niedziela, 29 września 2024

MECHANIC TYRANTS - St Damien Riots (2024)


 Rok 2024 rozpieszcza nas i można znaleźć sporo dobrej muzyki i to niemal w każdej odmianie. Momentami ciężko nadążyć, za tymi wszystkimi nowościami. Niemiecki Mechanic Tyrants i ich debiutancki album zatytułowany "St Diemen Riots" to pozycja skierowana do maniaków speed metalu. Każdy kto lubi początki Metallica, Exciter, czy Megadeth ten z pewnością pokocha ten heavy/speed metal, który prezentuje ta młoda, niemiecka formacja. Działają od 2021r i powstali w trakcie chaosu jaki panował podczas Covidu. Początkowego miał to być projekt muzyczny Floriana Faita, ale z czasem powstał prawdziwy zespół. Mechanic Tyrants jest głodny sukcesu i słychać, to chęć przebicia. To jest realny cel, bo band ma pomysł na siebie i kompozycje.

27 września album ukazał się nakładem wytwórni Jawbreaker Records. Wspomniany wcześniej Florian Fait jest mózgiem operacji. To on odpowiada za partie wokalne i  partie gitarowe. Jako wokalista ma charyzmę i heavy metalowy pazur. Dzięki niemu całość brzmi jakby została nagrana w latach 80. Bardzo pomyślnie układa się współpraca gitarzystów, bowiem Florian Fait i Jakob Struve idą na całość i nie oszczędzają się. Stawiają na szybkość i drapieżność. To zdaje egzamin. Nie ma w tym oryginalności, świeżości, czy błysku geniuszu, ale całość jest zagrana na wysokim poziomie. Zabawa jest przednia z muzyką Mechanic Tyrants.

Okładka ma swój klimat i przypomina nam lat 80. Podobne ma się sprawa nieco przybrudzonego brzmienia. Zawartość to 43 minuty muzyki. Band zaczyna z grubej rury i na dzień dobry mamy speed metalową jazdę bez trzymanki, czyli "Tower 42". Coś z Accept, czy Iron maiden z "Killers" można wyłapać w przebojowym "Murder at the Barricades", z kolei tytułowy "St damien Riots" przesiąknięty jest twórczością Megadeth. Band poradził sobie z bardziej złożonym "Ruins of The Past" i to jest znakomity hołd dla lat 80. Brzmi to bardzo oldschoolowo.  Nie brakuje szybkich killerów, które potrafią wyrwać z kapci. Taki jest bez wątpienia "Speed metal Guerilla" i tutaj band pokazuje swój potencjał. Speed metalowa uczta. Judas Priest spotyka Accept w nieco stonowanym "Sons of Evil", z kolei "Above the law" znów przemyca kilka patentów Megadeth. Nie brakuje tutaj hitów, a jednym z nich jest pozytywne zakręcony "Bad seed"  i całość wieńczy nieco mroczniejszy, ale równie energiczny "Mechanic Tyrants".


Uwielbiam niemiecką scenę metalową i od lat nie zawodzę się na niej. Zawsze pojawiają się jakiejś młode zespoły, które mają ogromny potencjał. Mechanic Tyrants do nich się zalicza. Znakomity debiut, który potwierdza, że można nagrać płytę z speed metalem, który mocno wzorowany jest na latach 80.

Ocena: 8.5/10

GRIMGOTTS - The Time of Wolfrider (2024)


 Nie to nie nowy lonewolf, ani też powerwolf, to najnowsze dzieło pochodzącego z Wielkiej Brytanii Grimgotts. Zespół jest na scenie metalowej 9 lat i dali się poznać jako specjaliści od grania epickiego power metalu w nieco symfonicznej oprawie. Brzmią troszkę jak Fellowship, Twilight Force Memories of Old, czy Power Quest. Do tej pory band trzymał fason i najnowszy krążek "The Time of the Wolfrider" tylko potwierdza, że ta formacja wie co robi i trzeba się z nimi liczyć na power metalowym froncie.

Duże brawa się należą za przepiękną i klimatyczną okładkę, która przykuwa uwagę i zapada w pamięci. Na pewno jest to najciekawsza okładka tej kapeli. Samo brzmienie też dopracowane, oddaje klimat i potwierdza klasę zespołu. Co do zespołu, to warto wspomnieć, że od 2023r basistą jest Jack Stanley. Grimgotts to przede wszystkim Andy Barton, który potrafi stworzyć baśniowy, fantasy klimat, ma odpowiednie warunki i technikę. Jego głos pasuje do całości i często stanowi motor napędowy. Kawał dobrej roboty zrobił gitarzysta David Hills i klawiszowiec Fabio Garau.  Panowie stawiają na baśniowy klimat fantasy, na słodkie i łatwo wpadające w ucho melodie, a wszystko rozegrane z rozmachem. Właśnie odnoszę wrażenie, że często następuje przerost formy nad treścią, co nieco obniża jakość zawartości. W pewnym momencie wdziera się rutyna i troszkę jakby całość zlała się w jedną całość. Jednak wszystko jest zagrane na wysokim poziomie i dobrze się tego słucha.

Na pewno dobre wrażenie na słuchaczu robi początek płyty. Mamy klimatyczny i epicki "An Amber Dawn" i już można poczuć, że będzie to coś wyjątkowego. Otwieracz pierwsza klasa."The Rise of Wolfrider" ma przemyślany i trafiony motyw przewodni. Ten baśniowy klimat bierze tutaj górę. Ta słodkość tutaj jest jeszcze urocza. Dalej mamy złożony, pełen epickości "Darkwood" i ten kolos dostarcza sporom frajdy i intrygujących melodii. Przebojowy "Ancient Voices" opiera się na chwytliwej melodii i sprawdzonych patentach. Godny uwagi jest też skoczny i niezwykle melodyjny "Swallowed by darkness". Reszta jest solidna, miła dla ucha, ale już nie robi takiego wrażenia jak początek płyty. Wdziera się w tej drugiej połowie troszkę rutyna i monotonia.

Grimgotts zrobiło swoje i nagrało udany album w klimatach symfonicznego power metalu, który zabiera nas do świata baśni i fantasy. Ma to swój urok i tylko szkoda, że sam materiał nie został w pełni dopracowany i na dłuższą metę można poczuć zmęczenie tą formułą.

Ocena: 7/10

sobota, 28 września 2024

SLEEPER'S KEEP - Tales Beyond the Past (2024)


 27 września to data w której dochodzi do starcia dwóch bardzo podobnych kapel, a mianowicie niemieckiego Turbokill i fińskiego Sleeper's Keep. Obie kapele mają podobny styl, który zabiera nas w rejony klasycznego power metalu, czerpiąc garściami z twórczości Helloween czy Stratovarius. Jakość też bardzo podobna, ale można odnieść wrażenie, że Turbokill jest bliżej Helloween, a Sleepers Keep bliżej Statovarius. "Tales Beyond the Past" to debiut, który dostarczy sporo frajdy miłośnikom power metalu, tylko trzeba pamiętać, że Sleepers Keep nie startuje w konkursie na najoryginalniejszy band i nie ma też predyspozycji, żeby startować do top najlepszych płyt roku 2024. Jednak mimo pewnych wad jest to pozycja godna uwagi. Satysfakcja gwarantowana.

Podobnie jak w Turbokill, tak i tutaj uwagę przyciąga utalentowany wokalista Axel Wilhelmson, który mocno wzoruje się na Kotipelto i Kiske. Styl śpiewania i możliwości bardzo podobne. Bez wątpienia napędza muzykę Sleepers Keep. Ture i Teemu to zgrany duet gitarowy, który wie jak grać power metalu i nie brakuje im pomysłów na ciekawe riffy. Też jednak można odnieść wrażenie, że album nie jest równy i też zdarzają się słabsze momenty.

Przyjrzyjmy się zawartości. Na start dostajemy słodki "Chasing the Dream", który jest wtórny i oklepany. To dobry utwór, ale nic ponadto. "Acension" taki nieco bardziej rycerski, taki przesiąknięty Iron maiden, ale tutaj też jakby brakuje mocy i drapieżności. Solidny power metal, ale też bez fajerwerków. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest "Winter;s Call", który zachwyca swoją prostotą i przebojowością. Ja to kupuje. Słychać w tym echa starego Stratovarius. Słodki "Frozen Light" też jest miły w odbiorze, choć niczego nowego nie wnosi.To wszystko było już nie raz podane i to na pewno lepiej niż tutaj. Epicki i bardziej złożony "Sailing the Sea of Time" też nie jest i na pewno zasługuje na uwagę, choć też do ideału trochę tu brakuje.

Okładkę przykuwa uwagę i zachęca by sięgnąć po "Tales Beyond the past" i dostajemy solidny power metal w europejskim wydaniu. Jest słodko, melodyjnie i przebojowo. Fani Helloween czy Stratovarius nie powinni narzekać. Na pewno płyta umili czas nie jeden raz, ale czy zostanie z nami dłużej? Raczej wątpię. Nowy Turbokill wygrywa to starcie z Sleeper's Keep.

Ocena: 6/10

TURBOKILL - Champion (2024)


 Klonów Helloween nie brakuje, ale jak widać popyt na takie kapele i muzykę jest, bo niemiecki Turbokill nie boi się iść tą drogą. Starają się czerpać garściami z wczesnych dokonań starszych kolegów po fachu i jest ku temu powód.  Mają naprawdę udany klon Kiske i mowa tutaj o utalentowanego Stephana Dietrich, który ma podobną manierę i styl śpiewania. Możliwości śpiewania w górnych rejestrach też są, więc można działać i tworzyć kolejne wariacje Helloween. Mają za sobą debiut "Vice World" i teraz po 5 latach powracają z nowym dziełem zatytułowanym "Champion". Płyta skierowana do maniaków helloween, Stratovarious, Insania, czy klasycznego europejskiego power metalu.

Nie jest to płyta idealna. Już pomijam wtórność i kopiowanie znanych nam patentów Helloween, ale czasami po prostu sam pomysł na kompozycje jest co najwyżej dobry czy bardzo dobry i brakuje w tym błysku geniuszu.  Dobrze spisuje się duet gitarzystów Kanzler/Schuster, ale to po prostu bardzo dobra praca. Jest krew, pot i łzy, ale nie wbija to w fotel, nie sieje zniszczenia. Takich solówek jest pełno.

Band na pewno zadbał o detale, bo dostajemy dopracowane brzmienie i typową okładkę power metalową. Wszystko się zgadza. Jest pełno hitów i taki "A Million Ways" czy "Wings of The thunder hawk" to taki klasyczny power metal, który czerpie garściami z Helloween z czasów Keepera, ale też z Stratovarius. Oczywiście są też słabsze momenty jak "Mirage Mirror", które niczym specjalnym się nie wyróżniają. 6 minutowy "Shine on" też jest bez wyrazu i ikry. Niestety tu też wieje nudą. Mam kilka swoich faworytów, które zapadają w pamięci. Przebojowy "Tear it down", który brzmi jak miks stratovarius i helloween. Nie brakuje wpływów Kaia Hansena i utwór łatwo wpada w ucho. Agresywny "Power Punch" pokazuje bardziej drapieżne oblicze zespołu. Jest moc i pazur! Kolejny hicior to "Sons of the Storm" , który pokazuje potencjał tej grupy. Imponująca praca gitar, podniosły refren i jeszcze znakomite popisy wokalne Stephana. Wszystko robi wrażenie. Na wyróżnienie zasługuje również ostrzejszy "Overcome", w którym band podejmuje próbę oderwania się od rasowego Helloween. Mimo tylu dobrych utworów moim nr 1 szybko został "Time to Wake". Tak zdaje sobie sprawę, że to kalka Helloween i Stratovarius, ale jakoś ten prosty riff, a przede wszystkim przebojowy refren skradły moje serce. Utwór, który mógłby zdobić album jednej z tych wielkich grup.

Płyta roku to nie jest, nawet jako kalka Helloween też troszkę brakuje do pełni zachwytu. Na pewno brawa dla wokalisty, bo brzmi jak Kiske, a to już spory sukces. Nie brakuje też hitów i genialnych utworów, ale jest też sporo rzemiosła, też słabsze momenty są. Jest spory potencjał i to słychać. Na pewno jeszcze o nich usłyszymy. Radość z odsłuchu jest, ale album jest nie równy i to jego największa bolączka. Turbokill dziękuje przede wszystkim za świetny "Time to Wake"! Do  następnego razu!

Ocena: 7/10

piątek, 27 września 2024

MIDNIGHT FORCE - Severan (2024)

 


Koniec czekania. Brytyjski Midnight Force 27 września wydał  "Severan", czyli swój trzeci pełnometrażowy album, który określiłbym tym najlepszym. Płyta bardziej dopracowana, bardziej dojrzała, a do tego same kompozycje pomysłowe i w duchu lat 80. Gdzieś tam band odnosi się do twórczości Manilla Road, heavy Load, czy Omen, ale nie tylko. Pełno też odesłań do NWOBHM, a miłym dodatkiem jest wokal Johna Gunna, który jakoś przypomina mi momentami Mike;a Howe;a. Na próżno szukać tutaj wpływów Metal Church. Na pewno nie można lekceważyć tego zespołu i ich "Severan".

Słabe punkty? Skromna okładka, nieco stłumione i obdarte z mocy brzmienie. Mocne punkty? Niesamowity klimat lat 70 czy 80, pomysłowe melodie, motywy gitarowe, głos Johna Gunna i taki powrót do korzeni brytyjskiego heavy metalu. "Severan" to nie może płyta idealna, ale dobrze się jej słucha i słychać że band się rozwinął i brzmi teraz znacznie lepiej. Kompozycje są tego najlepszym dowodem. Aranżacje i partie gitarowe Ansgara Burke może nie grzeszą oryginalnością i nie są przejawem geniuszu, to jednak jest w tym jakiś pomysł i umiejętność przywrócenia klimatów lat 70 czy 80. Stara się też dostarczać intrygujące i godne uwagi melodie i epicki klimat. Na pewno jest ważnym członkiem zespołu.

Co do materiału to mamy energiczny otwieracz "Megas Alexandros",  który stara się zabrać nas do złotych czasów NWOBHM. Ten brytyjski charakter jest tutaj wyczuwalny. Przebojowy 'Three Empire Falls" opiera się na chwytliwej melodii i przebojowym charakterze.  Niby nic nowego, ale potrafi zapaść w pamięci i dostarczyć sporo radości. No i jeszcze ten wokal Gunna, który tutaj brzmi niczym Howe. Marszowy i mroczniejszy "Bergentruckung", który zachwyca klimatem i pomysłowym motywem przewodnim. Band potrafi przyspieszyć i dobrym przykładem tego jest "Choseon", który ukazuje przebojowy charakter grupy. Midnight Force w końcu zaczął błyszczeć i zachwycać. Nieco spokojniejszy, troszkę jakby bardziej rockowy "Sleeping city" też ma swój urok i dostarcza sporo frajdy. Słychać, że band potrafi też pozytywnie zaskoczyć. Tytułowy "Severan" zamyka ten album i to już nieco bardziej rozbudowany kawałek, który przemyca sporo ciekawych motywów.

Wady owszem są. Brakuje mi trochę mocy i błysku geniuszu, który by rozwalił system. Tak mamy bardzo dobrze skrojony heavy metal, który miło się słucha, który jest bardzo dobrą rozrywką, ale nie ma szans pokonać jakże silną konkurencję w tym roku. Na pewno jest to najciekawszy album tej brytyjskiej kapeli. Dobra robota!

Ocena: 8/10

ANTIOCH - Antioch VII : Gates of Obliteration (2024)


 Nazwa Antioch dobrze mi się kojarzy, bowiem w tamtym roku nagrali jeden z najciekawszych albumów i "Antioch VI : Molten Rainbow" to jeden z tych albumów, do których często wracam. Już na samą myśl co mogą nam sprezentować mam ciary. To band, który potrafi stworzyć wszystko i potrafi rzucić na kolana. Byłem ciekaw, co tym razem mają do zaoferowania i czy uda się powtórzyć sukces z "molten rainbow". 27 września roku 2024 światło dzienne ujrzał "Antioch VII : Gates of Obliteration" nakładem Iron shield Records.

Ta kanadyjska machina działa sukcesywnie od 2013r i buduje swoje małe imperium pokazując, że mają to coś i potrafią tworzyć muzykę wysokich lotów. Mają gwiazdę w postaci wokalisty Nicholasa Allaire, który nasłuchał się Halfroda, Udo Dirkschneidera, czy Rock;n Rolfa i w efekcie dostajemy wokalistę kompletnego, który sieje zniszczenie. Przyciąga uwagę i to jeden z najmocniejszych punktów Antioch. Kroku dotrzymują mu Jordan i Brendan Rhyno. Partie gitarowe Jordana są pełne finezje, pasji, pomysłowości, a wszystko to taki hołd dla lat 80. Okładka też skromna, ale też osadzona w latach 80.

Płyta może jest i krótka, bo trwa 43 minuty, ale te 8 kompozycji dostarcza nie zapomnianych wrażeń. Spokojnie zaczyna się "Frozen Highway" i tutaj można poczuć klimat płyt Judas Priest z lat 80. Taki prosty, mało wymagający heavy metal, który czerpie garściami z klasyki. Zapnijcie pasy, bo Antioch w "Legend of Tudohm" wbija drugi bieg i nabiera szybkości i agresywności. Jeden z najlepszych killerów na płycie. Ta praca gitar momentami ociera się o stary dobry Running wild, a wokal to już klimat starych płyt Accept. Mam ciary i chcę więcej takich hitów od Antioch. Stonowane tempo, nieco toporności i wkracza "Tired of Fire", który brzmi jakby został wyjęty z "Screaming for Vengeance". Jakbym miał wskazać nr 1 z tej płyty to wybrałbym energiczny, niezwykle melodyjny "Onward with the Obliteration" i tutaj band pokazuje na co ich stać i nie ma co z nimi zadzierać. Speed metalowa jazda bez trzymanki. Szok, że mimo wtórności ten band tak znakomicie gra i tyle frajdy dostarcza. Też praca gitar momentami przypomina wam Running wild na sterydach? Echa "Walls of Jerciho" Helloween też można wyłapać. Heavy metalowy hymn oddający piękno lat 80? Nie ma problemu, band ma w rękawie "All Gods, All masters" i choć jest to spokojniejszy utwór, to przypomina stare dobre hymny Accept czy Judas Priest. Klasa sama w sobie. Znajomo brzmi "Understand" i czyżby znów echa Running Wild? Coś z niemieckiego Paragon też można wyłapać. Antioch robi kawał dobrej roboty i to każdy powinien dostrzec. Nie wiem czemu, ale tutaj wokal momentami zalatuje pod Kinga Diamonda, co bardzo mnie ucieszyło. Saxon nagrał kiedyś taką perełkę jak "broken Heroes" i jakoś wpływy tego kawałka słyszę w przebojowym "Point of Entry" i to równie genialny kawałek z wyraźnymi wpływami hard rocka czy NWOBHM. Jak to obłędnie brzmi! Najdłuższy kawałek został na koniec i "In the throes of arcane lust". Mroczny klimat i bardziej epicki rozmach robi tutaj robotę.

Jak ktoś szuka definicji heavy metalu i wszystkiego co określa ten gatunek muzyczny, to nowy album Antioch to po raz kolejny potwierdza. Nie wiem skąd ten band czerpie pomysły, ale wszystko jest trafione i przemyślane. Znowu to zrobili i nagrali świetny album, do którego nie raz jeszcze wrócę. Heavy metal w najlepszym  wydaniu !

Ocena: 9/10

VICIOUS BLADE - Relentless Force (2024)


 Co dzisiaj za dzień? Wiele osób powie piątek, początek weekendu, z kolei czujni fani thrash metalu powiedzą, że dzisiaj jest dzień premiery debiutanckiego krążka kapeli Vicious Blade. "Relentless force" to przykład, że thrash metal w dzisiejszych czasach też może być świeży, pomysłowy i bardzo atrakcyjni, nawet dla takiego słuchacza, który thrash metal ma w małym palcu. Sam band działa od 2019r i całą uwagę skupia na sobie utalentowana wokalistka Clarisa Badini. Co za moc w głosie i do tego niezwykła technika i charyzma. Kocham takie wokale i przypominają mi się wczesne lata Kreator.  Kto kocha Kreator, Slayer, czy Nervossa ten musi obczaić to co wyprawia Vicious Blade.

Nie tylko wokal zasługuję na słowa uznania. Sekcja rytmiczna zapewnia odpowiednią moc i dynamikę. Duet gitarowy Wynn/Elssworth wykazuje się niezwykłą chemią, która przedkłada się na jakość zawartej muzyki. Nie brakuje urozmaicenia, pomysłowości i zadziornych riffów, które wgniatają w fotel. Band dostarcza prawdziwą jazdę bez trzymanki i tutaj jeśli ktoś liczy na coś innego to może odpuścić. Vicious Blade kopie tyłki aż miło i to od pierwszych sekund. Z całego materiału na pewno wyróżnia się "Forged Steel", który ma w sobie jakby więcej heavy/speed metalu. Bije z tego niezły klimat lat 80. Mocarny i złowieszczy "scorched" przyprawia o dreszcze. Co za jakość, co za drapieżność. Brzmi to obłędnie. Bardziej klimatyczny i zróżnicowany jest na pewno "Death Blow". Początek płyty też dostarcza znakomite killery w postaci "relentless Force" czy Lunacy".

James Bousema narysował znakomitą okładkę, która oddaje klimat i jakość zawartości. Znakomita i charyzmatyczna wokalistka, utalentowani gitarzyści i zgrana sekcja rytmiczna. Płyta energiczna, pełna agresji i ciekawych melodii. Słucha się tego jednym tchem. Mocna rzecz!

Ocena: 9/10

czwartek, 26 września 2024

BEWITCHER - Spell Shock (2024)


 Były zachwyty nad Hellripper, czy Cruel Force, to teraz czas pozachwycać się amerykańskim Bewitcher. Kapela działa od 11 lat i mają na koncie 4 pełnometrażowe wydawnictwa. Ten najnowszy zatytułowany "Spell Shock" ukaże się 27 września roku 2024 nakładem Century Media Records. Panowie obrali sobie za cel granie heavy/speed metalu z nutką black metalu, hard rocka czy bardziej rock;n rolla. Echa Motorhead, Hellripper, czy Venom można uświadczyć. Wybuchowa mieszanka stylistyczna i to czyni "Spell Shock" płytą niezwykle ciekawą i porywającą.

Band tworzy utalentowane trio. Andy Mercil gra na basie, Aris Wales odpowiada za perkusję, a Matt Litton za partie wokalne i gitarowe. Wokal Matta jest agresywny i przesiąknięty black metalową stylistyką. Dzięki niemu płyta jest agresywna, dynamiczna i mroczna. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i to on jest mózgiem tej całej operacji. Podoba mi się jak łączy te patenty wyjęte z różnych odmian ciężkiego grania. Całość jest pomysłowa, przebojowa i niezwykle melodyjna. Przesiąknięta grozą okładka, przybrudzone brzmienie rodem z lat 80 dodają uroku całości.

Pomówmy o zawartości. 44 minuty muzyki zawartej w 10 kawałków. Klasycznie, na wzór lat 80. Płyta faktycznie jest treściwa i nie ma tu zbędnych dźwięków. Jakże piękny, melodyjny i zadziorny jest "Starfire Maelstorm". Pomysłowy riff rozrywa na strzępy i pokazuje że można połączyć patenty hard rockowe z black/speed metalem. Nic bym tu nie zmienił, bo brzmi to świetnie. Jakże świetnie prezentuje się przebojowy "Lavish Desecration" i odzywa się tutaj speed metal lat 80, a także nutka Motorhead. Jest moc! Ten hard rockowy feeling i rock;n roll daje o sobie znać w energicznym "Spell Shock". To taka wizytówka zespołu. Podobną skalę zniszczenia serwuje nam "Dystopic Demonolatry" czy "The harem conspiracy". Troszkę urozmaicenia wnosi bardziej heavy metalowy  "We die in dust", w którym odzywa się toporność. Instrumentalny "Pegan Shadows" potrafi oczarować melodyjnością i klimatem. Na finał zostaje rozpędzony "Ride of the Iron Fox", który znowu daje nam popalić. Speed metalowa jazda bez trzymanki i do tego spora dawka rock;n rolla.

Rock;n roll, black metal i dużo speed metalu to recepta na sukces Bewitcher. Ja to kupuje. Band gra szczerze i nie bawią się w eksperymentowanie. Tu jest jasny przekaz. Gramy oldscholowy black/speed metalu z dużą dawką rock'n rollo. Pomysłowa mieszanka stylistyczna, ciekawe aranżacje i smykałka do tworzenia hitów czyni "Spell Shock" świetnym krążkiem, który może trafić do szerokiego grona słuchacza. Kocham, kiedy zostaje zaskoczony.

Ocena : 9/10

środa, 25 września 2024

SERIOUS BLACK - Rise Of Akhenaton (2024)


 Zaczynali jako supergrupa, potem troszkę skład się pozmieniał i obecnie Serious Black już nie ma w składzie wielkich nazwisk. Oczywiście jest Mario Lochert znany nam z Visions of Atlantis, który gra na basie. Jest Dominik Sebastian na gitarze, który grywał w Edenbridge, no i perkusista Ramy Ali z Freedom Call. Jest nowy nabytek grupy, czyli wokalista Nikola Mijic, który dołączyć w roku 2021. Wokalista znany z Edens Curse to najlepsze co spotkało ten zespół od bardzo dawna. "Vengeance is mine" z 2022r to jeden  z ich najlepszych albumów, a może i nawet najlepszy. Apetyt na następcę był ogromny, ale "Rise Of Akhenaton" niestety poległ. To dobry album, ale nie robi takiej furory co poprzednik. Szkoda, bo liczyłem na rozwałkę w wykonaniu serious Black.

Okładka miła dla oka i klimaty związane z Egiptem zawsze są mile widziane. Nikola w dalszym ciagu zachwyca swoim wokalem i manierą wokalną. Znakomity następca Urbana Breeda. Pasuje do tej kapeli idealnie i nadaje niezwykłej przebojowości. Jakbym słuchał czegoś pokroju Bloodbound czy Beast In Black. Troszkę kuleją aranżacje, partie gitarowe, bo w pewnym momencie wieje kiczem i troszkę za dużo tej słodkości. Mimo pewnych wad, niedociągnięć i słabszych momentów, to jest do płyta solidna i godna uwagi.

Ten album ma na pewno świetne otwarcie. Taki przebojowy, dynamiczny "Open Your Eyes" to taka mieszanka Bloodbound, Masterplan czy właśnie Beast In Black. Rasowy hit, który robi nadzieje, że reszta utworów trzyma podobny poziom. Chwytliwa melodia, marszowe tempo i znakomita mieszanka heavy metalu i power metalu została zaprezentowana w "We Are Storm" i tutaj refren robi robotę. Słychać, że band gra dość łagodnie, bardziej nastawiony na przebojowość i łatwo wpadające w ucho melodie. Troszkę pazura band pokazuje w "Silent Angel", a marszowy, bardziej epicki "Take your life" i tutaj gdzieś można powoli poczuć ten kicz. Echa beast in black są słyszalne. Nie wiele wnosi spokojniejszy "When Im Gone", z kolei nieco hard rockowy "United" ma swój urok. To taki, lekki, nastrojowy hicior, który rozpala rockowe serca. Brawa za chwytliwy refren, który robi tutaj furorę. Nutka progresywności pojawia się w tytułowym "Rise of Akhenaton", który zaliczyć do tych bardziej zadziornych utworów na płycie. Totalnym kiczem zawiało w "I will Remember" i przez takie momenty ta płyta sporo traci. Ciężko strawny utwór. Jako odtrutkę dostajemy rozpędzony, melodyjny "Metalized", który nie bez celu został wybrany na singla. To jeden z najlepszych kawałków na płycie. Klasycznie, z pomysłem i troszkę na wzór Helloween, czy Bloodbound. Taki Serious Black to ja lubię.

Nikola to udana zmiana w składzie Serious Black. Band nabrał wiatru w żagle i wszystko byłoby pięknie, gdyby były świetne pomysły na kawałki. Troszkę przesadzono z kiczem, ze słodkością i też zabrakło pomysłów na cały materiał. Mimo wszystko nie jest to jakiś gniot, który trzeba omijać szerokim łukiem. To dobrze skrojony heavy/power metalowy album, gdzie liczą się chwytliwe melodie i łatwo wpadające w ucho refreny.  Serious black utrzymuje się na powierzchni i dorzuca kolejny hity do swojej bogatej dyskografii.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 24 września 2024

AEON GODS - King of Gods (2024)


 Miło jest zobaczyć, że kolejny band próbuje nawiązać do klimatów starożytności. Aeon Gods obrał sobie za cel Mezopotamię i Babilon.  To zupełnie nowy gracz na power metalowym podwórku.  Zespół powstał w 2022r na gruzach Aeternitas. Chcą grać heavy/power metal, gdzie liczy się epicki rozmach, przebojowość, a także symfoniczne ozdobniki. W muzyce Aeon Gods słychać wpływy Induction, Hammerfall, Gloryhammer, Sabaton, Powerwolf, czy też Hammerking. Debiutancki album zatytułowany "King of Gods" ukaże się 22 listopada nakładem Scarlet Records. Jeśli ktoś zastanawia się co można dać fanom power metalu pod choinką to śmiało można zakupić "King of Gods".

Aeon Gods to też nie do końca zgraja ludzi, którzy pierwszy raz wypływają na szerokie wody. Wystarczy nieco dłużej skupić się na nazwiskach tworzących Aeon Gods. Robert Altenbach to gitarzysta, który grywał w dobrze znanym iron Angel. Nino Helfrich też grywał w Iron Angel, a ponadto kojarzyć można go z gry w Inner Axis. Z kolei Alex i Anja Hunzinger to liderzy Aeternitas i to w nich należy upatrywać liderów, którzy nadają całości charakteru i odpowiedniego dźwięku. Debiutanci nijak ma się do tej supergrupy. Nazwiska nazwiska, ale żeby przetrwać trzeba czegoś więcej. Kto kocha mocne brzmienie sekcji rytmicznej, która nadaje tempa całości ten to tutaj znajdzie. Ostre, pomysłowe i napchane melodiami partie gitarowe też są. Złożone i pełne ikry solówki są. Nie brakuje epickiego rozmachu i partie klawiszowe od Anji też robią tutaj robotę. Klimatu dodaje też dojrzały i dopracowany wokal Alexa. Każdy element jest spójny i w całości tworzy power metalową maszynę nie do zatrzymania. Przede wszystkim te proste, sprawdzone chwyty tutaj działają i stanowią główną siłę rażenia. Refren w "Aeon Gods" taki oklepany i miało go wielu. Tutaj wciąż działa i zachwyca. Jest epicko i z przytupem. Wróćmy jednak do początku. Tu na dzień dobry atakuje nas rozpędzony "Sun God" i power metal najwyższej próby dostajemy. Chce się więcej. Łezka w oku się kręci, kiedy słyszy się taki old schoolowy power metal jak ten w "King of Gods". Gloryhammer, czy Gamma ray bardzo dobrze wybrzmiewa tutaj. Zachwyca też zadziorny, z nieco mocniejszym riffem "Babylon Burning" i band dalej idzie zaciosem. Ballada "Nintus Lament" daję radę i potrafi po działać nawet na najbardziej zatwardziałego słuchacza. Jest to coś, co pozwala zapamiętać ten utwór. "Enkis Grace" to trzecia część utwory "The Flood", który tworzą "Enlil;s command", "nintus Lament" i właśnie "Enkis Grace". Jest epicko, jest rycerski charakter i patenty wyjęte z twórczości Manowar sprawdzają się tutaj idealnie. Stonowany, bardziej heavy metalowy jest "Monsters of  Tiamat" też spisuje się dobrze, aczkolwiek jest lekki spadek formy. Na sam finał zostaje kolejna power metalowa petarda i "Tablet of Destinies" to kolejna mocna pozycja na płycie.

Aeon Gods mają pomysł na ciekawy image sceniczny i chyba chcą być konkurencją dla takiego powerwolf. Do póki muzyka jest na najwyższym poziomie, dopóki band dostarcza pomysłową i dopracowaną zawartość to nie przeszkadza mi to. Aeon Gods ma to coś i ich debiut jest warty uwagi. Piękna okładka i soczyste, mocne brzmienie to miły dodatek do tak udanej zawartości.Dla fanów power metalu pozycja obowiązkowa.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 23 września 2024

ERENDIL - Songs of Ancient Magic (2024)


 Erendil to międzynarodowy band, który obrał sobie za cel gra szybkie, melodyjnego power metalu, w którym można doszukać się elementów symfonicznych czy folkowych. Działają od  2022r i mają na koncie już debiutancki album. Teraz po dwóch latach powracają z drugim krążkiem zatytułowanym "Songs of Ancient Magic". Płyta nie jest zła, nie jest też genialna, ot co klasa średnia. Jednak mimo wszystko czas spędzony z tym albumem nie był czasem straconym.

Okładka taka tajemnicza i jakoś nie pasująca do klimatów power metalu. Pachnie jakimś black metalem, czy melodyjnym death metal z elementami folkowymi. Zawartość to faktycznie power metal w takim europejskim wydaniu. Jakieś tam echa Helloween, czy nawet Dragonforce można uświadczyć. Znajdziemy tutaj naprawdę szybkie i energiczne petardy, w których zagrywki i styl komponowania melodii przypomina nieco Dragonforce z czasów "The power within".  Wokalista Daniel Dabad też momentami ociera się o wokal typu Hudsona czy Kiske. Tylko słychać, że warsztat jeszcze nie na takim wysokim poziomie. Jeszcze sporo pracy czeka Daniela. Dobrze wypada na pewno duet gitarowy Ed Franco i Raffaele. Panowie stawiają na szybkość, na energicznie partie gitarowe i melodyjny solówki. Grać potrafią , tylko nie zawsze wszystko wychodzi i troszkę na koniec płyty zabrakło pomysłów. Ucieczka w nastrojowe, spokojne granie okazało się gwoździem do trumny i strasznie obniżyła jakość całości. Przepraszam, ale popowy "Galadriel" nie powinien się tu znaleźć i taki "Mines of Erebor" też wpisuje na listę wypełniaczy. Najlepsze i najciekawsze oblicze band pokazuje na początku płyty i robi smaka na całość. Rozpędzony "In the Silence of the Night" to prosty strzał między oczy. Szybko, drapieżnie, nieco na modę Dragonforce. Melodyjny i bardziej przebojowy"Ring of Shadows" przypomina nieco "Three hammers" Dragonforce. No jest moc, choć band nic oryginalnego nie gra tutaj. Zabawa jest przednia. Dobre wrażenie robi też power metalowa petarda "Whispers in the void", w której band pokazuje swój talent. Urozmaicony "Khazad Dum" ma nieco bardziej skoczny wydźwięk i band jak słychać dobrze się bawi konwencją i początek płyty robi spore wrażenie. W podobnych klimatach utrzymany jest również rozpędzony "Ancient Dragon", który jest kolejną wariacją twórczości Dragonforce.

Dużo dobrej muzyki znalazłem na nowej płycie Erendil. Panowie potrafią grać, mają talent i tylko zabrakło pomysłów na cały materiał. Końcówka płyty jest inna i nie trafiona. Nie pasuje do tego rozpędzonego power metalu. Troszkę szkoda, bo mogła to być ciekawsza i bardziej dopieszczona płyta. Mimo pewnych wad i niedociągnięć jest to płyta godna uwagi. Zwłaszcza jak kocha się szybki, energiczny i bardzo melodyjny power metal, gdzie roi się od patentów Dragonforce. Dobra robota Erendil.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 22 września 2024

EREGION - non Omnis Moriar (2024)


 5 lat przyszło czekać na "Age of Heroes" włoskiego Eregion. Na najnowszy krążek zatytułowany "Non omnis Moriar" też przyszło czekać nam kolejne 5 lat. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby powstało wielkie dzieło, która zasługuje na maksymalną notę. "Age of Heroes" bardzo miło wspominam i to była znakomita mieszanka epickiego heavy metalu i power metalu. Wyraziste riffy, pomysłowe melodie i podniosłe, wręcz rycerskie refreny robiły furorę na poprzednim krążku. Tutaj niby band trzyma się tego samego stylu i patentów, a jednak czuć spadek formy.

Jak ktoś wątpi to odsyłam do ostatnich kawałków z nowej płyty. "Engalnds Fame" to nikomu nie potrzebne outro, którego mogłoby nie być. Obdarty z mocy i przebojowości "Blood Brothers" brzmi jak kiepski żart. Można ponarzekać na wokal Dario Fontana, gdzie jakoś ginie w gąszczu partii gitarowych. Niby stara się, niby śpiewa jak rasowy power metalowy śpiewak, ale jakoś brakuje mocy i pazura. Szkoda, bo album też sporo na tym traci. Najmocniejszym punktem tej płyty są gitarzyści, bowiem De Lotto i Colbacchini wykorzystują oklepane patenty i się z tym nie kryją. Idą przetartymi szlakami i to akurat spory plus. Płyta ma sporo dobrych momentów i brzmi to wtedy klasycznie, melodyjnie i potrafi zapaść w pamięci. Taki właśnie jest otwierający "Kingdom of Heaven". Oklepany hit, ale dostarcza sporo frajdy. Jakieś echa Helloween, Hammerfall czy Gamma ray mamy w "Ride Forth" i taki prosty power metal to ja kocham. Początek płyty prezentuje się bardzo obiecująco. Mocny riff to atut zadziornego "The rival kings", zaś bardziej epicko, rycersko jest w "Battle to Carry on". Pewne echa iron maiden można wychwycić w dynamicznym "Earendil Star", choć tutaj też nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego. Jest jeszcze bardzo pozytywny i nieco folkowy "Badon Hill", który dostarcza sporo frajdy. Niby troszkę kiczowaty, a wyróżnia się na tle całości.

Znajdziemy tutaj sporo dobrej muzyki, bowiem band zna się na rzeczy. Bardzo udany miks epickiego heavy metalu i power metalu. Na pewno jest to album słabszy od poprzedniego, jest to też album, który nie robi większego zamieszania na scenie power metal. To po prostu dobry album, z którym miło spędza się popołudnie. Nie dostarcza większych emocji,ani nie sieje spustoszenia. Warto znać!

Ocena: 7/10

sobota, 21 września 2024

BATTLE TALES - Greed Of A King (2024)


 
To nie bajka dla dzieci, to okładka najnowszego albumu szwajcarskiego Battle Tales, który nosi tytuł "Greed of King". Warto wspomnieć, że narysował ją Mariusz Gandzel, który malował choćby dla Ironbound czy Crystal Viper. Jednak to nie okładka jest tutaj przedmiotem recenzji.  Battle Tales działa od 2013r mają nawet debiut za sobą, ale jakoś nie miałem styczności z ich twórczością. Tym razem skuszony okładką, czuje że to był strzał w dziesiątkę. Band gra przede wszystkim folk metal, ale jest w tym też miejsce na epickość, nawet pewne echa melodyjnego death metalu, a całość zagrana z pomysłem i takim baśniowym klimatem. Jest rozmach, a przede wszystkim pomysł jak to wszystko spiąć. Błysk geniuszu też tu się znajdzie. Wiem jedno. "Greed of a King" to album, którego nie można przegapić. Premiera miała miejsce 20 września roku 2024.

Battle Tales to przede wszystkim charyzmatyczny i utalentowany Romaric Grende, który odpowiada za partie wokalne, ale też gra na flecie to jego robota. Słowa uznania za ciężką pracę. Pozytywne emocje wzbudza również gra gitarzysty Manuela Cordova, który jest elastyczny i potrafi odnaleźć się na każdym terenie muzycznym. Potrafi grać intrygującą, z pazurem i imponuje dodatkowo techniką. Sam styl grupy jest ciekawy, bo ociera się o różne rejony heavy metalu. Od tego klasycznego, przez bardziej folkowy, symfoniczny, epicki czy nawet gdzieś tam jakieś patenty melodyjnego death metalu. To już pokazuje, że band nie idzie na łatwiznę i stara się nas zaskoczyć.

Baśniowy klimat z okładki daje o sobie znać w intrze "Scholars Ouverture" i już od razu można wyczuć, że to nie będzie płyta niskich lotów. Epicki rozmach, klasyczne patenty atakują nas w nastrojowym "The seawind Whisperer" i już na dzień dobry imponuje bogactwo aranżacyjne i pomysłowość.  Robi się ciekawie i ten baśniowy klimat daje się we znaki. Więcej energii i kopa niesie ze sobą rozpędzony "Greed of a King" i już band pokazuje jak umiejętnie potrafi zmienić tempo i aranżacje. Tym razem jakby bardziej symfonicznie i z większą gracją. Ta zagrywki na flecie są miłym akcentem w klimatycznym "The Curse in the Chest" czy agresywniejszym "The Ire Unleashed". Battle Tales czaruje w pomysłowym "Doom has come to the realm", który pokazuje znów epickość, rozmach, pomysłowość zespołu. Każdy dźwięk jest na wagę złota na tej płycie. Te folkowe zapędy kapeli są przemyślane i zrobione ze smakiem. Melodie są pełne baśniowe klimatu. Całość wieńczy "The bards Epilogue" i znów duża dawka klimatu, folku i epickiego heavy metalu. Jest to wszystko zrobione z pomysłem i smakiem.

To moja pierwsza styczność z twórczością Battle tales, ale muszę przyznać, że zostałem oczarowany. Jasne, nie wszystko jest jeszcze dla mnie w 100 procentach idealne i pewnie parę rzeczy bym zmienił. Mimo drobnych wad band błyszczy i robi mega wrażenie. W końcu bardzo dobry przykład, że folk metal też może rozkładać na łopatki. Brawo Battle Tales!

Ocena: 9/10

CUTLASS - Walk The Plank (2024)


 Mam bzika na pirackiej tematyce w heavy i power metalu. Za każdym razem kiedy widzę coś z takiej tematyki to nie odpuszczam i od razu sięgam po takie wydawnictwo. Nie musi to być kolejny klon Running wild, ale wszelkie różne wariacje są mile widziane. Cutlass to zespół z Wielkiej Brytanii, który powstał na gruzach Pirates of Metal w 2024.  Sam Pirates of Metal działał od 2003r. Debiutancki album "Walk The Plank" ujrzał światło dzienne 19 września roku 2024. Rewolucji nie ma, może nie ma też jakiegoś przejawu geniuszu, ale dobra rozrywka gwarantowana.

To co tutaj usłyszymy to nieco mroczny feeling, nieco przybrudzone brzmienie, taki rasowy heavy metal, który mocno nawiązuje do lat 80.  Ma to być proste i miłe dla ucha granie, które opiera się na sprawdzonych patentach. Jakieś tam echa Running Wild z czasów Under Jolly Roger można wyłapać, choć jakby więcej panowie czerpią z brytyjskiej sceny metalowej. Cutlass to przede wszystkim charyzmatyczny i zadziorny wokalista Evan Mackey, który nadaje całości tego mrocznego klimatu. Pasuje do tych pirackich dźwięków. Dobrze wypada też duet gitarowy, który tworzą Hogson i Bilić. Panowie stawiają na proste, klasyczne dźwięki. Nie kombinują i to też ma swój urok. Dobrze to słychać w takim melodyjnym "Quest  For Treasure". To taki piracki hymn, w którym też słychać wpływy Running Wild. Pomysł na motyw przewodni niezwykle trafiony. Z kolei taki rozpędzony "Buried At Sea" brzmi jak "Ride The Sky" Helloween co wcale nie jest złe. Szybki i niezwykle agresywny kawałek. Pełno tutaj hitów, takich pirackich szlagierów, które chwytają za serce. Tak też jest z tytułowym "Walk the Plank". Początek płyty jest naprawdę świetny i zachęca do dalszej podróży. Rasowy heavy metal dostajemy w "Kraken" i też band przyspiesza i momentami można poczuć niemiecką szkołę heavy metalu. Skoczny i taki bardziej brytyjski jest "No Escape" i solówki tutaj wyrywają z kapci. Jest moc! Przepiękne melodie dostajemy w bardziej marszowym "We came for Battle". Najdłuższy kawałek został nam na koniec i mowa tu o "Blood For Gold" Zaczyna się melodyjnie i tutaj brzmi jak skrzyżowanie iron maiden i running wild. Energiczny kawałek, który oddaje piękno pirackiego heavy metalu.

Cutlass zmajstrował kawał porządnego pirackiego heavy metalu, który kipi energią, szczerością i przebojowością. Znajdzie się kilka perełek i hymnów gloryfikujący piratów. Band błyszczy i pozytywnie zaskakuje, zwłaszcza spory plus za to, że chcą zachować swój styl, tożsamość nie podobają w podrabianie kapel typu Running Wild, X wild czy Blazon Stone. Cutlass idzie swoją drogą i brawo dla nich. Warto zabrać się z nimi w piracką podróż wypływając na nieznane wody.

Ocena: 8/10

piątek, 20 września 2024

SINNERS BLOOD - Dark Horizons (2024)


 Pochodzący z Chile Sinner's Blood namieszał w 2020r swoim debiutanckim albumem "The Mirror Star". Pokazali, że melodyjny heavy/power metal może brzmieć świeżo i bardziej współcześnie. Potrafią brzmieć agresywnie, progresywnie, melodyjnie, a gdy trzeba to mrocznie. Mając na pokładzie pomysłowego gitarzystę Nassona i genialnego wokalistę  Jamesa Robledo to można działać cuda. Po dwóch latach przyszedł czas zweryfikować, to był jednorazowy przebłysk geniuszu, czy ten band to coś więcej. "Dark Horizons" ukaże się 27 września nakładem Frontiers Records.

Tak, tak. Udało się powtórzyć sukces debiutu. Specjaliści od świeżych i pomysłowych melodii, poza tym znakomicie bawią się konwencją i potrafi urozmaicić swój materiał. Mamy zróżnicowanie, przez co band nie popada w monotonię i nie zjada swojego ogona. Robledo to prawdziwy czarodziej i do wszystkiego może śpiewać, a i tak będzie siał zniszczenie. Brzmienie jak zwykle mocne, zadziornie i czyste. Dodaje całości mocy i współczesnego charakteru. Okładka sugeruje pirackie klimaty, ale ich nie ma. Zaczynamy od mocnego uderzenia w postaci "Bound" i już mamy ciary. Jak to znakomicie brzmi. Partie klawiszowe dodają smaczku i troszkę progresywnego charakteru. No i ten chwytliwy refren, która od razu zapada w pamięci. Przebojowy na pewno jest "Enemy" z słodkimi partiami klawiszowymi. Brzmi to współcześnie, pomysłowo i z pazurem. brawo Sinners Blood, bo właśnie za takie petardy was kocham. Troszkę rockowego feelingu uświadczymy w "It come in the dark".  Dalej mamy nieco bardziej progresywny i agresywny "Dark Horizons", który w pełni pokazuje potencjał i styl w jakim obraca się Sinners Blood. Ciekawie wypada rozbudowany, ponury i bardziej taki marszowy "The men, the burden, and the sea", który już bardziej zbliża nas do morskich przygód. Hitem tutaj na pewno jest energiczny "Victim of the Will" i ten motyw główny porywa po prostu. Końcówka płyty również emocjonująca. Jest przebojowy "the Firestorm", czy klimatyczny i nieco progresywny "the redemption of Fire".

Sinners Blood to już marka, którą trzeba znać. Nowy album podkreśla ich jakość i potwierdza, że debiut to nie był jednorazowy przebłysk geniuszu. Dalej imponują i zachwycają swoją grą. Do tego jeszcze ten obłędny Robledo, który rozrywa na strzępy. Frontiers Records wylansował kolejny wielki zespół, który potrafi namieszać.

Ocena: 9/10

NIGHTWISH - Yesterwynde (2024)


 Przyznam szczerze, że okładka zdobiąca "yesterwynde", czyli najnowsze dzieło fińskiego Nightwish jest bardzo myląca. Przypomina troszkę te z czasów Tarji, tak więc nawiązuje do klasyki zespołu. Podobny feeling i gra motywów. Postanowiłem nie chłonąć tym razem singli i posłuchać na spokojnie całości. To już 3 album z Floor Jansen na wokalu i pierwszy z basistą Jukka Koskinen. Kto oczekuje powrotu do korzeni to poczuje rozczarowanie. Kto lubi wracać do dwóch poprzednich ten po lubi zawartość "Ysterwynde".

Nie ma drugiego "Once"  czy "Wishmaster" i choć te czasy nie wrócą, to trzeba pochwalić band że na nowej płycie brzmią bardzo epicko i ten rozmach daje nam się we znaki przez cały album. Dużo się dzieje, jest pełno smaczków i dodatków, które mają zapewnić nam bogate aranżacje. Jest podniosły feeling, jest momentami operowo i czuć ten symfoniczny metal na każdym kroku. Pod tym względem płyta robi wrażenie. Samo brzmienie i dbałość o detale godna podziwu. Floor w końcu pokazuje swój potencjał i nie raz przypomina nam złote lata z Tarją. Floor akurat ma predyspozycje, żeby nam przypomnieć tamten okres. Gdyby tak rozpatrywać "Yesterwynde" jako coś niezwiązane z przeszłością, to album wiele zyskuje. W kategorii symfonicznego metalu, ta płyta nie jest zła, a nawet bardzo dobra. Potrafi podziałać na zmyły i emocje. Potrafi złapać za serce i trafić do naszej duszy. Samego metalu, tej dynamiki i przebojowości jest mało w porównaniu z okresem kiedy Tarja śpiewała. Na pewno "Yesterwynde" zbliża się do poziomu "Endless Forms Beutiful", a może i nawet przebija. Płyta jest dopracowana, tylko nie uświadczymy tutaj rasowego symfonicznego power metalu, również mało też w tym wszystkim metalu. Na pewna zawartość przykuwa uwagę, a to już spora zaleta.

Dalej mam problem z Nightwish taki, że nowe albumy są za długie i jest w nich lekki przerost formy nad treścią. Godzina i 10 minut to dużo muzyki i momentami potrafi nas zanudzić. Płytę otwiera intro "Yesterwynde" i słychać tajemniczy klimat i tą niepewność. "An Ocean Of Strange Islands" to najdłuższy utwór na płycie i o dziwo to jeden z najmocniejszych punktów. Jest epickość, pomysłowy motyw przewodni, znakomita Floor i ciekawe przejścia w tym kawałku. Brzmi to obiecująco. Dalej mamy nieco stonowany, mroczny i taki niepokojący "The Antikythera Mechanism", który robi furorę za sprawą przebojowego refrenu i intrygującego motywu przewodniego. Jakby bardziej komercyjny jest "The day Of". Jednak pomysłowy refren, chórki stworzone przez dzieci i znów robi się ciekawie. Tutaj na pewno bliżej do czasów Anetty aniżeli Tarji. Na brawa zasługuje również rozbudowany i nastrojowy "Perfume of  the Timeless", który przemyca sporo ciekawych motywów i melodii. Początek płyty jest naprawdę bardzo dobry i szkoda, że dalej troszkę to wszystko siada. "Sway" to miła dla ucha ballada, która stara się podziałać na nasze zmysły. "The Children of Ata" to też nie killer, a całkiem miły, lekki i melodyjny kawałek, gdzie jest symfonicznie, a nawet i progresywnie. Słychać rozmach i dbałość o detale. Nie jest to takie złe jakby mogło się wydawać. Gdy przestaje się myśleć o pierwszych płytach Nightwish, to ten album sporo zyskuje. Druga część płyty już nieco inny wydźwięk ma. Jest bardziej spokojnie, bardziej balladowo. Taki jest "Hiraeth" czy "Lanternlight".  Znajdziemy tutaj też krótki i treściwy "The Weave", gdzie band pokazuje, że potrafi tworzyć krótkie i szybko wpadające w ucho hity. Jeden z najmocniejszych kawałków na płycie.

Spodziewałem się słabego i nudnego albumy. Nie nastawiając się na nic, dostałem całkiem atrakcyjny album z symfonicznym metalem. Ozdobniki, te wszystkie smaczki i ten rozmach robią wrażenie i sprawiają, że album ma taki filmowy wydźwięk. Czasami to wszystko przytłacza to co najważniejsze, czyli gitary i ten heavy metalowy aspekt. "Yesterwynde" to klimatyczny album, który od początku do końca potrafi poruszyć i nie nudzi jak jego poprzednik. To nie jest symfoniczny power metal z początku kariery, ale jest to dojrzały, pełen wdzięku symfoniczny heavy metal, w którym te różne smaczki przyprawiają o gęsią skórkę, a Floor nagrała swój najlepszy album nightwish.

Ocena: 8/10

czwartek, 19 września 2024

KNIGHTSUNE - Fearless (2024)


 Skoro już mam na tapecie albumy z ciekawymi gośćmi, to najnowsze dzieło hiszpańskiego Knightsune też musi się tu znaleźć. "Fearless" ukaże się 11 października roku 2024 nakładem Art Gates Records. Band działa od 2017r i ma za sobą udany debiut w postaci "knightsune" i teraz idzie za ciosem i wydaje swój drugi krążek. Skład ten sam, styl ten sam, a jednak czuć różnicę. Zespół rozwija się, dopracowuje swój styl i idzie za tym jakość. Bez wątpienia jest to mocniejszy album aniżeli debiut. To już powinno zachęcić was do zapoznania się z "Fearless".

Siła Knightsune tkwi w zgranej sekcji rytmicznej, w duecie gitarowym Alastruey/Gairhald, który stawia na agresję, na pomysłowość i gitarowe natarcia. Całość spina charyzmatyczny i utalentowany wokalista Victor  Alcala, który dodaje mocy kompozycjom. Słychać, że band się rozwinął i brzmi bardziej dojrzale. Słychać to od pierwszych sekund. Klimatyczna okładka i ostre niczym brzytwa brzmienie też robią robotę i potwierdzają, że band dołożył starań, aby nowy album był o klasę wyżej niż debiut.

Zawartość płyty to 59 minut muzyki i troszkę można było to skrócić, bo są momenty że dłuży się. Otwierający "Fearless" to definicja tego co znajdziemy na płycie. Prosty, zadziorny heavy/power metal z mocnym riffem i złożonymi solówkami. Słychać echa Iron Fire, czy Mystic Prophecy i wiele innych wielkich graczy, ale przy tym Knightsune stara zachować własny charakter. Mamy też tajemniczy i bardziej energiczny "Twilight of the Heroes" i momentami czuje się jakbym słuchał wczesnego Bloodbound. Coś w klimatach Primal Fear uświadczymy w zadziornym "Under one Sound" i utwór kipi energią i wpada w ucho. Pisałem wcześniej, że są tutaj goście. Prawda i jednym z nich jest Memphis Jimenez, który pojawia się w balladowym "The Pain i Leave" i jest to dobry kawałek. Jednak nie rozrywa na strzępy, nie powala na kolana. Zabrakło ciekawszego motywu przewodniego. Ach te czasy Elisa C Martin w Dark Moor i miło jest ją usłyszeć w "Forever". Niezwykle energiczny i melodyjny kawałek, który stanowi jeden z najważniejszych punktów na płycie. Herbie Langhans sieje zniszczenie w zadziornym "Not Over", który nieco przypomina twórczość Sinbreed. To kolejny killer na płycie. Warto też pochwalić, za agresywny "Purple & Green", czy klimatyczny "The island".

Knightsune zrobił swoje i nagrał wartościowy album, który pokazuje że kapela się rozwija i stara się pracować nad swoim stylem i jakością. "Fearless" nie jest jeszcze może idealny i nie rozwala konkurencji na łopatki, ale jest dopracowane brzmienie, solidna i w miarę równa zawartość. Mamy killery, tylko troszkę za mało hitów. Płyta na pewno godna uwagi, zwłaszcza jak się gustuje w heavy/power metalu.

Ocena: 8/10

CHRYSALID - Breaking the Chains (2024)


 Brytyjski Chrysalid w roku 2022 wydał debiutancki krążek "Back On Streets", gdzie udało się zebrać ciekawe osobistości ze świata heavy/power metalu. Mimo, że gwiazdy były znakomite, to sam album był dobry i w sumie nic ponadto. Czy teraz przy drugim albumie zatytułowanym "Breaking The Chains" coś się zmieniło i nagle mamy skok jakościowy?
 
Premiera płyty przewidziana na 18 października nakładem Rockshot records. Sama okładka raczej odstrasza niż zachęca. Tania tandeta, która na kilometr wieje kiczem. Wiara w wielkie nazwiska, pozwala przymknąć na to oko. Samo brzmienie też troszkę przybrudzone i nieco garażowe. Za mało ognia i słychać, że ten element nie został dobrze dopracowany. Sami goście, to wielkie nazwiska. Bo mieć na jednej płycie Tima Rippera Owensa, Henninga Basse,Fabio Lione, zaka Stevensa, czy Craiga Cairnsa to nie lada wyczyn. Niestety, ale sama obecność tych gwiazd nie sprawiła, że album niszczy i wymiata na każdym polu. Utwory są dobre i nie udało w pełni wykorzystać potencjał tych gwiazd. Do zespołu dołączył gitarzysta Connor Lynn i razem z Benem Hurstem starali się stworzyć zadziorny, nieco mroczny heavy/power metal w bardzo prostej konwencji. Bez udziwnień i kombinowania. Prawie udało się.

Początek płyty nie jest taki zły, bo pojawia się rozpędzony "Eternal Flame" i tutaj Tim Ripepr Owens daje czadu. Heavy/power metal pełną gębą. Dalej mamy troszkę nijaki i oklepany "Far beyond the Sun". Sam pomysł na riff, na melodie jakiś taki nie trafiony. Obecność Henninga Basse nie pomaga. Bardziej trafia do mnie prosty i niezwykle melodyjny "The king", gdzie w końcu słychać pomysł na kompozycje i aranżacje. Jest też mroczny i stonowany "Blackstar", gdzie można usłyszeć wokalistę Chrysalid. Głos Emannuela Thorsena nie jest zły, choć brakuje mu wyszkolenia technicznego i drapieżności. Rozpędzony "War of Illusions" to już ukłon w stronę bardziej europejskiego power metalu lat 90. Jest Fabio Lione, ale jakoś geniuszu tutaj nie słychać. Solidny kawałek, ale też nic ponadto. Niestety końcówka płyty jest już słaba i nie wiele wnosi. Nie zmienia tego nawet cover Kinga Diamonda.

Wielkie nazwiska przyciągają uwagę i zachęcają by odpalić nowy Chrysalid. Niestety dostajemy słabej jakości materiał, którego goście nie ratują. Zabrakło pomysłów na kompozycje i ich wykonanie. Na początku płyty jeszcze coś tam się dzieje, niestety druga część płyty jest słabsza i bez ikry. Nie czuć, że to płyta z kręgu heavy/power metalu. Szkoda, bo to mogło być ciekawe wydawnictwo.

Ocena: 5/10

środa, 18 września 2024

EUROPICA - Part Two (2024)


 Po 7 latach wraca projekt muzyczny pochodzący z Węgier o nazwie Europica. Debiutancki krążek "Part One" ukazał się w 2017r. Udało się zgromadzić takie nazwiska jak Fabio Lione, Ralf Sheepers, Tomek Horytnica, czy Tim Ripepr Owens. To był kawał solidnego heavy/power metalu. Druga część to kontynuacja tamtego wydawnictwa i nie wiele się tu zmienia. Podobna jakość, podobne patenty i nawet goście. "Part Two" z pewnością to krążek godny uwagi.

Warto zmienić, że w 2022r do zespołu dołączył  Barnabas Sipos jako drugi gitarzysta. Wpasował się w styl grupy. Razem z Zoltanem Backiem tworzy zgrany duet gitarowy, który opiera się na solidnych riffach, na prostej konstrukcji. Nie ma niczego odkrywczego, ale ta podróż w świat wtórności nie jest taki zły. Cały materiał dobrze się słucha od początku do końca. Troszkę brakuje jakiejś świeżości, brakuje elementu zaskoczenia i może bardziej wyrazistych przebojów. Tak więc, Europica po 7 latach nie wyciągnęła wniosków z debiutu i wad, które posiadał. Druga część powiela błędy tamtego krążka.

Okładka potrafi zapaść w pamięci i potrafi troszkę przytłoczyć tematyką. Od strony brzmienia tez płyta dopracowana i ciężko tutaj wytknąć jakieś błędy. Sam materiał to 40 minut muzyki i jest to przede wszystkim mieszanka heavy/power metalu. Płytę otwiera "Faith in the ancient Virtue" i to klimatyczny kawałek, który przykuwa uwagę za sprawą magicznego głosu Fabio. Sam utwór solidny i niczym nas nie zaskakuje.  Jednym z najjaśniejszych punktów na płycie jest klimatyczny, nieco balladowy "Strong Hand & worrying Face" i tutaj zaskakuje pozytywnie Ralf Sheepers. Po raz kolejny pokazuje, że w stonowanych, wręcz spokojnych utworach też potrafi się odnaleźć. Motyw przewodni jest uroczy i na długo zostaje w pamięci. Więcej power metalu uświadczymy w "Dry Leaf", choć to utwór oklepany w swojej formule. Ralf Sheepers daje czadu również w rozpędzonym "Friend or a Foe" i jakoś przypomniały mi się czasy Ralfa w Gamma ray. Fabio Lione czaruje w balladowym "Mans Tears", choć zabrakło tego czegoś, żeby powalić na kolana. Tomek Horytnica buduje epicki klimat i zarazem rycerski charakter i tak też jest w przypadku "Alarm", który również jest jasnym punktem płyty. Troszkę gdzieś tam echa Sabaton są. 

Jest kilka przebłysków, jest kilka chwytliwych melodii i znakomicie goście, ale zabrakło trochę pomysłów na cały materiał. Momentami jest chaotycznie i oklepana formuła nie sprzyja, ale mimo pewnych wad i niedociągnięć, to jest to wciąż album godny uwagi. Lista gości i tak zrobi swoje i nie jeden fan sięgnie po "Part Two" Erupica, by zobaczyć co tam wyprawia Ralf Sheepers czy choćby Fabio Lione.

Ocena: 6/10

sobota, 14 września 2024

SYN ABSENCE - Realm of Hate (2024)


 
Nie często trafia się album, w którym przeplatają się patenty melodyjnego death metalu i power metalu. Amerykański Syn Absence powstał w 2013r  i w ich muzyce znajdziemy szybkie tempo, agresywne riffy, chwytliwe melodie i duża dawka przebojowości. Pomysł na mieszankę gatunkową dobry i w efekcie daję to jeden z ciekawszych krążków roku 2024. "Realm of Hate" to coś więcej niż debiut amerykańskiej formacji.

Okładka troszkę komiksowa, troszkę przypomina Angel Dust, troszkę  Iced earth. Ma swój klimat i od razu przyciąga uwagę. To nie koniec pozytywów. Samo brzmienie jest soczyste i oddaje w pełni klimat amerykańskiego power/thrash metalu.  Motorem napędowym Syn Absence jest wokalista i gitarzysta Antonio Pettinato. Jego wokal wyjęty jakby z płyt z melodyjnym death metalem dodaje całości agresywności i drapieżności. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Bardzo pomyślnie układa się współpraca między Pettinato/Rochy w sferze partii gitarowych. Jest urozmaicenie, bowiem przeplatają się patenty nie tylko z melodyjnego death metalu, ale power metalu czy heavy metalu. Band znakomicie się bawi konwencją i co chwili dostarcza nam pomysłowych riffów, czy partii gitarowych. W tej kwestii dzieje się naprawdę dużo i w zasadzie przez cały czas band stara się utrzymać zainteresowania słuchacza dostarczając kompozycji na wysokim poziomie.

Syn Absence rusza z grubej rury i atakuje nas mocnym "Art of War". Jest energia, szybkie tempo, dobra praca gitar i ten niszczący wszystko wokal Antonio. Od razu wiadomo, że nie będzie to płyta niskich lotów. Jeszcze ciekawszy riff dostajemy w "Realm of Hate".  Zaczyna się bardziej w stylu heavy/power metalu i można poczuć pomysłowość zespołu. Nawet pewne echa Running Wild w grze gitarzystów jest miłe dla ucha. Jeszcze więcej tych wpływów można uświadczyć w przebojowym "As You wish".  Kawałek troszkę stonowany, bardziej zdominowany przez motorykę heavy/power metalową i kładąc nacisk na melodyjność. Kolejne świetne wejście mamy w "Tocatta and Fugue" i ta praca gitarzystów jest tutaj imponująca. Bije z tego świeżość i pomysłowość. Band znów błyszczy i pokazuje w pełni swój talent. Brawo! Band nie zwalnia i dalej mamy killery w postaci "Path to glory" i to znów jazda bez trzymanki. Co za moc i co jakość wykonania. W podobnym klimacie utrzymany jest choćby "Warheart" rozpędzony"The eyes in the sky"czy zamykający "unity", który znakomicie podsumowuje co prezentuje band i na jakim poziomie.

Power metal i melodyjny death metal zmieszane dały w efekcie wybuchową mieszankę. Jest energia, szybkie tempo, duża dawka przebojowości i łatwo wpadających w ucho refrenów. Pomysłowa stylistyka, aranżacje, a wszystko zagrane z dbałością o detale. Każdy z muzyków tej grupy został krew, pot i łzy, ale w efekcie powstał znakomity krążek, który jest jednym ważniejszych dla mnie albumów roku 2024.

Ocena: 9/10

piątek, 13 września 2024

SATAN - Song in Crimson (2024)


Nazwa Satan jest dobrze znana fanom NWOBHM, czy brytyjskiego heavy metalu i fanom heavy metalu lat 80.Band działa od 1979r, ale na dobre  po dłuższej przerwie wrócił w 2011r. Teraz regularnie nagrywa nowe albumy z różnymi skutkami. Raz jest bardzo dobrze i jest czym się zachwycać, a innym razem jest wpadka i spadek formy. "Earth Infernal" był słaby, nijaki, bez wyrazu. Niestety, ale najnowszy "Sings in Crimson" to ciąg dalszy słabej formy Satan.

Cieszy fakt, że dalej mamy ten sam skład, cieszy fakt, że jest Brian Ross i jego specyficzny wokal. Okładka typowa dla zespołu, do tego przybrudzone, nieco garażowe brzmienie wzorowane na latach 80. To wszystko zapowiada, że tym razem band wyciągnął wnioski i będzie grał to co umie najlepiej, czyli prosty, melodyjny i przebojowy heavy metal. Niestety tu słychać nieporadność i brak pomysłu na kompozycje. Same aranżacje też pozostawiają sporo do życzenia. Bas bzyczy i denerwuje wydźwiękiem. Całość jest bez mocy i bez uderzenia. Zastanawiam się, czy to jeszcze heavy metalowy album. Poszukajmy plusów.

Otwieracz "Frantic Zero" to jeden z nich. Melodyjne wejście gitar, szybkie tempo i przebojowy charakter. Stonowany i pełen smaczków nwobhm "Sacramental Rites" daje radę i potrafi zapaść w pamięci. "Martyrdom" też jest szybszy, ale też daleki od ideału. Brawa za riff w "Turn The Tide", ale to piszczenie gitar i brzmienie rodem z lat 70. Potem leci utwór za utworem i niczym specjalnym się nie wyróżniają. Trochę lepszy wydaje się zamykający "Deadly Crimson", choć i tu jest pełno niedociągnięć.Na plus skojarzenia z Iron maiden. Wokal już na tym etapie potrafi irytować, a samo brzmienie już zaczyna męczyć. Na szczęście to już koniec katuszy.

Oj dawno, żaden album mnie tak nie wymęczył. Brzmienie niby wzorowane na latach 70, czy 80, a bardziej działa na nerwy niż nastraja i zachwyca. Wokal Briana też nie pomaga i już lepiej wypadł w Blitzkrieg. Same kompozycje i aranżacje po prostu niczym nie zachwycają i raczej chce się o nich zapomnieć niż zapamiętać. Satan jeszcze słabszy niż dwa lata temu. Szkoda.

Ocena: 4/10

STRYPER - When We were Kings (2024)


Trzeba przyznać, że amerykański Stryper to jeden z tych zespołów, który regularnie wydaje nowe wydawnictwa i zawsze stara się trzymać swojego poziomu. Nigdy nie wydali gniota, którego nie dało się słuchać. Od lat pokazują, że christian metal może być równie ciekawy i intrygujący. W ich muzyce znajdziemy elementy power metalu, hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Mają smykałkę do hitów, do przebojów i wyrazistych riffów, a nad całością czuwa nieustannie lider i prawdziwa gwiazda, czyli Micheal Sweet, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. To właśnie jego gra na gitarze i charakterystyczny wokal jest wizytówką Stryper i od lat przyciąga kolejnych fanów. Nowy album zatytułowany "When We were Kings" znajdzie swoich fanów to na pewno.

Płyta może i nie równa i ma kilka niedociągnięć, ale to wciąż kawał dobrze skrojonego christian metalu, w którym znajdziemy łatwo wpadające w ucho melodie, hard rockowy feeling i czasami nawet coś z power metalu. Można odnieść wrażenie, że Micheal Sweet jako wokalista jest co raz lepszy i starzeje się niczym wino. Na "When we were kings" błyszczy i potrafi odnaleźć się w lekkich i nastrojowych kompozycjach, jak i w tych gdzie trzeba pokazać pazur. Po raz kolejny band zadbał o aspekt szaty graficznej, czy samego brzmienia. To już jest klasa sama w sobie.


Brawa należą się za potężny "End of Days", który swoim power metalowym charakterem sieje zniszczenie już na samym wstępie. Melodyjny riff wgniata w fotel, a Micheal Sweet daje czadu jako wokalista. Utwór kipi energią i pokazuje, że Stryper to wysokiej klasy band. Taki "Unforgivable" zabiera nas w rejony bardziej hard rockowe i tutaj Stryper też potrafi się odnaleźć. Niby nic nowego, a dostarcza sporo frajdy. Dobrze też buja stonowany "When We Were Kings" i naprawdę dobrze się tego słucha. Odpowiedni rockowy nastrój i głos Sweeta to udana mieszanka, która dostarcza niezapomnianych przeżyć. Potem troszkę band tkwi w miejscu, bo kawałek następne brzmią identycznie. Stonowane tempo i hard rockowa stylistyka. Troszkę to zmienia agresywniejszy "Trinity" i dostajemy na pewno więcej heavy metalowego grania w tym utworze. "Raptured", czy "Grateful" to solidne rockowe kompozycje, ale nic ponadto. Świetny otwieracz, to i zamykający kawałek trzyma podobny poziom. "Imperfect World" jest bardzo pomysłowy i balansuje między melodyjnym heavy metalem, a hard rockiem.

Stryper zrobił swoje i znów nagrał dobry album, który łączy w sobie elementy melodyjnego heavy metalu i hard rocka, a nawet coś z power metalu się pojawia. Micheal Sweet to motor napędowy tego zespołu i miło jest patrzeć, że z wiekiem brzmi jeszcze lepiej. Fanom Stryper nie trzeba dodatkowej zachęty by sięgnąć po nowe wydawnictwo, ale fani takiej stylistyki też nie powinni narzekać.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 12 września 2024

VICTORY - Circle of Life (2024)


 Hermana Franka fanom heavy metalu nie trzeba nikomu przedstawiać. Znakomity debiut w szeregach Panzer, jeszcze ciekawsza historia i twórczość w Accept, podobnie zresztą solowa kariera pod własnym imieniem i nazwiskiem. Trzeba pamiętać, że Herman Frank może się pochwalić innym kultowym zespołem, który powstał na niemieckiej scenie metalowej. Mowa o Victory, który potwierdza, że i w Niemczech potrafią grać mieszankę heavy metalu i hard rocka. Zawsze uważałem, że to niemiecka odpowiedź na twórczość Krokus, Dokken czy Motley Crue. Band działa od 1984 r i właśnie wydali swój 12 album studyjny zatytułowany "Circle of Life".

Możliwości Hermana znamy i tak jak zawsze tak i tutaj daje z siebie wszystko. Jest bardzo gitarowo, drapieżnie, przebojowo i melodyjnie. Jego współpraca z gitarzystą Mikem Pesinem układa się, ale to nie powinno dziwić, bo przecież to ich 3 zespół, w którym grają razem. Najważniejsze jest to, że czuć ten hard rockowy feeling i klimat lat 80.  Całość pięknie spina głos  Gianniego Pontillo, który troszkę brzmi jak Marc Storace z Krokus. Ta charyzma i styl śpiewania jest bardzo podobny. Ważne że nadaje całości odpowiedniego pazura i charakteru. To za jego sprawą płyta jest hard rockowa i taka old scholowa. Styl oparty jest na sprawdzonych chwytach, na wyrazistych riffach, łatwo wpadających melodiach i chwytliwych refrenach. Ta muzyka ma zarażać pozytywną energią i dostarczać frajdy słuchaczowi. Tak też jest.

Jest zadziorny i przebojowy "Tonight We rock" i chyba już lepiej nie można było otworzyć tego krążka. Od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Znajdziemy w muzyce Victory sporo nawiązań do klasyki i choćby taki "American Girl" brzmi jakby powstał na patentach Ac/Dc czy Krokus. Victory potrafi też grać bardziej heavy metalowo i to potwierdza energiczny "Count on Me" i tutaj Pontillo nawet brzmi jak Storace.  Coś z solowych płyt Hermana można uświadczyć w stonowanym i mrocznym "surrender my heart".  Rockowy "Moonlit Sky" ma nastrojowy refren i ten prosty motyw gitarowy też robi robotę. Na wyróżnienie na pewno zasługuje stonowany i znów bardziej heavy metalowy "Falling".  Band znakomicie balansuje między heavy metalem, a hard rockiem. Ten prosty refren na pewno porwie tłumy na koncertach. Hit, który zapada w pamięci od pierwszych sekund. Najostrzejszy na płycie jest "Money", który brzmi jakby powstał dla miłośników solowej kariery hermana czy Accept. Mocna rzecz. Finał to niezwykle melodyjny "Virtual Sin" i tutaj postawiono na chwytliwą melodię i zadziornie partie gitarowo. Kawałek buja aż miło. Znakomite zakończenie.

Niemcy potrafią grać mieszankę heavy metalu i hard rocka, a Victory to tylko potwierdza. Brzmi jak niemiecki odpowiednik Krokus czy Dokken i to na pewno żadna ujma. Płyta kipi energią i nie brakuje też w tym wszystkim hitów i hard rockowego szaleństwa. Herman Frank i spółka dają czadu. Płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10

FLOTSAM AND JETSAM - I am The Weapon (2024)


 Wydany w 2021r "Blood In the Water" to mój ulubiony krążek grupy Flotsam and Jetsam. Trudno uwierzyć, że ta zasłużona formacja amerykańska działa od 1984r. Nagrali wiele wyśmienitych płyt i od lat trzymają fason i wysoki poziom artystyczny. Ostatnie płyty to przykład jak świetnie można połączyć motorykę thrash metalową i power metalową. Nadzieje i oczekiwania względem nadchodzącego "i am the weapon" były spore, zwłaszcza że zapowiedzi były obiecujące. Jak finalnie jest z nowym dziełem amerykanów?

Na pewno można odnotować lekki spadek formy, ale to wziąć płyta z górnej półki. Ostre riffy, chwytliwe melodie, duża przebojowość i szybkie tempo. To czyni ten album nie wiele gorszym od poprzednika. Jednak już nie ma takiego zaskoczenia i efektu "wow". Można odnieść, że band bardziej postawił tutaj na amerykański power metal, a w mniejszym stopniu gdzieś tam thrash metal. W tej całej machinie kluczową rolę odgrywa wokal Erica, który idealnie pasuje do tej całej stylistyki. Potrafi odnaleźć się w niskich rejestrach, jak i wysokich, potrafi nadać całości drapieżnego wydźwięku. Robi to naprawdę świetnie. Nie można też pominąć dopracowanych partii gitarowych duetu Gillbert/Conley.  Panowie dają czadu i w zasadzie przez cały album jest energia, pasja i jazda bez trzymanki.

Zaczynamy od agresywnego "A new Kind Of Hero" i od razu wiadomo, że Flotsam and Jetsam ciężko pracował nad nowym materiałem, by zbliżyć się do poziomu poprzedniczki. Mocne gitary, wyrazisty riff i łatwo wpadający w ucho refren. To dopiero początek. "Primal" troszkę bardziej stonowany, nieco bardziej melodyjny, ale swoją przebojowością potrafi zarazić. Płytę promował tytułowy "I am the weapon" i ten utwór od razu skradł moje serce i zrobił smaka na nowy krążek. Szybkie tempo, pomysłowy riff i przebojowy charakter sprawił, że utwór rozwalił mnie łopatki. Taki zagubiony killer  z poprzedniej płyty. Więcej power metalu dostajemy w "Burned My bridges" i tutaj znów band błyszczy i pokazuje swoją smykałkę do chwytliwych melodii. Troszkę nieco jakby hard rockowy "Beneath the shadows" wyróżnia się na tle całości. Troszkę bardziej radosny, troszkę bardziej skoczny, ale potrafi zapaść w pamięci. Kolejny killer, który rozrywa na strzępy to "Gates of Hell". Czysta perfekcja i taką mieszankę power metalu i thrash metalu uwielbiam. Nieco bardziej toporny jest "Kings of the underworld" i to tylko dobry utwór. Końcówka płyty to zadziorny "Running throught the fire", gdzie postawiono na bardziej thrash metalowy charakter. Z kolei "Black Wings" to już ukłon w stronę power metalu.


Flotsam and Jetsam przeżywa drugą młodość i "I am the weapon" oraz poprzedni album to czołówka dla mnie, jeśli chodzi o twórczość tej formacji. Znakomita mieszanka power metalu i thrash metalu. Mamy mocne riffy, dużo chwytliwych melodii, a wszystko utrzymane jest na wysokim poziomie. Brawo panowie i grajcie dalej, z taką pasją, pomysłowością i drapieżnością. Jestem na tak i pewnie nie tylko ja.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 10 września 2024

HELVETETS PORT - Warlords (2024)


 Kiczowata okładka, klimat lat 80, nawet logo i styl wykonania okładki sugeruje nam, że to dzieło z lat 80. Tu jednak was zaskoczę, bowiem "Warlords" to najnowsze dzieło szwedzkiej formacji Helvetets Port, która powstała w 2001r. Miłym zaskoczeniem jest również styl i jakość, jaką ze sobą prezentuje ten mało znany band. Stawiają na prosty i chwytliwy klasyczny heavy metal, który czerpie garściami z dokonań Heavy Load, Gotham City, enforcer czy Judas Priest. To już czyni ten album pozycją godną uwagi.

Siłą kapeli jest bez wątpienia Tomas Ericson, który pełni przede wszystkim rolę wokalisty i gitarzysty. Jako wokalista jest tylko dobry i brakuje mu trochę ogłady i techniki. O wiele lepiej układa się gra na gitarze i współpraca z drugim gitarzystą tj Davidem Olofssonem. Panowie stawiają na sprawdzone patenty i utarte schematy. Nie bawią się w eksperymenty i granie czegoś oryginalnego. Wtórność jest wszechobecna i tutaj bardziej chodzi o granie na emocjach i przypomnienie nam szwedzkiej sceny metalowej lat 80. Samo brzmienie płyty też prezentuje tak jakby zostało zmajstrowane w latach 80. Przybrudzone, nieco garażowe, ale na pewno oddaje w pełni klimat tamtych płyt z tamtego okresu.

Band dopiero tutaj zaczyna grać ciekawie i bardziej pomysłowo niż na swoich dwóch poprzednich płytach. Mamy prosty i chwytliwy "Black Knight", który przemyca nie tylko elementy szwedzkiego heavy metalu, ale też coś z amerykańskiego. Prosto i do celu. Więcej energii niesie ze sobą rozpędzony "Wasteland Warriors", w którym nawet pewny cechy hard rocka można uświadczyć. Epicki miał być "mutant march", ale tutaj band pokazuje swoje słabości. Nie mieli pomysłu na te 6 minut i owej epickości też nie czuje. Wieje niestety nudą. Dobrze prezentuje się "tyrants in Tokyo", gdzie band stawia na przebojowość i pewne elementy z pierwszych płyt Iron maiden. Dobrą energię niesie ze sobą "Legions running wild", zwłaszcza jeśli skupimy się na warstwie instrumentalnej. Wokal może troszkę tutaj irytować. Band najlepiej wypada w szybszym graniu i to tylko potwierdza rozpędzony "Cry of the night". Końcówka na pewno jest emocjonująca. Pojawia się zadziorny i niezwykle przebojowy "Golden Axe", który potrafi skraść serca. Jest pasja i pomysłowość. Dobry poziom podtrzymuje "key to the future". Troszkę pomysłu zabrakło, aby rozkręcić "2049". To solidny kawałek, w który jest trochę Omen, trochę Iron maiden, a trochę Heavy Load.

"Warlords" to kawał solidnego klasycznego heavy metalu, w którym jest pełno odesłań do lat 80, pełno nawiązań do szwedzkiej sceny metalowej. Jest to dobrze skrojone, przemyślane i na tyle szczere, że dobrze się tego słucha. Od początku do końca band utrzymuje zainteresowanie słuchacza. Nie przeszkadza w tym nawet momentami irytujący wokalista.Najlepsze dzieło Helvetets Port.

Ocena:6.5/10

niedziela, 8 września 2024

LUNAGE - Tales from the forgotten lands (2024)


 Niemiecki The Praivateer to znakomity przykład, że można połączyć folk metal, power metal i troszkę melodyjnego death metalu, zachowując przy tym agresję, melodyjność i przebojowość. W podobnym kierunku poszedł szwedzki Lunage, który został stworzony przez Miguela De Lysa w roku 2021. Do współpracy zaprosił Manolo Parra, który odpowiada za partie gitarowe, z kolei Eric Castiglia, zaś perkusja to sprawka Jorge Pradana Yuste. Band obrał sobie za cel łączenie stylizacji power metalowej w stylu Blind Guardian, Avantasia, Rhapsody z nutką melodyjnego death metalu w stylu Amorphis, czy Dark tranquility. "Tales from the forgotten lands" to debiutancki krążek od Lunage i może przypodobać się fanom folk/power metalu, ale również miłośnikom melodyjnego death metalu. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy.

Okładka taka trochę może nijaka, taka trochę nie typowa, ale nie odstrasza, a intryguje. Miguel to całkiem pomysłowy kompozytor, który potrafi skomponować solidne kawałki, chwytliwe melodie, ale również hity, które potrafią zapaść w pamięci. Jest to wszystko solidne, nawet powiedziałbym bardzo dobre. Mieszanka folku, power metalu i melodyjnego death metalu zdaje egzamin, co czyni ten album bardzo atrakcyjny dla potencjalnego słuchacza. Troszkę nie do końca leży mi wokal Erica. Brakuje troszkę techniki i drapieżności. Pod względem gitarowym dzieje się dużo dobrego.

Płytę otwiera "Lord of the Wolves" i to dobrze skrojony utwór, który ukazuje folkowe zacięcie zespołu. Dobra melodia, solidny riff i mamy udany start płyty. Więcej energii i przebojowości niesie ze sobą "Through the realms of death" i w końcu można poczuć power metal. Refren robi tutaj robotę.Nieco zwalniamy tempo w marszowym "black Wings" i ta próba grania bardziej epicko też wychodzi Lunage. Dalej mamy rozpędzony i przebojowy "Fire and Blood", gdzie znów dochodzi do skrzyżowania power metalu i folk metalu. Warto też chwilę zatrzymać się przy energicznym "Shadows in my heart", który wyróżnia na pewno pomysłowa melodia i motyw przewodni. Jest szybko, agresywnie i z pomysłem. To pokazuje, że Lunage potrafi grać na wysokim poziomie. Godny uwagi jest też niezwykle melodyjny "Stormrage", czy rozbudowany i klimatyczny "Wise Mans Fear".

Znajdzie się kilka niedociągnięć, kilka słabszych momentów i wad, ale całościowo debiut Lunage wzbudza pozytywne emocje. Jest energia, duża dobrych melodii i łatwo wpadających w ucho refrenów. Dobrze się tego słucha od początku do końca. Dobry start i czekam na kolejne dzieła tej szwedzkiej formacji.

Ocena: 7/10


sobota, 7 września 2024

WOLFHEART - Draconian Darkness (2024)


 Tuomas Saukkonen to zapracowany człowiek. Tworzył dla Black Sun Eon, a obecnie dzieli i rządzi w Dawn of Solace, Before The dawn, czy właśnie Wolfeart. To specjalista w swoim fachu i dobrze rozpoznawalny wśród fanów melodyjnego death metalu. Akurat Wolfheart zaliczam do ulubionych zespołów z tego gatunku i lubię poznawać ich nowe wydawnictwa. "Draconian Darkness" to 7 album tej formacji i znów jest to prawdziwa uczta dla miłośników takiego grania.

Mocne, dopieszczone brzmienie, klimatyczna okładka i muzycy w bardzo dobrej formie, co przedkłada się na jakość wydawnictwa. Wolfheart nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze można na nich liczyć, że dostarczą swoim fanom dopracowany i godny uwagi album. Tak też jest tym razem. Mroczny klimat unosi się nad całością. Fundamentem muzyki Wolfheart są bez wątpienia pełne pasji i pomysłowości partie gitarowe. Jest technika i agresja, a zarazem nie zapominają o chwytliwych melodiach. Wszystko jest spójne ze sobą i bardzo przejrzyste. Warto zaznaczyć, że Tuomas sprawdza się idealnie jako wokalista w kapeli grającej melodyjny death metal. Jego głos jest mroczny, zadziorny i potrafi dodać mocy danej kompozycji. Wolfheart gra swoje i dobrze, że nie eksperymentuje.

Płyta zwarta i treściwa, bo trwa 40 minut. Otwieracz w postaci "Ancient Gold" imponuje podniosłością i rozmachem. Agresywny "Evenfall" to prawdziwy pokaz mocy i jakości Wolfheart. Rasowy killer! Przepiękne wejście gitar mamy w "Burning Sky" i taki melodyjny death metal to ja uwielbiam. Melodie sieją zniszczenie. Stonowany, wręcz marszowy "Death leds the way" pozytywnie zaskakuje formułą i aranżacjami. Dalej znajdziemy rozpędzony i dynamiczny "Grave", który oddaje w pełni potencjał Wolfheart. Coś z Running wild słyszę w energicznym "Trail by Fire" i to jeden z najlepszych momentów na płycie. Totalne zniszczenie ! Troszkę odstaje stonowany i za spokojny "The Gale". Nie jest to gniot, ale na pewno jeden z słabszych momentów na nowym krążku.

Wolfheart nie zawiódł. Nagrał bardzo udany album z melodyjnym death metalem. Jest agresja, szybkość, klimat, pomysłowość i dbałość o detale. "Draconian Darkness"  to jeden z tych albumów, które trzeba znać, zwłaszcza jeśli kocha się melodyjny death metal. Kawał dobrej roboty.

Ocena: 8.5/10