sobota, 30 grudnia 2017

NUMENOR - Chronicles (2017)

Serbski band Numenor powraca z nowym albumem w postaci "Chronicles" i jest to kolejny dowód na to, że ta formacja to wierni fani Blind Guardian, Dimmu Borgir, czy Rhapsody of Fire. Swoich upodobań nie kryją, wręcz je potwierdzają na nowym krążku. Choćby za sprawą udanego coveru przeboju Blind guardian w postaci "Valhalla". Panowie mają smykałkę do grania agresywnego, melodyjnego klimatycznego power metalu z domieszką symfonicznego black metalu. To ich wyróżnia na tle wielu kapel, a ich poprzedni krążek w postaci "Sword and Sorcery" był fenomenem. 2 lata minęły, a w zespole nie wiele się zmieniło. Grają dalej swoje i tylko potwierdzają to co mieliśmy na poprzedniczce. Nie brakuje mocnych riffów, chwytliwych refrenów i dużej dawki ciekawych melodii. Syrius i Blint tworzą zgrany duet gitarowy, który dostarcza sporo intrygujących rozwiązań, tak więc nie ma powodów do nudy.  Z kolei wokalista Despot potrafi nadać całości true heavy metalowego charakteru i odpowiedniego klimatu. Płytę otwiera "Heart of Steel", który na myśl przywołuje Iron Fire z pierwszej płyty, czy też Hammerfall. Dalej mamy melodyjny i nieco folkowy "Carvenstone", który już bardziej nasuwa Blind Guardian. Echa black metalu są, ale pełnią rolę budowania klimatu i dodatkowo urozmaica dany utwór. Na pewno wyróżnia się pod względem stylistycznym agresywny "Witching Hour". Klawisze są wykorzystane w dużej ilości, momentami mozna odnieść wrażenie że przesadzili, ale to już chyba kwestia gustu. Słychać ten stan rzeczy choćby w "Moria". Zespół najlepiej wypada jednak w bardziej power metalowej formule co potwierdza energiczny "The last of the  Dragonlands". Może album nie robi takiego szału jak poprzedniczka i nie przemyca tyle hitów, to jednak wciąż jest to granie na wysokim poziomie. Fani Blind Guardian powinni obczaić "Chronicles".

Ocena: 8/10

wtorek, 26 grudnia 2017

SERIOUS BLACK - Magic (2017)

Urban Breed zasłynął jako utalentowany wokalisty i to już w takich kapelach jak Pyramaze czy Bloodbound, ale jego wadą był brak stabilizacji. Zawsze gdzieś znikał po jednym albumie, przez co nie można było się delektować jego zdolnościami. Szokuje fakt, że z Serious Black jest od 2014r i zdołał nagrać 3 albumy. Panowie mają niezłe tempo, zarówno jak na zespół jak i na supergrupę. Zazwyczaj takie projekty/supergrupy giną śmiercią naturalną po pierwszym albumie. Jednak serious black to band z prawdziwego zdarzenia. Panowie tworzą i dają koncerty, choć z grupy odpadł Thomen Stauch i Roland Grapow,których też szybko godnie zastąpiono. Pojawił się Alex Holzwarth z Rhapsody of Fire i Bob Katsionis z Firewind. Zespół jednak w dalszym ciągu napędza Jan Vacik i Dominik Sebastian. To oni odpowiadają za to jak brzmi ten band. Melodyjne, ostre riffy, duża zmienność temp i motywów, a także power metalowa formuła podlana klimatycznymi klawiszami.  Fani Helloween, Masterplan czy Blodbound szybko odnajdą się w tym co gra grupa. Nowy album w postaci "Magic" ukazuje się rok po "mirrorworld", który był naprawdę udanym wydawnictwem. Tempo w jakim pracuje ta supergrupa naprawdę imponuje zwłaszcza, że materiał jest wartościowy. "Binary Magic" z nutką progresywności i nowoczesnym brzmieniem od razu wciąga słuchacza w świat magi i czarów. Serious Black dalej stara się grać swoje, choć panowie starają się też rozwijać. Chwytliwy kawałek, który oddaje to co najlepsze w power metalu. Płytę promował "Burn Witches Burn", który imponuje zadziornością, a także pomysłowym motywem. Jest lekkość, przebojowość i echa Bloodbound. Klawisze odgrywają kluczową rolę w melodyjnym i klimatycznym „Lone Gunman Role”. Troszkę spokojniej jest w mroczniejszym i bardziej progresywnym „Now you'll never know”. Utwór czerpie garściami z twórczości Masterplan czy Firewind. Kolejną power metalową petardą na płycie jest energiczny „Skeletons on parade” i w takich klimatach zespół wypada najlepiej. Fani Gamma Ray czy Helloween polubią bez wątpienia przebojowy i energiczny „Mr. Nightmist”, który szybko przypadł mi do gustu. Z kolei najostrzejszym kawałkiem na płycie wydaje się „The Witch of caldwell town”, który pokazuje jaki potencjał drzemie w tej supergrupie. Jednak czasami doświadczenie i znane nazwiska dają gwarancję, że można w zamian dostać kawał dobrej muzyki. Na sam koniec mamy chwytliwy „Newfound Freedom” i podniosły „One final Song”. Płyta nie ma jakiś słabych punktów, no chyba że komuś przeszkadza godzinny materiał. Czy jest to lepszy album od choćby „Mimmorworld” nie tak łatwo jest ocenić. Zespół cały czas tworzy swoje i cały czas na równie wysokim poziomie. Warto znać ten album i to nie podlega dyskusji, zwłaszcza jeśli kocha się melodyjny power metal.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 24 grudnia 2017

ALPHA TIGER - Alpha Tiger (2017)

Okładka nowego albumu Alpha Tiger wyraźnie daje znać, że jest to inny album od poprzednich. Na myśl przychodzie ambitniejsze granie, może z pogranicza progresywnego,aniżeli tradycyjnego heavy metalu.To nic dobrego, zwłaszcza że niemiecka formacja od 2011 sprawdzała się w właśnie w bardziej klasycznym heavy metalu, nawiązując idealnie do lat 80. w 2015 roku pojawił się nowy wokalista w postaci Benjamina Jaino. Gdyby nie nazwa zespołu, to w życiu bym nie powiedział, że to ten sam band który wydał "Beneath the surface". Nowe dzieło w postaci "Alpha Tiger" to płyta zupełnie inna. Zespół postawił na młodzieżowe dźwięki, na bardziej nowoczesne, momentami progresywne,a  co za tym idzie porzucili klasyczne granie i przebojowość. W efekcie dostajemy ciężko strawny album, który nie da się słuchać z taką przyjemnością jak poprzednie wydawnictwa. "Comatose" jest ostry, dynamiczny, a nawet z nutką thrash metalu, jednak nie tędy droga.Dalej mamy przekombinowany i progresywny "feather in the Wind".  Stonowany i psychodeliczny "Aurora" to kawałek bardziej rockowy i z nutką punka. To dalej nie jest to czego oczekuję od tego zespołu. W zasadzie to płyta nie ma jakiś ciekawych momentów. Można pochwalić za wpływy Deep Purple w "My dear old Friend". Całość zamyka "The last encore" i niesmak dalej zostaje. Nie ma ani jednego ciekawego kawałka, a album to jedno wielkie nie porozumienie. Zespół szukał nowej tożsamości, ale to był błąd. Muzyka jest nijaka i bez charakteru. Szkoda Alpha Tiger, który miał taki potencjał. Nie polecam.

Ocena: 2/10

piątek, 22 grudnia 2017

MAGNUM - Lost on the road to eternity (2018)


Brytyjski band o nazwie Magnum to dla mnie prawdziwy fenomen. Nie dość, że są bardzo pomysłowi i lekko przychodzi im tworzenie nowego materiału, to jeszcze są genialni w tym co robią. Działają od 1972 roku i wciąż w ich szeregach jest dwóch kluczowych muzyków i mowa tutaj o gitarzyście Tony Clarkinie i wokaliście Bobie Catley. Na przestrzeni lat pokazali jak grać klimatyczny i taki nieco bajkowy hard rocka. Z łatwością potrafią wykreować wokół albumu taką mistyczną, wręcz magiczną otoczkę. Mimo upływu lat wciąż mają w sobie magicznego i wciąż nagrywają świetne albumy, które można postawić obok tych klasycznych. Najnowsze dzieło "Lost on the road to eternity" to już 20 album tej grupy. Premiera płyty odbędzie się 19 stycznia 2018r, ale już teraz chce z Wami podzielić się moimi spostrzeżeniami.

Nie znajdziemy tutaj eksperymentów, czegoś co byłoby nie w stylu Magnum. Jest magiczny klimat, lekkość w utworach, wciągające w ten magiczny świat melodie i sporo ciekawych motywów gitarowych. Słychać, że to doświadczony band, który ma swój styl i swoją jakość. Słucha się tego niezwykle przyjemnie i nie ma tutaj jakiś takich nie przemyślanych pomysłów. Fani starego magnum i klasycznego hard rocka czy Aor będą w pełni zadowoleni tym co usłyszą. Riffy Toniego są zadziorne, momentami nawet ostre, a czasami delikatne i romantyczne. Bob mimo swojego wieku jest znakomity. Jest jak wino - im starszy tym lepiej się go słucha.  Choć w zespole pojawił się nowy klawiszowiec - Rick Benton i perkusista w postaci Lee Moorisa, to i tak Magnum pozostał tym zespołem, który znamy. Nowy materiał jest w zasadzie kontynuacją tego co mieliśmy na "Sacred Blood "Divine lies" czy  "Escape from the shadow garden".


Płytę otwiera hard rockowy "Peaches and Cream", który atakuje nas takim klasycznym riffem rodem z twórczości Ac/dc czy Deep Purple. Bob nadaje klimatu i już wiadomo, że nie jest to płyta niskich lotów. Kiedy wkracza refren to już można zakochać się w  tym kawałku. Dobry start i już nie można doczekać się reszty albumu.Lekki "Show me Your hands" też balansuje między mocnym hard rockiem, AOR. Chórki rodem z Queen nadają klimatu i budują napięcie. Nie brakuje romantycznych kawałków i w tej roli spełnia się choćby spokojny, uczuciowy "Storm Baby". Dalej warty uwagi jest bez wątpienia rozbudowany i bardziej progresywny "Lost on the Road to Eternity", w którym gościnnie pojawia się Tobias Sammet. Singlowy "Without Love" też zachwyca prostą formą i niezwykłą przebojowością. Jednym z ostrzejszych i ciekawych pod względem aranżacji jest bez wątpienia "tell me what you've got to say", który znów ukazuje progresywne oblicze kapeli. Duża hard rocka mamy też w "Ya wanna be someone" w którym ważną rolę odgrywają klawisze, które nadają poważniejszego tonu. Lekki, stonowany "Glory to Ashes" ma bardzo fajne rozwiązania gitarowe i swego rodzaju finezyjność nasuwa najlepsze lata Ritchiego Blackmore'a. Coś pięknego, nic tylko słuchacz. Całość zamyka podniosły, marszowy momentami "King of The World", który również przemyca coś z Queen. Świetne zakończenie tej magicznej płyty.

Nie wiem jak Magnum to robi, ale zawsze przy wydaniu ich płyty jestem oczarowany. Tworzą magiczny świat, który wchłania słuchacza i traci się poczucie czasu przy ich muzyce. Najnowszy krążek to swoista kontynuacja tego co ostatnio wydali. Jest lekkość, dużo ciekawych riffów i pomysłowych rozwiązań. Klasyka sama w sobie. Tak to już jest z Magnum, że wciąż mają sporo do zaoferowania i po prostu nigdy nie zawodzą. Jak dla mnie kandydat do płyty miesiąca styczeń 2018. Warto wypatrywać tej perełki.

Ocena: 9.5/10

środa, 20 grudnia 2017

FROZEN CROWN - The fAllen King (2018)

Już 9 lutego 2018 nakładem Scarlet Records ukaże się debiutancki album formacji Frozen Crown. Pozycja ta skierowana będzie do fanów Sonata arctica, Nightwish czy Orden Ogan. W ich muzyce słychać wpływy również dobrze znanego fanom niemieckiej sceny metalowej Orden Ogan. Band ten korzysta z znanych patentów zarówno z heavy/power metalu jak i symfonicznego metalu. Mieszanie tych różnych elementów wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Zespół stawia na chwytliwe melodie, epickie refreny, a także na klimat folkowy. Tak więc nie brakuje patentów wyjętych z Iced earth, Iron Maiden czy nawet Children of Bodom. Federico Mondeli to główny kompozytor, klawiszowiec i wokalista. Słychać, że ma spory wpływ na styl i jakość muzyki Frozen Crown. Dobrze wpasowuje się w to wszystko wokalistka Giada, która czyni materiał bardziej podniosłym i zróżnicowanym. Okładka jest klimatyczna i przyciąga uwagę. Również aspekt brzmieniowy wypada bardzo dobrze, tak więc nie ma powodów do narzekania. Sama zawartość to 10 bardzo dobrze wyważonych utworów. To przede wszystkim lekki, przebojowy otwieracz w postaci "Fail no more", który atakuje nas mocnym riffem rodem z płyt Firewind. Więcej symfonicznych patentów na miarę Nightwish mamy w chwytliwym "To infinity". Dla fanów power metalu w stylu Sonata Arctica band przygotował petardę w postaci "Kings". Marszowy " I am tyrant" to ukłon w stronę epickiego heavy metalu i w tej sferze band też sobie radzi bardzo dobrze. Zespół nie spuszcza z tonu i kolejny kawałek to "The shieldmaiden" choć liczy 6 minut, to i tak nie nudzi. mamy tutaj sporo ciekawych melodii i atrakcyjnych popisów gitarowych.  Co ciekawe zespół nie poległ przy balladowym "Chasing Lights", który jest bardzo urokliwy. Warto też wspomnieć o nieco komercyjnym "Across the sea", który czerpie z twórczości Nightwish. Jednym z najlepszych na płycie jest energiczny "Everwinter" i w zasadzie w podobnej tonacji jest zamykający "Netherstorm", który przemyca nieco patentów z Children of Bodom. Bardzo udana mieszanka gatunków melodyjnego metalu. Zabawa dwóch głosów, dobra zabawa gitarzystów udziela się słuchaczowi od samego początku. warto obczaić ten album na początku roku 2018.

Ocena: 8/10

RESISTANCE - Metal Machine (2017)

Fani power/thrash metalu w wersji amerykańskiej na pewno kojarzą nazwę Resistance, a jeśli nie to jest czas by to zmienić.Jest to kapela stworzona przez dawnych muzyków Heathen i to jeszcze w roku 1987. Niestety nie mam tutaj na myśli kultowego Heathen, ale i tak słychać, że panowie mocno czerpią z thrash metalowych kapel z Bay area. Na swoim koncie mają tylko 3 albumy, a najnowsze dzieło ukazało się po upływie 11 latach. Zespół właśnie powrócił z albumem "Metal machine", który przypadnie do gustu fanom speed/thrash metalu, czy heavy/power metalu. Nie brakuje ostrych riffów i melodyjnych solówek w wykonaniu duetu Burke/Dan. Panowie  stawiają na agresję, dynamikę i przebojowość i dzięki temu płyta zyskuje na atrakcyjności. Słucha się tego przyjemnie, bo muzyka prosto z serca. Jest szczerość i pomysłowość, a wtórność jest tutaj miłym dodatkiem. Motorem napędowym zespołu jest znakomity wokalista Robert Hett, który nie tylko ma ciekawą manierę, ale też dobre podłoże techniczne. Nadaje kompozycjom pazura i agresywności. Radzi sobie nawet z coverem Scorpionsów - "Blackout". Jest ostro, ale wciąż słychać, że to kawałek Scorpionsów. Płytę otwiera jednak tytułowy "Metal machine", czyli rozpędzona petarda, w której jest trochę heavy/power metalu i trochę thrash metalu. Ostry i niezwykle przebojowy kawałek. Więcej melodyjności  uświadczymy w prostym i dynamicznym "Hail to the thorns". Fani Judas Priest na pewno ucieszy mocny i ostry "Rise and Defand", który mocno czerpie z twórczości Brytyjczyków. "Some gave all" jest stonowany i bardziej w klimacie Iced earth, co nieco urozmaica album.Płyta szybko leci i końcówka krążka jest równie ciekawa. Pojawia się heavy metalowy "Time machine", który zaskakuje energicznym riffem i chwytliwym refrenem. Kolejny mocny punkt tej jakże udanej płyty. Dalej mamy "Dirty Side down", czyli bardziej hard rockowy kawałek, a także zadziorny "Heroes". Każdy utwór to kawał solidnego heavy/power metalu, który zadowoli nawet tych najbardziej wybrednych fanów, którzy cenią sobie ciekawe melodie i ostre riffy. Płyta jest równa, urozmaicona i niezwykle przebojowa. Pozycja obowiązkowa jeśli chodzi o rok 2017.

Ocena: 8/10

wtorek, 19 grudnia 2017

ANVIL - Pounding the pavement (2018)

Kanadyjski Anvil to jeden z tych zespołów, które działa od 1981 i mimo nagrania kilkunastu albumów nie zwojował heavy metalowego rynku. Potrafią grać solidnie, dość mocno, ale brakuje im jakoś weny do tworzenia wielkich albumów, do utworzenia hitów godnych zapamiętania. Ostatnie albumy niestety jeszcze bardziej uwydatniają brak wielkiego talentu Anvil. Najnowsze dzieło "Pounding the pavement", który ma się ukazać 19 stycznia 2018 jest tego niezbitym dowodem, że Anvil nie ma już nic do zaoferowania swoim fanom, a także maniakom heavy metalu lat 80. To zgorzkniały zespół, który gra bez ikry i przekonania. Nowy album to sprawdzone patenty, bardzo bezpieczne, pozbawione pomysłowości. Nawet Steve Kudlow brzmi nijako, zwłaszcza jego wokal jakoś się zestarzał i nie brzmi tak atrakcyjnie jak kilka lat temu. To dopiero początek wad, których pełno na tym albumie. Brzmienie jest jakieś takie stłumione i tylko pogarsza jakość albumu. Sam materiał jest na jedno kopyto i okrojony jeśli chodzi o liczbę ciekawych riffów. Nie ma hitów, ciekawych melodii i w zasadzie ciężko o jakiś pozytywny aspekt. "Bitch in the Box" to zły otwieracz, który zachęca raczej do tego by wyłączyć ten album i dać sobie spokój. Więcej energii ma w sobie "Ego" i tutaj można pochwalić za szybkie tempo i za nieco ostrzejszy charakter. Jednak to tylko cień dawnych lat. Rockowy "Smash your face" wlecze się i nic ciekawego nie wnosi do całości.  Kto lubi hard rockowy feeling w stylu Krokus ten polubi radośniejszy "Rock that shit". W dalszej części krążka mamy mroczniejszy "Nanook of the north", który jest bardziej złożony i na pewno bardziej ambitny niż większość utworów na tej płycie. Moim faworytem jest bez wątpienia energiczny "Black smoke", który ma coś z starego motorhead. Całość zamyka rozpędzony "Warning Up", który ma rozgrzać, ale nie do końca się to udaje. Znów są pewne nie dociągnięcia i nie trafiony riff. Anvil swoje złote lata ma za sobą, a najnowsze dzieło pokazuje tylko że czas na emeryturę, bo nie mają już nic do zaoferowania. Tylko dla zagorzałych fanów Anvil, choć i Ci będą zawiedzeni.

Ocena: 4.5/10

niedziela, 17 grudnia 2017

RAGE - seasons of the black (2017)

Patrząc na dyskografię niemieckiego Rage to można odnieść wrażenie, że band idzie w ilość, a nie jakość. Jednak nie da się ukryć, że basista, wokalista i kompozytor Peter Wagner jest ikoną niemieckiego heavy/power metalu. Na swoim koncie ma kilka klasyków, ale ostatnio to różnie było z Rage. Odejście Smolskiego było ciosem, zwłaszcza że nagrany z nim "21" był jednym z najlepszych albumów w dorobku. Jak się okazało "The devil strikes again" też nie jest taki zły, choć już nagrany w nieco odmienionym składzie. Panowie zaznaczyli tym albumem chęć powrotu do korzeni. Toporny heavy/speed/power metal to jest co gra im w sercach. Na nowy album nie trzeba było czekać, bo po roku dostajemy "Seasons of the black". Od samego początku zapowiadał się nam ciekawy krążek, który zachęcał intrygującymi materiałami promocyjnymi. Ten album to nie żadna rewolucja w heavy metalu, ani też punkt zwrotny w dyskografii Rage. To znakomita kontynuacja poprzednich albumów i z jednej strony jest brud, zadziorność speed/power metal a z drugiej przebojowość i melodyjność znana nam z "21". Brzmienie jest takie typowe dla tego zespołu. Słychać w tym niemiecką toporność i brud. Idealnie to pasuje do stylu w jakim obraca się Peter i spółka. A jaki jest materiał? Utwory same się bronią. Tytułowy "Seasons of the black" jest ostry, nieco thrash metalowy, ale w pełni oddaje to co najlepsze w Rage. Na plus duża melodyjność i ostry riff, a także klasyczne patenty znane z pierwszych płyt Rage, Nowy album to przede wszystkim sporo atrakcyjnych melodii i power metalowej jazdy i dowodem tego jest energiczny "Serpents in disguise". Płytę promował chwytliwy "blackened karma", który zachwyca podniosłym refrenem i zadziornością. Więcej power metalu w niemieckim wydaniu mamy w "Time Will Tell", który nieco przypomina dokonania Iron Savior. W podobnej konwencji utrzymany jest agresywny "Walk among the dead", czy nieco thrash metalowy "all we know is not". To tylko potwierdza, że Rage jest w świetnej formie. Spokojnie się dopiero robi przy "Gaia", który pełni rolę przerywnika. Końcówka płyty jest równie emocjonująca i ten fakt potwierdza judasowy "Justify". Jednym z tych najbardziej rozbudowany kawałek na płycie i zarazem jeden z tych najciekawszych. Przemycono tutaj sporo chwytliwych motywów. Całość wieńczy klimatyczny i piękny "Farewell". Rage pokazał tutaj klasę. Płyta nie ma słabych punktów i każdy utwór to prawdziwa uczta dla maniaków heavy/power metal. Rage przeżywa drugą młodość i słychać, że zmiany personalne dały nieco świeżości zespołowi. Jeden z najlepszych albumów tej formacji.

Ocena: 9/10

czwartek, 14 grudnia 2017

GALDERIA - Return of the cosmic men (2017)

A to płyta, która podbija serca fanów power metalu, którzy żyją starymi płytami Gamma Ray, Helloween, Freedom Call czy Dreamtale. Płyta dopieszczona od strony technicznej jak i stricte muzycznej. O Galderia będzie się długo rozmawiać z fanami power metalu w klasycznej odmiany, który swój boom przeżył w latach 90. Choć nikt ich dobrze nie zna, to dzięki najnowszej płycie na długo zostanie w pamięci i sama nazwa będzie bardziej rozpoznawalna. "Return of the cosmic men" to drugi krążek francuskiej formacji, która tak naprawdę działa od 2006r. Jestem mile zaskoczony tym co usłyszałem na płycie. Melodie są chwytliwe, wciągające i zapadające w pamięci.  Wokal boba to kolejny mocny punkt zespół i znakomicie współgra z tym co wygrywa duet Tom/ Julian. Klawisze tutaj są proste i nadają całości niezłej melodyjności, a najlepsze że nie są zbyt słodkie i nie zdominowały całości. Kiedy odpalamy płytę, to od razu atakuje nas petarda w postaci "Shining Unity". Znana formuła jest słyszalna od pierwszych sekund. Ile razy można było to uświadczyć na płytach Gamma Ray czy Freedom Call. Konwencja Galderia i ich pomysł na power metal mi bardzo odpowiada, bo nawiązuje do najlepszych lat power metalu. Fani Dreamtale na pewno pokochają zadziorny i przebojowy "Blue Aura", który pokazuje zespół w nieco innym charakterze. Tak powinien grać obecnie axxis.  Stonowany i bardziej urozmaicony "living forevermore" jest utrzymany w klimacie melodyjnego heavy metalu.Dalej mamy "High up in the air", który nawiązuje do twórczości Kai Hansena i skojarzenia z "I want out" są jak najbardziej na miejscu. Nie mogło zabraknąć wzruszającej ballady i w tej roli sprawdza się "Wake up the world". Trzeba przyznać, że album kryje sporo power metalowych petard i melodyjny "Legions of the light" czy rozbudowany "The return of the cosmic men". Nie ma co, Galderia pokazał klasę i jak grać wysokiej klasy radosny i energiczny power metal, który zachwyca ciekawymi melodiami i pomysłowością. Jest to bardzo szczere granie, które płynie prosto z serc muzyków i ja to kupuje. Gratka dla fanów power metalu.

Ocena: 9/10

wtorek, 12 grudnia 2017

DARK AVENGER - The Beloved Bones: Hell (2017)

Fani power metalu za pewne już mieli styczność z brazylijskim Dark avenger, a jeśli jest ktoś kto nie słyszał na co stać ten zespół to jest ku temu niezła okazja. Zespół po 4 latach powraca z nowym krążkiem i "The Beloved Bones: hell" to trzeci album tej formacji. Działają od 1993r i pokazali nie raz, że trzeba się z nimi liczyć. Band wie jak grać ostry, dynamiczny i dojrzały heavy/power metal i wykorzystują przy tym patenty znane z Steel Prophet, Crimson Glory, Adagio czy Lost Horizon. Dark Avenger na  nowym dziele pokazuje, że znają się na rzeczy i mogą śmiało konkurować z najlepszymi zespołami. Płyta jest dojrzała, mroczna, agresywna i urozmaicona, dzięki różnym ciekawym rozwiązania. Soczyste i dynamiczne brzmienie, wysokiej klasy wokal Mario Linharesa, czy pomysłowy duet gitarzystów sprawiają, że płyta jest bezbłędna.

Tytułowy "The Beloved Bones" wprowadza nas w ten mroczny świat i już od razu nam zwiastuje, że mamy do czynienia jednym z najlepszych albumów roku 2017. Dalej mamy rozpędzony i energiczny "Smile back to me",  w którym zespół odkrywa swoje zamiłowania do power metalu, zwłaszcza tego z Stanów Zjednoczonych.Z kolei "King of Moment" urzeka progresywnym charakterem i tajemniczym klimatem. "This loathsome carcass" jest bardziej marszowy i stonowany w swojej konstrukcji, choć w niczym to nie umniejsza tej kompozycji. Na płycie nie brakuje przebojów co potwierdza to "Parasite" czy rozpędzony "Empowerment". Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest bez wątpienia "Purple Letter", a całość zamyka spokojniejszy "When Shadows falls".

Płyta jest równa, mroczna i zawiera same wysokiej klasy perełki utrzymane w heavy/power metalowej konwencji. Soczyste brzmienie i zgrani muzycy dają w efekcie znakomicie wyważony materiał, który wciągnie maniaków takiego grania. Warto mieć w swojej kolekcji "The beloved Bones: the Hell".

Ocena: 9/10

piątek, 8 grudnia 2017

ADAGIO - Life (2017)

"Archangels in black" , który ukazał się w 2009r to mój ulubiony album francuskiej formacji Adagio. Ta płyta jest agresywna, mroczna, klimatyczna, intrygująca. Z jednej strony progresywna, a zdrugiej mająca power metalowego kopa. Troszkę było mi smutno, że kapela przepadła bez wieści. Teraz po 8 latach Adagio powraca w odmienionym składzie z nowym albumem zatytułowanym "life".  Kelly sundown carpenter śpiewał wcześniej w Beyond Twilight, tak więc już gdzieś ocierał się o progresywny symfoniczny metal. Manierę ma ciekawą i potrafi śpiewać zarówno technicznie, jak i agresywnie, a przy tym potrafi budować odpowiedni mroczny nastrój. Co ciekawe w tym roku zasilił też szeregi Civil War. Adagio może nie zmienił swojego stylu przez nowego wokalistę, bowiem dalej gra swoje, ale jest powiew świeżości. Mamy więcej progresywnego metalu, więcej pokręconych motywów i słychać, że zespół czerpie garściami z twórczości Symphony X, "Life" to bardzo dojrzały album i dopracowany. Brzmienie jest soczyste i mroczne, a zawartość urozmaicona i bardzo progresywna. Zespół próbuje przemycić sporo ciekawych elementów i przy tym zaintrygować słuchacza. Czasami może jest przerost formy nad treścią, ale ma to swoje uroki. Płyta nie trafi do każdego bo ma swój klimat i charakter. Singlowy "Subrahmanya " najlepiej oddaje te cechy. Właśnie taki jest album. Mroczny, złowieszczy, urozmaicony i bardzo progresywny. Nie jest to proste łupu cupu, ale naprawdę dojrzała i wyjątkowa muzyka. Tytułowy "Life" to 9 minutowy kolos, który otwiera ten magiczny album. Kusi tajemniczym klimatem i posępnym riffem. Mrok tutaj przytłacza nas i to jest urok tej kompozycji. "The ladder" to już bardziej power metalowy utwór, choć i tutaj band balansuje między twórczością ayreon, a Symphony X. "The grand spirit voyage" to właśnie przykład takiego przerostu formy nad treścią. Jedynym atutem tego kawałka to świetne popisy wokalne Kelly'ego. Nieco przekombinowany "The darkness machine" to już bardziej progresywne granie, ale też momentami zespół ociera sie tutaj o chaos. Marszowy i teatralny "Secluded within myself" też jest tylko dobry i w zasadzie brakuje mu wykończenia. Całość zamyka bardziej przebojowy "Torn" i w takim kierunku może śmiało iść zespół na kolejnych płytach. "Life" to wyrafinowana płyta, dla maniaków progresywnego metalu, w którym liczą się pokręcone motywy i tajemniczy klimat. Płyta znajdzie swoich zwolenników, a fani Adagio też nie powinni narzekać. Choć nie jest to ideał, to i tak jest to wciąż solidny krążek. Warto poznać jak adagio brzmi po 8 latach przerwy.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 5 grudnia 2017

UNISONIC - live in wacken (2017)

Kai Hansen w tym roku wydał album koncertowy pod szyldem Hansen and Friends podczas koncertu wacken, gdzie promował pierwszy solowy krążek. Na Wacken został również zarejestrowany inny koncert z Kaiem w roli głównej i mowa tutaj o Unisonic. W tym roku właśnie udało się wydać pierwszy album koncertowy grupy w której jest nie tylko Kai Hansen, ale też Micheal Kiske, Dennis Ward, Kosta Zafiriou, które już obecnie nie ma w zespole. "Live in wacken" to udany album koncertowy, w którym słychać dobrą zabawę i radość publiczności, że mogą znów widzieć i słyszeć razem duet Kiske/Hansen, to również naprawdę świetnie dobrany zestaw utworów. Każdy znajdzie coś dla siebie.Nie zabrakło power metalowych petard w postaci "For the kingdom" czy "Your time has come", w którym Kai i Mandy dają prawdziwego czadu i pokazują jak zgranym duet gitarowym są. Nie mogło zabraknąć przebojowego i nieco hard rockowego kawałka w postaci "Exceptional", który idealnie promował najnowsze dzieło grupy. Z pierwszego albumu pojawił się melodyjny "My sanctuary" czy pomysłowy "King for a Day", które mają też coś z power metalu i wczesnego Helloween. Jeśli chodzi o Helloween to panowie zagrali "March of Time" i "A little time"z fragmentem "Victim of changes" Judas Priest, w którym czadu daje Micheal Kiske.  Mamy też przebojowy "Throne of Dawn", który w początkowej fazie przypomina dokonania Black Sabbath. Warto też wspomnieć o stonowanym, ale też radosnym "Star rider", w którym Kai zabawia publikę, a przy tym w miły sposób nawiązuje do Ghostbusters.Całość zamyka hicior w postaci "Unisonic", który przypomina stare dobre czasy helloween. Bardzo klimatyczna i dynamiczna koncertówka, która przywołuje wspomnienia i kultowy "live in the uk" helloween. Dla fanów Kiske i Hansena pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8.5/10

sobota, 2 grudnia 2017

STEREO NASTY - twisting the blade (2017)

Heavy metal swój najlepszy okres miał bez wątpienia w latach 80. Wtedy nie trzeba było wiele by zachwycić słuchacza. Miłość do heavy metalu i pomysłowość zwyciężały i szybko zyskiwały rzesze fanów. Heavy metal naszych czasów stawia na agresywność, mocne brzmienie i nowoczesność. Jednak nie brakuje też szerokiego grona maniaków, którzy się wychowali na muzyce Wasp, Judas Priest, saxon, czy Crossfire. Ci maniacy tworzą swoje własne zespoły i grają old schoolowy heavy metal na wzór tamtych zespołów, na wzór lat 80. Oddają hołd dla heavy metalu w najlepszy sposób. Do takich kapeli na pewno trzeba zaliczyć Stereo Nasty, który pochodzi z Irlandii. W 2015 r błysnęli świetnym debiutem i nic dziwnego, że po dwóch latach powrócili z nowym dziełem. W tym roku Stereo Nasty nagrał świetny album, który może powalczyć o tytuł najlepszej płyty roku 2017. Tak "Twisting the Blade" to wycieczka do lat 80, do złotych czasów heavy metalu.

Image zespołu jaki widać na różnych zdjęciach, czy materiałach promocyjnych, czy tez okładka "Twisting the Blade" od razu przywołują na myśl lata 80. Jest gdzieś ta prostota, ten dreszczyk grozy, ta surowość w brzmieniu i ta magia, która pojawiała się na płytach z tamtego okresu. "Twisting the Blade" jest jeszcze ostrzejszy i jeszcze bardziej przebojowy niż debiut. Zespół podkręcił tempo i wyszedł im majstersztyk. Do tego dochodzi świetna praca Adriana na gitarze, który stawia na ostre riffy i chwytliwe solówki. Główną atrakcją jest bez wątpienia wysokiej klasy wokal Micka, który śmiało mógłby zagrać w takich kapelach jak Wasp, Judas Priest czy Crossfire. Idealny skład i nie ma się do czego przyczepić. Sam materiał może nieco krótki, ale za to bardzo treściwy. 35 minut czystego heavy metalu najwyższej klasy.

"Kill or Be killed" przesiąknięty jest NWOBHM i można doszukać się tutaj patentów Judas Priest czy nawet iron maiden. Klimat lat 80 jest jak najbardziej wyczuwalna. Kiedy wkracza riff "No one gets out alive" to od razu na myśl przychodzą klasyki Accept. Hard rockowy feeling sprawdza się tutaj bez dwóch zdań. Jeszcze ostrzejszy w swojej konstrukcji jest "Reflections of Madness" , w którym można doszukać się ukłonów w stronę amerykańskiego power metalu. Helstar a może nawet Jag panzer. "Near dark" wyróżnia się pomysłową partią basu i taką prostotą. Najdłuższym utworem na płycie jest "Through the void" o marszowym i nieco stonowanym tempie.  Echa Mercyful fate można doszukać się w złowieszczym i zadziornym "Haunting The Night". Można tutaj poczuć dreszczyk grozy. Tytułowy "Twisting the blade" to znów ukłon w stronę topornego, niemieckiego heavy metalu. Całość zamyka petarda "Becoming the beast" to znów ukłon w stronę Judas Priest, ale nie tylko.

Szczęka mi opadła po wysłuchania albumu. Jednak można jeszcze grać w starym stylu i na równie wysokim poziomie co w tamtych czasach. Płyta brzmi jakby powstała właśnie w latach 80 i to jest jej urok. Stereo nasty wymiata!

Ocena: 10/10