czwartek, 31 sierpnia 2017

ANIHILATED - Created in Hate (1988)

Jedną z tych kapel thrash metalowych, która nie jest doceniania to bez wątpienia brytyjski Anihilated. Mają na swoim koncie 5 płyt i choć działają po dzień dzisiejszy po powrocie w roku 2008 to i tak nie mogą się cieszyć taką sławą jak Slayer czy Anthrax. Ta kapela gra ostry, surowy thrash metal o technicznym charakterze, choć ich początki wiązały się bardziej z punk rockiem. Zmiana stylistyki wyszła im na dobre. Złoty okres grupy w sumie przypada na lata 80 i jednym z moich ulubionych albumów jest debiut „Created in Hate”. Okładka taka dość mroczna od razu daje sygnał czego można się spodziewać. Mamy ostry, surowy thrash metal, który przypomina mi debiut Kreator. Podobny ładunek emocjonalny, podobny charakter kompozycji. Do tego Simon Cobb, który brzmi jak Mike Petrozza. Stawia on na agresję i brutalność, co przedkłada się na dostępność owej muzyki. Nie do każdego może trafić zawartość. Album otwiera „Chase the dragon” i choć utwór trwa 4 minuty to i tak sporo się tutaj dzieje. Ciekawe przejścia, złożony i zadziorny riff i duża dawka melodyjności. Mocne wejście, które jest wymagane przy tego typu płytach. Jeszcze lepiej prezentuje się „Slaughter”, w którym jest więcej techniki i pomysłowości ze strony muzyków. „Power is the path” to już prawdziwa jazda bez trzymanki i tutaj słychać te nawiązania do Kreator. Sporo urozmaicenia i ciekawych motywów przewija się w „Nightmare”. Końcówka płyty jest również interesująca bo pojawia się petarda „Seventh Vial”, który zaczyna się od klimatycznego wejścia gitar akustycznych. Na koniec mamy kolejny killer, czyli „Final Dawn”. Nie ma słabych utworów, ale nie ma też jakiegoś zaskoczenia i urozmaicenia kawałków. Momentami można odnieść wrażenie, że leci jeden utwór. Największą bolączką tego albumu jest nieco słabe i niedopracowane brzmienie, które zniekształca niektóre dźwięki. Mimo minusów jest to dobry album thrash metalowy, który można polecić fanom wczesnego Kreator.

Ocena: 7/10

środa, 30 sierpnia 2017

JAG PANZER - the Deviant Chord (2017)

Wśród fanów amerykańskiego Jag Panzer są tacy, którzy spisali na straty ten band i raczej chętniej by zobaczyli jak panowie idą na emeryturę niż wydają nowy album. Nic dziwnego, bowiem ostatnie dokonania tej kapeli nie wiele wnoszą do dyskografii. Działają od 1981 r i pomimo kilku przerw w działalności dalej grają swoje czyli amerykański heavy/power metal. Panowie nic nie muszą  Dudowadniać, bowiem już są wśród kultowych kapel. Na "Deviant chord" fanom przyszło czekać 6 lat, ale na pewno nie był to zmarnowany czas. Dlaczego? Po pierwsze płyta ma powiew klasyczności, po drugie album jest bardziej wyrównany i przebojowy niż ostatnie wydawnictwo, a po trzecie słychać, że panowie czerpią radość z grania, a to przedkłada się na jakość zawartości. Jasne, nie mamy tutaj drugiego "Ample Destruction", ale i tak jest postęp. Już rozpędzony otwieracz "Born of the flame" zaskakuje dynamiką i melodyjnością. Duet gitarowy tworzony przez Joyego i Marka daje słuchaczowi sporo frajdy. Panowie stawiają na szybkość, energię i chwytliwość. Wszystko zagrane z polotem i miłością do heavy metalu.W podobnym stylu utrzymany jest hit w postaci "Far beyond all fear" i na taki Jag Panzer wielu czekało. "The deviant Chord" przesiąknięty jest klimatem grozy i to jest jego spory atut. Marszowy "Black List" to taka mieszanka attacker, helstar, czy Judas Priest. Nie brakuje też elementów Iron Maiden co słychać w "Foggy dew" i to kolejny udany przebój na płycie. Najdłuższym utworem na płycie jest bez wątpienia "long awaited kiss", zaś moim faworytem jest power metalowa petarda "Fire of our spirit". Całość zamyka równie ciekawy i klimatyczny "Dare", który świetnie podsumowuje zawartość najnowszego dzieła. Jag Panzer ma się naprawdę dobrze, a "The deviant chord" to jeden z najciekawszych albumów tej formacji od lat.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 29 sierpnia 2017

ECLIPSE - Momentum (2017)

Na szósty album szwedzkiej grupy Eclipse przyszło czekać fanom 2 lata. „Momentum” to w zasadzie kontynuacja tego co mieliśmy na „Armageddonize” czyli prosty, chwytliwy i bardzo melodyjny hard rock z lekkim zacięciem heavy metalowym. Jak przystało na szwedzki band nie brakuje tej ich pomysłowości, tej lekkości i ciekawych zagrywek. Eclipse to przede wszystkim gitarzysta Magnus Henriksson i wokalista, gitarzysta Erik Martensson, którzy napędzają ten band i to oni wkładają w niego jak najwięcej.

Szum wokół „Momentum” był i każdy udostępniony utwór był na tyle ciekawy i intrygujący, że nie można było przejść obojętnie obok tego wydawnictwa. Najnowsze dzieło to taka mieszanka nowoczesnych patentów z klasycznymi. Zespół próbuje nawiązać do Scorpions, Pretty Maids, czy House of Lords. Jednak słychać młodzieżowy zapał i pomysłowość, dzięki czemu mają swój styl. Już otwieracz pokazuje jak brzmi Eclipse. „Vertigo” to mocny kawałek, z bardziej zadziornym riffem i dużą dawką ciekawych melodii. Dobrze się tego słucha bo nie ma prób silenia się na coś, co nie leży zespołowi. Przebojowy „Never look back” potrafi zarazić pozytywną energią, której jest tutaj pod dostatkiem. Do grona ciekawych kawałków na pewno trzeba zaliczyć rytmiczny i bardziej zadziorny „The downfall of eden”, który przenosi nas do lat 80. nieco spokojniejszy i bardziej komercyjny „Jaded” wnosi troszkę urozmaicenia. Hard rock pełną gębą mamy w mocniejszym „Born to lead”, który ma w sobie znacznie więcej z klasyki gatunku. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest „no way back”, który pokazuje przebojowy charakter nowego albumu. „Night Comes Crawling” to prawdziwy killer, który potrafi oczarować mrocznym klimatem i zadziornym riffem. Tak powinno grać się hard rocka. Płyta szybko przelatuje, a na koniec mamy jeszcze marszowy „Black Rain”.

Przeczucie nie myliło, warto było zapoznać się z najnowszym dziełem szwedów, bo jest to prawdziwa uczta dla fanów hard rocka. Mamy mocne, agresywne riffy, sporo ciekawych melodii i przebojowość na każdym kroku. Eclipse to jeden z najciekawszych zespołów w kategorii hard rocka. Oczywiście polecam „Momentum” !

Ocena: 8.5/10

niedziela, 27 sierpnia 2017

HOUSE OF LORDS - SAint of the lost soul (2017)

House of Lords to jeden z tych zespołów, dzięki którym hard rock ma się dobrze i wciąż nowe rzesze fanów. Jest to zespół, który przede wszystkim wierzy w klasyczny rock bez zbędnych udziwnień i najlepiej taki szczery i autentyczny. Panowie starają się by ich muzyka brzmiała, jakby powstała w latach 80. To akurat nie jest trudne, bo House of Lords działa od 1987r. Debiutancki album czy „Sahara” pozwoliły zespołowi szybko zyskać sławę i wbić się do grona najlepszych kapel grających hard rocka. „The power and the myth” z 2004 był świetnym powrotem kapeli. Teraz mamy rok 2017 i kapela wydała swój 10 album zatytułowany „Saint of the lost soul”. Liderem grupy jest wokalista, gitarzysta i kompozytor James Christian, który nadaje ton House of Lords i dba o wysoki poziom muzyczny albumów od samego początku. Jaki jest nowy album?

To w zasadzie nic nowego. Choć w zespole pojawił się nowy basista – Chris Tristram to kapela i tak dalej gra swoje. Stawiają na klasyczne dźwięki, które nasuwają twórczość takich kapel jak Rainbow, Deep Purple, Queen, czy Pretty Maids. House of Lords od lat stawiał na chwytliwe melodie, na soczyste i mocne brzmienie, na pomysłowe riffy i wciągające refreny. Bez problemu potrafią stworzyć urozmaicony i energiczny materiał, który jest wypełniony przebojami. Ciężko na pewno wyróżnić najlepsze dzieło tej kapeli, bo każdy krążek niesie wysoki poziom muzyczny. „Saint of the lost soul” z pewnością trzeba zaliczyć do tych najlepszych dzieł House of Lords. Jest z jednej strony klasycznie, tak w klimatach lat 80, ale jest też gdzieś powiew świeżości i nutka nowoczesności, co słychać w brzmieniu. James mimo lat wciąż śpiewa z gracją i taką rockową werwą. Prawdziwy rockowy wokal, który z każdego kawałka coś potrafi zrobić. Od strony partii gitarowych nowy album też wypada znakomicie. Znajdziemy tutaj sporo dojrzałych i złożonych solówek, melodyjnych riffów i takiej lekkości. Wszystko jest zagrane z polotem i finezją, co tym samym zbliża nas do płyt Yngwiego malmsteena, Rainbow czy Pretty Maids.

Płytę otwiera kawałek, który promował „Saint of the lost soul” czyli melodyjny „Harlequin” . Echa Rainbow czy Deep purple można dość szybko wyłapać w tym utworze. Lekkość, rytmiczność i radiowy charakter to atut „Oceans Divide”, który może spodobać się fanom Def leppard. Komercyjność też się pojawia tu i ówdzie co potwierdza lekki i spokojny „Hit the Wall”.Pierwszą taką prawdziwą petardą na płycie jest tytułowy „Saint of the lost soul”, który mocno nawiązuje do dokonań Pretty Maids. Aranżacje, styl, mocny riff to nie jest zbieg okoliczności. Z kolei „New Day breakin” wyróżnia się klimatycznymi partiami klawiszowymi i przebojowością. Troszkę bluesa i zadziorności mamy w stonowanym „Reign of Fire”. Do grona najciekawszych kawałków na pewno warto zaliczyć ostrzejszy „Grains of Sand” czy rozpędzony „The other option”, który pokazują w jakie świetnej formie jest zespół.

House of Lords to marka, która gwarantuje zawsze wysokiej klasy hard rockowy album. To zespół, który nie zawodzi i wie jak stworzyć ciekawe i wciągające melodie. Najnowsze dzieło jest tylko dowodem w jakiej formie jest House of Lords i mimo lat wciąż potrafią zachwycać. Bez błędna płyta, która może śmiało startować o tytuł najlepszej płyty hard rockowej roku 2017. Polecam !

Ocena: 9.5/10

czwartek, 24 sierpnia 2017

LIONVILLE - A World of Fools (2017)

Fanom melodyjnego Rocka i AOR przyszło czekać 5 lat na nowe dzieło włoskiego Lionville. Nie obeszło się bez zmian personalnych, ale wciąż podstawą tego zespołu są gitarzysta Stefano Lionetti i wokalista Lars safsund. Muzycznie nie ma zmian, bo najnowsze dzieło w postaci „A world of Fools” to wciąż dobrze znany nam z poprzednich dzieł melodyjny rock i emocjonalny Aor w klimatach Toto, Chicago, Survivor czy Bad English.

To już trzeci album tej grupy, ale bez wątpienia jest to najbardziej dojrzały krążek i taki bardziej uczuciowy. Same melodie i motywy są proste, chwytliwe i zagrane z lekkością. Nie ma grania na siłę, ani też wypełniaczy. Słucha się tego dobrze, bo zespół stawia na lekkość, przejrzyste brzmienie i łatwo w padające w ucho melodie czy takie nieco komercyjne refreny, które mogły by nas raczyć stacje radiowe. Album promował energiczny i nieco zadziorny „ I will wait” , który idealnie oddaje to co nas czeka na płycie. Melodyjny rock wymieszany z emocjonalnym AOR, a wszystko polane popowym wydźwiękiem. Nie mogło zabraknąć na płycie romantycznych kawałków i w tej roli spełnia się spokojniejszy „Show me the love”. Lionville świetnie wypada w pięknych, emocjonalnych balladach pokroju „Heaven is Right here”. Więcej energii i rockowego szaleństwa mamy w zadziornym „A world of Fools”. Jest to jeden z najciekawszych utworów na płycie, a z pewnością mój faworyt. Duch lat 80 można poczuć w przebojowym „One more night” czy szybszym „All i want”. Zespół nie kryje tego, że kocha twórczość Toto co zresztą słychać w klimatycznym „Our Good Godbey”. Bardzo dobrze wypada też dynamiczny „Paradise” czy łagodniejszy „Image of Our soul”.

Lionville przyzwyczaił nas do tego, że ich albumy są równe, klimatyczne i bardzo romantyczne. Dźwięki są miłe dla ucha, kojące i pełne emocje, a kiedy zmiesza się to z latami 80 i sprawdzonymi patentami to uzyskuje się właśnie taki efekt jaki mamy na „A world of Fools”. Jednym słowem pozycja obowiązkowa dla fanów Aor czy melodyjnego rocka.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

ONE DESIRE - One Desire (2017)

Andre Liman to człowiek znany z hard rockowego zespołu Sturm und Drang i troszkę brakuje jego obecności w rockowym światku. To był kawał dobrej i odprężającej muzyki. Była energia i kilka stadionowych hitów. Teraz Andre wraca z nowym zespołem, który zwie się One Desire. W skład zespołu wchodzi Jimmy Westerlund, Ossi Sivula i Jonas Kuhlberg z Cain;s Offering. Wytwórnia Frontiers Music Srl zadbała o marketing dotyczący debiutanckiego albumu „One Desire” i wiele osób mówiło nawet o kandydacie do płyty roku. Może nie podniecałbym się aż tak bardzo, ale śmiało można mówić o jednym z najciekawszych wydawnictw w kategorii hard rocka i heavy metalu.

Muzyka One Desire jest przede wszystkim dynamiczna, zadziorna, przebojowa i taka lekka. Słucha się tego z przyjemnością, zwłaszcza że zespół czerpie garściami z Sturm und Drang, ale też Motley Crue, Def Leppard czy Kiss. Kiedy do sieci trafiały kolejne kompozycje z krążka, to już wiedziałem że jest do płyta która przypadnie mi do gustu. Brakowało mi takiego właśnie hard rocka o bardzo melodyjnym charakterze. Muzycy nie kryją swojego doświadczenia i preferencji gatunkowych. Wokal Andre jest idealny do tej muzyki. Taki czysty, taki nieskażony i taki naturalny. Potrafi nadać całości nieco komercyjnego charakteru oraz melodyjny wydźwięk. Ta płyta to przede wszystkim trafione melodie, ciekawe aranżacje i zgrane partie gitarowe. Każdy utwór to rasowy hit, który śmiało mógłby podpić stacje radiowe.

Na samym początku mamy „Hurt”, który promował album. Zadziorny riff, melodyjne klawisze i duża dawka melodyjności. To jest właśnie przykład jak stworzyć hit w kategorii melodyjnego metalu i hard rocka. Dalej mamy nieco bardziej komercyjny, ale równie chwytliwy „Apolagize”. Przypominają się największe przeboje Def Leppard i słychać inspiracje jakimi kieruje się One Desire. W podobnych klimatach utrzymany jest rytmiczny „Love injection” w którym nie brakuje ducha starego Scorpions. Dalej mamy energiczny i chwytliwy „Turn back Time”, który pokazuje jak zespół jest zgrany i przygotowany. Dużo emocji i klasyki zawarto w klimatycznym „Falling Apart”. Dla fanów nieco mocniejszych utworów zespół przygotował rozpędzony i dynamiczny „Straight through the heart” czy energiczny „Buried Alive” o nieco heavy/power metalowym charakterze. Całość zamyka klimatyczna i łapiąca za serce ballada w postaci „This is where heartbreak begins”.

Nie ma słabych utworów i mówimy o dziele kompletnym i dopracowanym pod każdym względem. Mam nadzieje, że One Desire będzie zespołem z prawdziwego zdarzenia i jeszcze trochę pogra. Brakowało takiego zespołu w hard rockowym światku i dobrze że powstał One Desire. Dla fanów heavy metalu i hard rocka pozycja obowiązkowa.

Ocena: 9/10

piątek, 18 sierpnia 2017

HAVOK - Conformicide (2017)

Fani thrash metalu nie mogą narzekać na brak ciekawych płyt w bieżącym roku. Nawet wielkie kapele dają czadu i mam tutaj na myśli choćby Kreator czy Overkill, ale też zespoły młodego pokolenia jak choćby Warbringer i Havok. Amerykański band o nazwie Havok dał się już nam poznać kapela, która czerpie garściami z Megadeth, exodus czy Death Angel. Wiedzą jak grać agresywny, dynamiczny i ostry thrash metal, który nawiązuje do lat 80 czy 90. Nagrali 3 albumy w tej stylizacji, ale najnowsze dzieło w postaci „Conformicide” to powiew świeżości i miłe zaskoczenie ze strony zespołu. Dlaczego? Havok uderza szturmem w techniczny thrash metal, który ma zaskakiwać formą i aranżacjami. Dodatkowo najnowsze dzieło śmiało można nazwać tym najlepszym w dyskografii amerykanów.

Skąd taki wniosek? Mówimy w przypadku „Conformicide” o płycie dopracowanej, dojrzałej, przemyślanej i pomysłowej. Niby zespół momentami brzmi jak Death Angel czy Megadeth, ale nie jest niczyją kopią, bo dawno znaleźli swój styl. Ameryki nie odkryli, ale wciąż jest głód na taki thrash metal. Na plus na pewno trzeba zaliczyć fakt, że zespół cały czas bawi się swoim stylem i że potrafi go urozmaicać. Każda z kompozycji jest inna i prezentuje nieco inne oblicze zespołu. Havok podrasował swoje brzmienie, które jest ostrzejsze i lepiej wyważone. Lepiej słychać perkusję i nowego basistę Nicka, który odwala kawał dobrej roboty. To dzięki niemu kawałki mają taką przestrzeń i wyrazisty wydźwięk. Havok sukces odniósł dzięki świetnemu wokaliście jakim bez wątpienia jest David Sanchez. Jego maniera na tym albumie momentami ociera się o harsh wokal charakterystyczny dla metalcore'u. David dalej momentami potrafi przypomnieć wokalistę z Death Angel czy Musteina z Megadeth. Jednym słowem idealnie pasuje do technicznego thrash metalu jaki zespół prezentuje na nowej płycie.

Zaczyna się od klimatycznego „F.P.C” i jest bardzo dobre budowanie mrocznego klimatu. Idealnie to współgra z mroczną i klimatyczną okładką. Kompozycja jest bardzo zakręcona i nie taka łatwa w odbiorze. Mocny bas jest tutaj naprawdę uroczy i jest główną atrakcją. Ciekawa mieszanka punk rocku i progresywnego thrash metalu. Pomysłowe partie basowe też są ciekawym ozdobnikiem agresywnego i rozpędzonego „Hang 'em high”. Jest to jeden z najlepszych kawałków jakie stworzył Havok. Kolejny utwór w postaci „Dogmanical” również zaczyna się klimatycznie i bardzo dobrze sprawdzają zagrywki akustyczne. Dobry przykład jak tworzyć złożone i bardziej urozmaicone kawałki thrash metalowe. Słuchając takiego „Intention to Deceive” można od razu przenieść się do lat 90 i twórczości Toxik. Znów zespół pokazuje nieco inne oblicze, bowiem nie brakuje tutaj elementów heavy metalu. Jest melodyjne, ale i agresywnie. Na płycie nie zabrakło też dłuższych kawałków i w tej kategorii mamy marszowy „Ingsoc”, urozmaicony „Masterplan” czy melodyjny „Circling the drain” o metalowym charakterze. Urocza jest toporność w „Peace is in pieces” czy przebojowość w agresywnym „Wake up”. Zespół jest w szczytowej formie i słychać to nawet w coverze Pantery w postaci „Slaughtered”.
Godzina z nowym albumem Havok szybka mija i wiele dźwięków zostaje w głowie. „Conformicide” to płyta złożona, urozmaicona i najlepsze jest to, że z każdym odsłuchem odkrywa się kolejne smaczki i elementy układanki. Bardzo dojrzała płyta, która pokazuje że techniczny thrash metal jest jak najbardziej dla nich. Najnowsze dzieło to najlepsze co nagrali amerykanie i kto wie pewnie powalczy o tytuł płyty roku.

Ocena: 9.5/10

środa, 16 sierpnia 2017

VOLTAX - No retreat...no surender (2017)

Voltax to meksykański band, który idzie śladami Skull Fist czy White Wizzard. Działają od 2006 r i szybko dorobili się 4 płyt, a najnowsze dzieło w postaci „No retreat...no surender” jest tylko dowodem jak Voltex świetnie radzi sobie z heavy metalem w stylu lat 80.

Niby z jednej strony mamy oklepane motywy wypracowane kilkanaście lat temu przez Running Wild, Iron maiden czy Judas Priest, ale z drugiej strony Voltax gra swoje i przetwarza te znane patenty w nowe pomysły. Miło jest usłyszeć dawkę czadowego, prostego i melodyjnego heavy metalu z domieszką speed metalu, hard rocka i NWOBHM. Kiedy ma się w zespole charyzmatycznego wokalistę jak Jerry to można wiele zdziałać. To właśnie nadaje całości pazura i takiego klimatu lat 80. Ricardo i Diego to z kolei muzycy, którzy odpowiadają za dynamiczną i ostrą warstwę instrumentalną. Płyta kipi energią i potrafi zaskoczyć słuchacza. „Broken World” to utwór szybki, z nutką hard rocka, ale i też speed metalu. Idealny start i przykład, że można grać na wzór wielkich kapel, a przy tym być sobą. Bluesowe wejście w „This void we Ride” jest intrygujące i zaskakujące. Sam utwór szybko wkracza w rejony Iron Maiden z pierwszych płyt. Brzmienie gitar robi swoje. Szybszy i bardziej zadziorny „Deadly Games” ma coś z Judas Priest, Gravestone czy Angel Witch. Zespół nie zwalnia tempa i w „Go with Me” też nie brakuje energii i heavy metalowego pazura. Kolejny przykład rasowego przeboju, który buja od samego początku. Nie mogło zabraknąć wtym wszystkim ukłonu dla Deep Purple czy Dio co zresztą słychać w mroczniejszym i bardziej klimatycznym „Starless Night”. Fani wczesnego Iron Maiden czy NWOBHM na pewno pokochają zwariowany i dynamiczny „Explota”. Choć na płycie dominują krótkie i treściwie kompozycje to nie mogło zabraknąć jednego dłuższego kawałka i „The hero” to świetny hołd dla pierwszego krążka Iron Maiden. Całość zamyka cover Chicago w postaci „10 25, 6 to 4”.

Nie liczyłem, że Voltax wyda taki dynamiczny i dopracowany album. Każdy utwór to właściwie killer i prawdziwa uczta dla fanów heavy/speed metalu z lat 80. Wszystkie dźwięki są dopracowane i pomysłowe. Jedno z najlepszych albumów metalowych roku 2017!

Ocena: 9/10

niedziela, 13 sierpnia 2017

NOCNY KOCHANEK - Zdrajcy Metalu (2017)

Nasz rodzimy Night Mistress to jeden z najbardziej uzdolnionych kapel, które pokazują jak grać heavy/power metal na wysokim, światowym poziomie. Ostatni album tej grupy ukazał się w 2014 r, a muzycy z Night Mistress w międzyczasie powołali do życia Nocny Kochanek. Grupa powstała w 2012 r i tworzą ją ci sami muzycy, których znamy z Night Mistress. Nocny kochanek to takie przeciwieństwo Night Mistress, takie alter ego. Zamiast poważnego heavy/power metalu w języku angielskim mamy zabawne teksty o piciu i seksie, a wszystko w języku rodzimym, co byłoby łatwiejsze w odbiorze i jeszcze bardziej zabawne. Dwa albumy Nocny Kochanek już nagrał i najnowsze dzieło w postaci „zdrajcy Metalu” jest specyficzne i skierowane do określonej grupy słuchaczy.

Nie każdy może polubić te specyficzne teksty, w których pojawia się miejsce dla alkoholu, seksu, kondonów, czy tanich win. Jest to momentami irytujące, ale jeśli chcemy się odprężyć i przy tym dobrze bawić, to wtedy Nocny kochanek się sprawdza. Mało zobowiązująca muzyka, w której przemycane są klasyczne zagrywki rodem z płyt Iron maiden czy Judas Priest. Właśnie od strony czysto muzycznej jest bardzo dobrze. Zresztą panowie są naprawdę uzdolnieni i potrafią grać na wysokim poziomie. Tak więc nie brakuje ciekawych melodii, ostrych riffów, czy mocnego wyrazistego wokalu. Pod tym względem dzieje się sporo, tylko czasami gryzie się to z tym humorem który jest jakby na pierwszym miejscu. Krzysztof Sokołowski daje niezły popis, jeśli chodzi o wokal i naprawdę miło się go słucha, nawet jeśli śpiewa po polsku. Z kolei Robert i Arek tradycyjnie dają czadu w gitarowych zagrywkach i trzeba przyznać moc jest w każdym utworze.

Na sam start „Poniedziałek” i to mocny heavy metalowy kawałek mocno zakorzeniony w klimatach Primal Fear, czy Helstar. Nocny kochanek od razu pokazuje moc i pazur. Sam tekst taki dość autentyczny i na swój sposób śmieszny. Nośne melodie i przebojowość, to jest atut tej płyty. Miło słucha się takich przebojów jak „Dżentelmeni metalu”, gdzie zespół nawiązuje do klasyki heavy metalu. Jest prosto, kiczowato i tak w stylu lat 80. Dalej mamy szybki i dynamiczny „Pigułka Samogwałtu”, gdzie zespół chce nawiązać do twórczości Helloween czy Gamma Ray. Kiedy usłyszałem „Dziabnięty” to od razu skojarzyło mi się z „King of the Day” Primal Fear. Nawet Krzysztof śpiewa niczym Ralf Sheepers co jest sporym atutem. Echa hard rocka rodem z Dokken czy Pretty maids można dostrzec w przebojowym „Łatwa nie była”. Humor i ballada to kiepska mieszanka. „Dziewczyna z Kebabem” jest bardzo irytujący i jest to najsłabszy punkt płyty. Petarda w postaci „Smoki i gołe baby” to power metal pełną gębą. Jeśli tekst nie zachwyca, to przynajmniej można skupić się na świetnej warstwie instrumentalnej. W sumie najbardziej rozśmieszył mnie „De pajrat bej”, gdzie zespół parodiuje Running Wild. Już samo wejście rodem z „Port Royal” jest śmieszne. Kolejnym ostrym utworem na płycie jest „Zdrajcy metalu”, który również nawiązuje do Primal Fear i w takiej stylizacji zespół najlepiej wypada. „Pierwszego nie przepijam” to już bardziej hard rockowe granie w stylu Krokus czy Airbourne. Na koniec spokojniejszy „Gdzie Jesteś”, który nie wiele wnosi do całości.

Wesoły heavy metal zagrany żartobliwe, ale z mocą i pazurem. Dobrze się tego słucha, pomimo że teksty czasami potrafią irytować i zniechęcać do słuchania. Wszystko zależy od podejścia słuchacza i dystansu do tekstów zespołu. Płytę na pewno warto obczaić.

Ocena: 8/10

piątek, 11 sierpnia 2017

DANKO JONES - Wild CAt (2017)

W końcu przyszedł czas na nowe dzieło kanadyjskiego zespołu Danko Jones. Ostatnie wydawnictwo ukazało się w 2012 r i potwierdzało tylko że pochodzący z Toronto band wie jak grać zadziorny i z dobrym humorem hard rock. „Wild Cat” to nic nowego jeśli chodzi o muzykę Danko Jones. Dalej jest to prosty, chwytliwy i bardzo zadziorny hard rock z domieszką punku czy bluesa. Panowie wzorują się na Ac/Dc, Aeorosmith, Dokken czy Sinner. Na nowym krążku nie brakuje mocnych i ostrych riffów, dobrych melodii czy szaleństwa. Zespół oczywiście napędza nie kto inny jak gitarzysta i wokalista Danko Jones. Echa Ac/Dc mamy w rytmicznym „My little RnR” i w zasadzie na płycie jest sporo pozytywnej energii i przebojowości, co potwierdza otwieracz „i gotta rock”. Zespół stawia na proste motywy jak te w „You re my woman” czy „Do this every night”. Z ciekawych kompozycji mamy przebojowy „Wild cat” z pomysłowym motywem w roli głównej. Momentami przypomina to dokonania Motorhead. Rytmiczny i zadziorny „Success in the bed” to kolejny udany hit na płycie. W tym utworze podoba mi się lekkość, bujający riff i taki nieco punkowy charakter. Jeszcze więcej energii mamy w rozpędzonym „Diamond lady”.
Danko Jones to sprawdzony zespół jeśli chodzi o dobrą zabawę i hard rockowe szaleństwo. Nie stawiają na ambitne granie ani też na rewolucję. Grają swoje i przez to mają stałych fanów. Dla fanów gautnku pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10

wtorek, 8 sierpnia 2017

ASTRADICA - Deadly Eruption (2017)

Astradica to norweski band, który chce pójść w ślady Striker, Rocka Rollas czy Enforcer. W głowie im motywy i melodie rodem z lat 80. Mają na celu mieszać tradycyjny heavy metal spod znaku Accept, Judas Priest czy Iron Maiden z hard rockową manierą Dokken czy Pretty maids. Niby nic nowego, niby nic nadzwyczajnego i bardzo prostego, ale ile radości dostarcza. Astradica działa od 2009 roku i w końcu pokazuje światu swój album w postaci „Deadly Eruption”. Okładka taka w stylu lat 80, czyli prosta i kiczowata. Muzyka jest również prosta, ale bardzo chwytliwa i zapada w pamięci. Trzy osobowy skład zespołu sprawia, że nie trzeba wiele by grać solidny heavy metal. Arid to pomysłowy basista i zadziorny wokalista, który dobrze się przy tym bawi. Z kolei Stig stoi za tymi prostymi i chwytliwymi partiami gitarowymi. Oklepane to wszystko, ale fajnie się tego słucha. „Anonymous Enemies” brzmi jak nawiązanie do „Metal Heart” Accept i to dobry znak. Bardziej toporny i hard rockowy jest „Front Row”, z kolei echa Grave Digger czy Accept można uświadczyć w mroczniejszym „Turn back Time”. Prosty „ You” opiera się na chwytliwym riffie i przebojowym charakterze i to zdaje egzamin. Słabym punktem jest nijaka ballada „Shadows”, która nie wiele wnosi do całości. „the killer instict” nawiązuje do NWOBHM i starego iron maiden. Na koniec mamy dwa bardziej rozbudowane i mroczniejsze kawałki w postaci „A Soldiers Mind” czy „Tombstone”, które idealnie podsumowują całość.

Astradica gra prosty i szczery heavy metal, który spodoba się fanom heavy metalu lat 80 i tym wszystkim którzy nie mają sporych wymagań co do tego typu muzyki.

Ocena: 6.5/10

sobota, 5 sierpnia 2017

RUSTX - T.T.P.M (2017)

Najpierw był Flames in Ice, potem w 2004 r cypryjski band przybrał nazwę RUST, a od 2014 r mamy RUSTX. Mają na swoim koncie całkiem przyzwoity debiut w postaci „Forged in the fire of metal”. 6 lat przyszło czekać fanom na nowe dzieło i tak o to pojawił się drugi album zatytułowany „T.T.P.M”, który jest świetną kontynuacją debiutu i jeszcze bardziej dojrzałym dziełem.

Do składu wciągnięto Katarine Xanthou, która jest siostrą pozostałych muzyków. Fajnie jest widzieć, że zespół tworzy rodzeństwo i każdy odgrywa kluczową rolę. Każdy z nich dokładka partie wokalne, przez co partie wokalne są urozmaicone. Katarine zajęła się klawiszami dając nieco progresywnego zacięcia i sporej ilości ciekawych melodii. Panagiotis odpowiada za partie gitarowe i za ostre riffy. Stawia na klimat lat 80, na proste i chwytliwe melodie, a także na zadziorne solówki. To wszystko przedkłada się na jakość zawartej muzyki. Śmiało ten zespół można postawić obok takiego Enforcer, Rocka Rollas, czy Striker. Kawał porządnego heavy metalu, który jest zakorzeniony w latach 80. Okładka jest mroczna i troszkę nieadekwatna do zawartości. Z kolei brzmienie jest dopieszczone i przesiąknięte klimatem lat 80.

Na płycie znajdziemy 10 kompozycje, które potrafią zauroczyć wykonaniem i pomysłowością zespołu. Na sam start mamy energiczny „Fire at will”, który jest skrzyżowaniem heavy/speed metalu i hard rocka spod znaku Deep Purple. Zespół pędzi do przodu i czerpie z tego radość. „Frontier Heroes” jest przykładem gdzie klawisze budują klimat i całą linię melodyjną. Kolejny hit na płycie. Bardziej rockowy jest „Journey arrives”, który ukazuje też progresywne oblicze zespołu. Tytułowy „T.T.P.M” jest niezwykle zadziorny i przemyca cechy NWOBHM, a najlepsze jest to, że 7 minutowy instrumental z różnymi przejściami. Do grona ciekawych utworów na pewno warto zaliczyć nieco futurystyczny „Too late”, rozpędzony „treason”, czy balladę „Dreams of Tommorow”.

Fani klasycznego brzmienie, progresywnego zacięcia i lat 80 bez problemu odnajdą się na nowym albumie RUSTX. Płyta jest solidna i wypełniona dobrymi kompozycjami, które potrafią zaskoczyć słuchacza i oczarować ciekawymi melodiami. Nie jest to arcydzieło, ale przyzwoita płyta o ciekawym charakterze.

Ocena: 6/10

piątek, 4 sierpnia 2017

ACCEPT - The Rise of Chaos (2017)

Każdy z nas ma swoją listę ulubionych zespołów, listę tych kapel, który ukształtowały nasz gust i nasze upodobania muzyczne. Ja też mam swój zestaw zespołów, który przekonały mnie do heavy metalu i pozwoli na dobre zakochać się w tego typu muzyce. Wśród tych kapel jest niemiecki Accept, który ma status legendy i śmiało można ich porównać do takich tuz jak Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon. Jest to jedna z tych kapel, która nagrała sporo klasyków, sporo kultowych albumów, a ich reaktywacja w 2009 r wzbudziła szerokie zainteresowanie. Nic dziwnego, w końcu ostatni album ukazał się w 1995r. Wielu się bało powrotu z innym wokalistą, w końcu z Davidem Reecem się nie udało. Jednak nowy rozdział z Markiem Tornillem okazał się strzałem w dziesiątkę. Kapela kuje żelazo póki gorące i nic dziwnego że tak często wydają teraz nowy album. Pytanie czy panowie nie idą teraz w ilość zamiast w jakość?

Accept to typowy brudny i zadziorny wokal, to podniosłe chórki, charakterystyczne riffy i niemiecka toporność. To również chwytliwe melodie i pulsujący bas Baltesa. To było na "Blood of the Nations", który miał coś z "Balls of The Wall" i nic dziwnego z miejsca stał się klasykiem. Przebojowy i dynamiczny "Stalingrad" był czymś na miarę rosyjskiej ruletki. Nieco inny był "Blind rage", który nie wzbudzał już takich emocji, choć jego hard rockowa finezja przypomina czasy "Metal Heart". Jeśli o mnie chodzi, to ostatni album pozostawił mi spory niedosyt. Brakowało mi typowych zagrywek gitarowych, mocnych i zapadających w głowie przebojów.  Sam album był nie równy i jakiś taki nie na miarę Accept. Minęły 3 lata i Accept zmienił skład. Pojawił się gitarzysta Uwe Lulis, który jest znany z Grave Digger.Z kolei Christopher Williams zasiadł na stołku perkusisty.  W takim składzie został zarejestrowany  "The rise of Chaos". Można było się spodziewać, że 15 album będzie nieco inny, że nowe osoby wniosą świeżość do muzyki Accept. Jednak czy tak się stało?

"The rise of Chaos" to album na pewno dobry, nawet bardzo dobry, ale niestety to nic nowego. Muzyka Accept nie zachwyca tak jak na "Stalingrad" czy "Blood of the nations". Nie ma elementu zaskoczenia, nie ma eksperymentów, nie ma też wielkich, ponadczasowych utworów, który na długo wbijają się w twórczość Accept. Zawsze na każdym albumie był jakiś taki zaskakujący przebój, który od razu stawał się klasykiem. "Teutonic terror" , "Stalingrad", "Stampade" czy inne klasyki to najlepsze przykłady. Na nowy albumie troszkę ciężko oto. Brakuje świeżości też w brzmieniu, bo Andy Sneap dalej dostarcza nam takich samych smaczków i patentów. Brzmi to już znajomo, dlatego trochę wieje nudą. Obawiałem się, że "The rise of chaos" będzie pięknym albumem tylko od strony technicznej i brzmieniowej. Na szczęście nie jest, aż tak źle.

Accept to machina nie do zatrzymania i choć nie mają już takiej ikry i nie tworzą takich petard jak "Metal Heart" to wciąż tworzą heavy metal na wysokim poziomie. Atutem jest to, że cały materiał trwa 45 minut, czyli co klasyczne albumy.

Album otwiera melodyjne wejście gitar i podniosłość niczym w "Metal Heart" . Właśnie takie emocje wzbudza energiczny otwieracz "Die by the Sword".  Jest ostry riff, jest chwytliwy refren i prostota, co pozwala od razu pokochać ten kawałek. Jest w tym duch Accept, ale też i Grave Digger. Niemiecka toporność, brud i mroczny klimat mamy w "Hole in the Head" i choć nasuwają nam się czasy "Balls to the wall" to jednak za mało tutaj ognia i trochę wieje nudą. Tytułowy "The rise of chaos" to utwór, który promował album. Nie wiem czemu, ale mimo mocnego taktu, szybszego tempa utwór jakoś nie przypadł mi do gustu. Za dużo technicznego grania na siłę, a za mało luzu i przebojowości. Gdzieś uleciała ta lekkość i ciekawe przejścia gitarowe, które zawsze były w muzyce Accept. Choć początek płyty nie jest najlepszy, to jednak wraz z luzackich i nieco hard rockowym "Koolaid". Jest w tym duch Ac/Dc, ale też coś z lat 80, tak więc pierwszy klasyk odnotowano. Ten utwór urzeka swoją prostotą i przebojowością i tak powinien brzmieć Accept. Pierwszą petardą na płycie jest "No regrets", który śmiało mógłby znaleźć się na "Ojection Overruled". W końcu Uwe i Wolf dają ciekawy popis solówek i przejść gitarowych. Moim faworytem został od razu prosty i przebojowy "analog Man", który urzeka swoim prostym charakterem i klasycznymi patentami. To jest już Accept, jaki znamy z "Metal Heart" czy "Balls to the Wall". Świetny riff i chwytliwy refren sprawiają, że utwór zapada w pamięci. Dalej mamy szybki, energiczny "What's done is done", który cechuje się ostrym i melodyjnym riffem, który oddaje to co najlepsze w Accept. Brakowało mi takich hitów na "Blind Rage".  W "Worlds Colliding" też można usłyszeć sporo sprawdzonych patentów Accept i takich klasycznych rozwiązań, co bardzo cieszy.  Drugą petardą na płycie jest "Carry the Weight", który nawiązuje do ostrego i dynamicznego "Blood of the Nations". Całość zamyka bardziej rozbudowany i podniosły "Race to extinction", który też przemyca ciekawe zagrywki gitarowe i liczne solówki. Accept w pigułce.

Początek płyty może nie jest idealny, ale album zyskuje z drugim obrotem i na pewno potęgą jest druga połowa płyta. Jest lepiej niż na "Blind Rage", ale nie ma już takiego zaskoczenia, takich emocji jak przy "Blood of The Nations". Najważniejsze jest to, że Accept wciąż istnieje i tworzy nową muzykę, zwłaszcza że nie jest poniżej ich poziomu.

Ocena: 8.5/10

środa, 2 sierpnia 2017

ARTHEMIS - Blood Fury Domination (2017)

Kiedy w 2009 r Arthemis zasilił nowy wokalista w postaci Fabio D to kapela nie co straciła na jakości. „Black Society” był przykładem jak grać melodyjny metal w którym nie brakuje mrocznego klimatu czy wyszukanych melodii. Choć Arthemis tworzyli muzycy, którzy również byli znani z Power Quest, to jednak muzyka była na zupełnie wyższym poziomie. W 2010 r pojawił się „Hereos”, który pokazał nieco inne oblicze zespołu. Włoska formacja nieco jakby złagodniała i ich heavy/power metal stał się taki oklepany. Niby pozostało nowoczesne brzmienie i duża melodyjność, jednak to nie było już to. Kolejny album „We Fight” był już bardziej dopracowany i pokazywał, że skład się zmienił to Arthemis wciąż jest wstanie nagrać dobry album. Minęło 5 lat i przeszedł czas na „Blood fury domination”.
Styl jakoś diametralnie się nie zmienił i dalej jesteśmy świadkami solidnego heavy/power metal oprawionego nowoczesnym brzmieniem. Gitarzysta Andrea dwoi się i troi by riffy były zadziorne i atrakcyjne dla słuchacza. Na pewno są agresywne, zagrane z pazurem i dbałością o melodie. Jednak nie ma mowy tutaj o jakimś geniuszu, ot co wszystko jest poprawne. Sam materiał jest solidny, ale nie wzbudza większych emocji, a szkoda bo mogło być znacznie lepiej. Otwieracz „Undead” pokazuje jaki naprawdę jest nowy album. Jest gdzieś mroczny klimat, jest ostry riff i nacisk na nowoczesne brzmienie. Słucha się tego całkiem dobrze, ale nie ma mowy o jakimś zaskoczeniu. Nieco progresywny i bardziej dynamiczny „Blood red sky” to kolejny mocny punkt na płycie. Taka odsłona heavy/power metalu już bardziej do mnie przemawia. Kiepskim pomysłem było nagrać balladę, zwłaszcza taką bez emocji i pomysłu. Niestety, ale „If i fall” taki jest. Dalej mamy petardę w stylu Persuader czyli „Warcry” i to jest droga, którą powinien podążać Arthemis. Echa starego Arthemis można gdzieś wyłapać w melodyjnym i bardziej złożonym „Dark fire”, który imponuje wykonaniem. Całość zamyka bardziej techniczny „Imortals”.

Nowy skład Arthemis radzi sobie i nawet Fabio D wciągnął się w świat Arthemis. Zespół gra dalej swoje, ale dalekie jest to do tego co kiedyś prezentował na swoich albumach. Teraz jest dobrze, ale jakoś tak bez emocji. Mamy agresywne riffy, urozmaicenie i szybkość, ale same motywy takie momentami stworzone jakby na siłę. Nic pozostaje wrócić do „Black society”.

Ocena: 6.5/10