Przychodzi w końcu taki dzień, kiedy szczęka nam opada z wrażenia podczas słuchania danej płyty. Tak wiem jedni to przeżywają stosunkowo rzadko, a inni często. Takie doznania w tym roku sprawił mi choćby najnowsze dzieło Insania, czy In Vain. Takie uczucie pojawia się podczas słuchania klasyków. Czy nowy krążek może stać się klasykiem, o to jest pytanie. Uważam, że nic nie stoi temu na przeszkodzie. Takie wydawnictwo musi zawierać dech w piersiach i powalać na kolana. Szokować swoją formą, stylem i wykonaniem. To musi być perfekcja i płyta, która tak uzależnia, że jedyne co pozostaje po przesłuchaniu to przycisk "repeat" w odtwarzaczu. Taka płyta musi być wyjątkowa i w pełni spełniać wymogi danych ram gatunku, a nawet wnosi świeżość. Przede wszystkim nie może się pojawiać jakaś skaza czy słaby punkt układanki. Tak, zdarzają się takie płyty. Ten opis idealnie pasuje mi do najnowszego krążka niemieckiej formacji Eternity;s End. Kocham tą scenę heavy metalową, bo z niej wywodzą moje ukochane kapele typu Gamma Ray, Helloween, Blind Guardian, Iron Savior, Running wild czy Primal Fear. W tym zestawieniu idealnie mi pasuje Eternitys End. Band działa od 2014 r i śmiało można ich okrzyknąć nową gwiazdą power metalu. Panowie idą po trupach do celu i nie patrzą się na trendy, na to co grają inni. Dają nam perełkę w postaci "Embers of war". W życiu bym nie sądził, że ta płyta okaże się prawdziwą perełką i kandydatem do płyty roku. Konkurencja jest silna i jest sporo rarytasów, ale nie wyobrażam sobie top 3 bez tej płyty.
Skąd te "ochy" i "achy"? Nie często się dostaje płytę, które zbiera co najlepsze ze wcześniej wspomnianych tuzów heavy/power metalu, którzy do dziś są gwiazdami i prekursorami. Panowie tworzą swoją definicję power metal, w którym jest miejsce na rozmach i podniosłe refreny, które są godne Rhapsody czy Iron Savior. Mamy w końcu Eckerta i Sielcka w chórkach, a to robi sporą robotę. Przypominają się klasyki nie tylko Iron Savior, ale też Wizard czy Blind Guardian. No jest moc i płyta sporo zyskuje. Eternitys end to również Iuri Sanson, który jest nie jakimś tam wokalistą z łapanki. To muzyk z powołania i jego misją jest nawracać tych co odwrócili się od power metalu. Koleś wymiata i więcej takich wokalistów poproszę i od razu świat i power metal będzie lepszy. Sekcja rytmiczna to duet z górnej półki i zarówna bas jak i perkusja to czysta perfekcja i bez gitar sieją zniszczenie. Nowy album Insania ma dopieszczone solówki, tak i tutaj jest podobnie. Kto kocha stary blind guardian, kto kocha właśnie insania, Helloween, czy Iron Mask ten poczuje się jak w domu. Hombach i Munzer nie biorą jeńców i po prostu sieją zniszczenie. Nie ma ckliwych ballad, nie potrzebnych zwolnień. Tu jest atak z każdej strony. Piękna robota. Wszyscy młodzi i starzy, którzy tworzą power metal bierzcie z nich przykład. Do tego dochodzi brzmienie ostre niczym żyleta. Słychać w tym szczyptę brzmienia Iron savior czy primal fear. No brzmi to idealnie.
Jeśli na coś mógłbym ponarzekać, to na czas trwania płyty. 45 minut i 8 utworów to trochę za mało. Plus taki, że nie ma dłużyzn, a zawartość jest bez skazy. Band zaczyna naprawdę ostro i z przytupem, bo od rewelacyjnego "
dreadnought", który utrzymany jest w speed/power metalowej konwencji z nutką neoklasycznego grania w stylu Iron mask. Słychać to w popisach gitarowych. Bas taki mocny i zadziorny, jak na pierwszym krążku Helloween. Wokal przyprawia o dreszcze i to jest klasa światowa. No i jeszcze w tle nawiązania do Running wild, a całość spina podniosły refren rodem z Iron Savior. Szczęka opadła już na dzień dobry. Czy trzeba komuś dowód, że mamy do czynienia z idealnym krążkiem? Jak te gitary brzmią w
"Bane of the black sword". Ileż w tym gracji, dbałości o szczegóły i przebojowości. Kłania się klasyka niemieckiego power metalu. Rycerski klimat mamy w zadziornym "
The hounds of Tindalos" i znów ktoś nasłuchał się "Black hand inn" running wild. Żadna ujma, bo to żadna kalka, a miłe wplecenie znanego stylu rock Rolfa. Brawo panowie! Mocny riff dostajemy w "
Call of the Valkyries" i tutaj band zabiera nas w bardziej neoklasyczne granie rodem z Iron Mask, a do tego kilka mocnych akcentów Primal Fear. Rasowy killer i tyle w temacie. W podobnym tonie utrzymany jest energiczny
"Acturus Prime", choć i tutaj gdzieś u nosi się klimat Iron Savior. Bardzo złożony kawałek, który nie stawia na banalne rozwiązania. Więcej heavy metalowego grania można wyłapać w rytmicznym "
Shaded Heart" i to nieco łagodniejsze oblicze zespołu, a poziom nic na tym nie ucierpiał. Perkusja w "
Deathrider" już na wstępie sieje zniszczenie. Co za killer tutaj wyszedł zespołowi. Idealna definicja power metalu. Jednak można wciąż tworzyć power metal i szokować poziomem i jakością. Panowie przecież nic nowego nie grają, a rozkładają mnie na łopatki. Finał to tytułowy "
Embers of War" i tutaj zespół idzie na całość i nie rozdrabnia się. Jest ponad 9 minutowy kolos, który nie idzie w jakieś dłużyzny i epickość. Tutaj jest łojenie od samego początku i dostajemy znów killer. Znakomite przejście i moc niczym ostatnia płyta Persuader. Komentarz zbędny. Niechaj muzyka przemówi.
7 lat na scenie, a już są gwiazdą. Kiedy zabraknie Iron Savior, Blind Guardian, czy Running wild tu już wiem kto idealnie wypełni tą pustkę. Czas przekazać pałeczkę młodszym i zdolniejszym. Eternitys End tym albumem jak dla mnie wpisuje się do kanonu power metalu i już z miejsca się staje żywą legendą. Potrzebne są takie płyty, które przywracają wiarę, że nie wszystko zostało powiedziane. Płyta jak dla mnie idealna i wyczerpuje znamiona power metalu i nie tylko. Świetny wokal, wciągające i złożone solówki, znakomite przejścia, mocna i dynamiczna sekcja rytmiczna i chórki Sielcka i Eckerta. Zwycięski team. Reszta zostaje w tyle. Obok In Vain czy Insania bez wątpienia czołówka roku 2021. Brać w ciemno i zarażać innych. Ta płyta zasługuje na rozgłos!
Ocena:
10/10