Nowy album „Resilient”
w końcu się pojawił i pora odpowiedzieć sobie na pytanie „Czy
jest to najlepszy album od czasów „The Rivarly”?
Ponad 30 lat istnieje już
Running Wild i bez wątpienia jest to jeden z tych zespołów,
który zrobił sporo dla sceny metalowej i przez wiele lat
nagrywał znakomite albumy, które zajmowały wysokie miejsce w
statystykach. Jak się sięgnie pamięcią wstecz to na pewno wiele
osób powie, że „The Rivarly” czy też „Victory” były
ostatnimi albumami godnymi uwagi. No tak w końcu tam jeszcze Running
Wild działał bardziej jeszcze jako zespół. Jednak już
słuchając tych płyt można było usłyszeć pewne patenty
nawiązujące do hard'n heavy czy hard rocka. Runninng Wild
przeistoczył się ostatecznie bardziej w projekt solowy Rock'n
Rolfa. Pojawił się „The Brotherhood”, który miał pełno
hard rockowych kompozycji, które potrafi momentami drażnić.
Jednak to nie było to na co fani czekali i tak pojawił się w roku
2005 „Rogues En Vogue”, który nawiązywał do pirackiego
okresu zespołu i więcej miał wspólnego z metalem niż
poprzedni album. Jego wadą było kiepskie brzmienie, które
zaniżyło jakość całkiem dobrego albumu. Rock'n rolf potem
zakończył działalność Running Wild, ale nie długo bowiem w roku
2012 powrócił z nowym albumem zatytułowanym „Shadowmaker”
i tutaj aż wrzało od krytyki. Nie odpowiednia okładka, kompozycje
dalekie od tego do czego nas przyzwyczaił Rolf i stylistyka nieco
inna niż ta którą fani oczekiwali. Brak zespołu z krwi i
kości, brak perkusisty i wiele innych powodów. Choć album
sam w sobie jest miły w słuchaniu to jednak wciąż wierzyli, że
Rolfa stać na coś więcej, że stać go nagranie albumy równego
jak „Rogues En Vogue”, z soczystym brzmieniem „The brotherhood”
i urozmaiceniem w stylu „The Rivarly”. Mówi się że nowy
album zatytułowany „Resilient” to najlepszy album od czasu „The
Rivarly”, że tutaj jest nawiązanie do dawnych lat Running Wild o
czym ma świadczyć okładka w starym stylu, z maskotką zespołu a
mianowicie Adrianem. Czy rzeczywiście to wszystko prawda? Czy
naprawdę Rock'n Rolf nagrał album który jest przebojowy,
równy, bardzo heavy metalowy? Czy „Resilient” jest powrotem
do czasów pirackich?
Przede wszystkim warto
zaznaczyć, że nowy album został lepiej wykonany niż „Shadowmaker”
i to właściwie na każdej płaszczyźnie. Lepsze brzmienie, które
nawiązuje do czasów „Victory” czy też „The
brotherhood”, choć brakuje nieco brudu i jakby większej mocy.
Szata graficzna też bardziej klasyczna z zachowaniem właściwego
loga i adriana jako głównego motywu okładki. Nie ma
prawdziwego perkusisty, ale brzmi ten automat lepiej niż na
poprzednim albumie. Nie wiem czemu, ale Angelo Sasso jako automat
brzmiał znacznie realistycznie i bardziej przekonująco. Inną
rzeczą jest że tutaj słychać w niektórych partie basu,
który tez brzmi o wiele lepiej. Wokal Rolfa na poprzednim
albumie był jakby bez formy, bez zadziorności i to też uległo
poprawie. Gdzie się nie spojrzy to „Resilient” jest lepszym
albumem i tak bardziej przypominający wcześniejsze dokonania
zespołu. Tak Rolfowi udało się nawiązać do takich płyt jak „The
Rivarly”, ba nawet „Pile Of Skulls” w genialnym „Bloody
Island” jednak płyta przede wszystkim nawiązuje do ostatniej
dekady działalności Rolfa. Zapomnijcie o takim graniu jak np.
Blazon Stone, bo Running Wild nie jest już ten sam, ale nie oznacza
to że nie mają już niczego do zaoferowania. Nowy Running Wild nie
boi się nawiązać do heavy metalu takiego rasowego w którym
mamy wyraźne wpływy Judas Priest czy W.A.S.P albo Saxon i takie
cechy pokazał właśnie „Shadowmaker”. Dobrym przykładem
takiego charakteru grania jest tytułowy utwór „Resilient”
czy „Down The Wire”. O ile ten pierwszy utwór
może się podobać za sprawą mocnego refrenu i ostrego riffu o tyle
drugi jest słabym i nieco nudnawym utworem. Na płycie słychać
oczywiście echa poprzedniego albumu, a nawet projektu Rolfa i Pj
zwanego Giant X, w którym ukazywali bardziej rockowe oblicze.
Tutaj ducha tego oddaje „Desert Rose”, który
został okrzyknięty najbardziej komercyjnym kawałkiem w historii
zespołu. Z pewnością nie jest to typowy utwór Running Wild,
ale wiecie co? To jest z najlepszych utwór jakie Rolf stworzył
ostatnim czasy. Lekki, przyjemny hard rockowy utwór z
nawiązaniem do Thin Lizzy czy W A S P. Bardzo dobry element
zaskoczenia i dowód że można się oddalić od klasycznego
Running Wild na rzecz czegoś pomysłowego i równie
znakomitego. Choć nie pierwszy raz mamy do czynienia z takim
rockerem wystarczy spojrzeć na „When Time Runs Out” czy
„Soulstrippers”. Otwieracze zawsze były mocną stroną Running
Wild i tutaj otrzymaliśmy prawdziwą petardę w postaci „Soldier
Of Fortune”. Utwór może brzmi jak mieszanka 3
ostatnich albumów Running Wild, ale ten pomysłowy i chwytliwy
riff po prostu zapada w pamięci. Ten utwór na wstępie też
pokazuje że słychać powiew starych pomysłów, słychać coś
z pirackiego okresu Running Wild. Otwieracz też pokazuje jak
rozwinęła się współpraca Rolfa i Pj. Ich partie gitarowe
są bardziej energiczne, bardziej przemyślane i nie brakuje godnych
uwagi solówek. Pod tym względem jest to z pewnością
najlepszy album od czasów „The Rivarly cz Victory”.
Brakowało takich popisów i takich miłych dla ucha solówek
czy riffów. Moim największym zarzutem ostatnich płyt
Running Wild było przede wszystkim mały procent szybkich utworów
i tutaj statystyki wyglądają lepiej, bowiem mamy więcej
dynamicznych utworów. Pierwszym z nich jest energiczny
„Adventure Highway” który brzmi nieco jak „I
am who I am” czy „Fistful of Dynamite”. Nie brakuje tutaj też
wpływów Judas Priest z okresu „Turbo” czy „Screaming
For Veangence”. Drugim takim szybszym utworem jest „The
Drift” który jest jednym z tych utworów który
przypomina pod względem riffów i przebojowości takie albumy
jak „Black Hand Inn”, „The Rivarly” a nawet „Pile Of
Skulls”. Takich pirackich przebojów brakowało ostatnio i
słychać że tematyka jeszcze nie została w pełni wyczerpana. Znów
słychać pomysłowe popisy w solówkach i to bardzo ucieszy
chyba każdego fana Running Wild. Trzecim i zarazem najszybszym
utworem jest tutaj „Fireheart”. Znów kłania
się „Fistful Of Dynamite” i to akurat skojarzenie jak
najbardziej na plus. Ten utwór wyróżnia się na tle
innych wokalem Rolfa, który tutaj naprawdę śpiewa jak za
dawnych lat. Solówka też tutaj jest pierwszej klasy i z tego
słynął Running Wild w dawnych latach. Na płycie nie brakuje też
troszkę patentów hard rockowych które słychać w
takim „Run Riot”. Choć utwór brzmi jak
mieszanka „The brotherhood” i „Rogues En Vogue” to jednak
bije większość utworów hard rockowych z tamtych płyt.
Prosty, zadziorny riff i chwytliwy refren czynią tutaj cuda. Płytę
tak miło się słucha że szybko docieramy do jej końca czyli do
„Crystal Gold” i „Bloody Island”.
Ten pierwszy utwór to kolejny znakomity przebój,
którego riff przypomina mi „Man In Black”, a refren
najlepsze albumy Running Wild. Ten ostatni utwór zasługuje
na szczególną uwagę i to nie tylko z tego względu że to
najdłuższy utwór na płycie. Powodem jest to, że to jeden z
tych utworów który pokazuje że można nawiązać do
przeszłości, że można nagrać coś w stylu „Treasure Island”
czy „The Battle Of Waterloo”. W tym utworze jest epickość, jest
piracki charakter, wstęp akustyczny z pirackim chórkiem i
tego właśnie brakowało. Jeden z najlepszych utwór Running
Wild ostatnich lat. Czy można było lepiej zakończyć ten album?
Raczej nie. Dwa bonusowe utwory są mniej wartościowe i dobrze że
nie znalazły miejsca na normalnej ścieżce.
Running Wild nie jest już
ten sam co kiedyś i to słychać. Troszkę inna stylistyka,
wykonanie, do tego brak zespołu z krwi i kości, brak tego
magicznego klimatu znanego z „Port Royal” czy „Pile Of Skulls”,
ale wiecie co? To nowe wcielenie Running Wild nie jest takie złe. Są
tu echa przede wszystkim ostatnich albumów z naciskiem na
„Rogues En Vogue” i „The brotherhood”, ale wszystko jakby
bardziej okazale przedstawione. Przede wszystkim „Resilient” jest
bardziej dojrzały i bardziej przebojowy niż ostatnie dzieła Rolfa
i tutaj jak najbardziej potwierdza się że jest to najlepszy album od
czasów „The Rivarly” czy „Victory”. Ciekawsze partie
gitarowe Rolfa i Pj, więcej nawiązań do klasyków Running
Wild, kilka świeżych pomysłów i troszkę tematyki pirackiej
i otrzymaliśmy naprawdę znakomity album. „Resillent” nie brzmi
tak klasycznie jak to co zaprezentował Blazon Stone, ale na pewno
nie jest to zły album. Nowa formuła Running Wild wypada póki
co dobrze i jedynie co może drażnić to „Down The Wire” i
perkusja. Udało się utrzymać Running Wild przy życiu i co ciekawe
na wysokim poziomie, a to nie każdej kapeli tej rangi się udaje.
„Resilient” to z pewnością najbardziej udany album od czasów
„The Rivarly” czy „Victory”. Zadanie zostało wykonane i
oczekiwania spełnione.
Ocena: 9/10