bardziej charakterystycznego wydźwięku.  Nie da się też wszystko wyrazić w słowach, bowiem ta płyta ma w sobie to coś, czego nie da się ubrać słowami. Najlepiej jest po prostu wziąć ten album i przesłuchać.  Gwarantem jakości jest sam Ced, który do tej pory nie zawodzi i z każdym wydawnictwem potwierdza tylko swój talent, swój muzyczny geniusz oraz to że muzyka to jego pasja, prawdziwe hobby, a nie zawód jak dla niektórych. Polecam

Ocena: 8/10

STORMWITCH - Seasons of The Witch (2015)

Stormwitch to jeden z tych zespołów, które zalicza się do grona tych kultowych. Nie ma się co dziwić, w końcu ta niemiecka kapela w latach 80 nagrała sporo naprawdę godnych uwagi albumów. Byli równie dobrzy co Gravestone, Grim Reaper czy szwedzki Oz. No któż z nas nie pamięta „
Tales of Terror” czy debiutu w postaci „Walpurgis Night”. Co ciekawe zespół wciąż gra i nie ma zamiaru wybrać się na zasłużoną emeryturę. Choć dawno panowie nic wartościowego nie nagrali, to jednak dalej robią swoje. Na nowy album zatytułowany „Seasons of The Witch” przyszło czekać nam aż 11 lat. Jest to kawał czasu i można się tylko zastanowić czy był jakiś sens, żeby dalej ciągnąć historię tego zespołu. O to jest pytanie.

Mając tyle czasu można stworzyć coś wartościowego co pokazał choćby Accept, ale można też polegnąć, zapominając o swoich najlepszych czasach, tym samym kompromitując się i psując własną markę. Z starego składu Stormwitch został wokalista Andy Aldrian oraz basista Jurgen Wannenwetsch. Mogło się wydawać, że pozostali nowi muzycy wniosą trochę ożywienia do tego skostniałego zespołu, jednak tak się nie stało. Właściwie czekaliśmy 11 lat by dostać 35 minut miałkiego heavy metalu obdartego z mocy, emocji i drapieżności. Tak więc mamy sztuczny twór, który ma gdzieś klimat lat 80 i to jest jeden z niewielu plusów tego wydawnictwa. Kiepskie, sztuczne brzmienie, perkusja, która brzmi jak automat no i wokal Andiego, który męczy i strasznie irytuje. Ciężko doszukać się jakiś plusów. Nawet materiał pomimo że jest krótki to i tak męczy swoją konwencją i słabej jakości wykonaniem. Dobrze skupmy się na pozytywach, chociaż jest ich mało. Strzałem w dziesiątkę jest otwieracz „Evil Spirit”. To jest solidny heavy metalowy utwór, z ciekawym riffem, z szybszym tempem i ostrzejszym wokalem Andiego. Tak można poczuć poziom starych płyt, szkoda tylko że jest to jeden z nielicznych przebłysków na płycie. „Taliesin” pokazuje w jakiej formie zespół jest naprawdę. Miałki i pozbawiony przebojowości hard rock, to nie jest to czego fani oczekują od tego zespołu. Rytmiczny „True Until The End” ma być imitacją Judas Priest z lat 80, szkoda że poziom nie ten. Ballada „Runescape” to jakaś kpina i żart. Nie ma emocji i klimatu, jest tylko męczenie się muzyków i przy okazji nas słuchaczy. Przejaw jakieś mocy i heavy metalu mamy w „At The End of the World” i „The Trails of Tears”. Jednak i tutaj brakuje tego czegoś. Ciekawego wykonania, elementu zaskoczenia i czegoś co by chwyciło.

Stary dobry Stormwitch, który grał solidny heavy metal w stylu lat 80 przepadł i teraz mamy coś co jest imitacją tamtego zespołu. Została nazwa i irytujący Andy, a także stylistyka będąca miksem heavy metalu i hard rocka. Jednak cała reszta przeminęła i lepiej byłoby dla Stormwitch zaprzestać grać i zakończyć działalność. Kolejne rozczarowanie roku 2015.

Ocena: 3/10