niedziela, 30 sierpnia 2015

HATE - Crusade : Zero (2015)



15 lat działalności,  9 studyjnych albumów, jedna koncertowy album i dwie komplikacje, do tego status jednego z najważniejszych polskich zespołów heavy metalowych czynią formację Hate naprawdę silną. Obok Vader, Trauma czy Behemoth to właśnie  Warszawski Hate odgrywa znaczącą rolę w polskim deah metalu, który odnosi sukces również zagranicą. Hate sporo przeszedł i obecnie ze starego składu został Adam The First Sinner, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. To dzięki niemu Hate wciąż trzyma poziom i wciąż nagrywa dobre albumy. Może już nie powalą i nie zaskoczą, ale miło jest widzieć, że wydany nie dawno „Crusade: Zero” zbiera pozytywne opinie. Nic dziwnego w końcu nowy krążek brzmi soczyście i potrafi rozerwać na strzępy. Wszystko dzięki ostrym riffom, rozpędzonym solówkom, brutalnemu wokalu Adama i mrocznej otoczce.  To jest właściwie pewien standard jeśli chodzi o Hate i nigdy nie schodzili poniżej pewnego poziomu. Zawsze zapewniali mocne kawałki, solidny poziom aranżacji i wysokiej jakości brzmienie, które za każdym razem podkreśla jakiej klasy jest ten zespół.  Vox Dei” to ciekawe intro, które buduje klimat i ma taki nieco filmowy wydźwięk. Rozbudowany i stonowany „Death Librator” to kompozycja nastawiona na technikę i zaskakiwanie słuchacza ciekawymi motywami.  Warto w słuchać się w „Leviathan”, który zostaje napędzony przez ciekawy i energiczne partie gitarowe. Tutaj Destroyer i Adam dają niezły popis swoich umiejętności. To już lata grania i ogromne doświadczenie, które słychać w tych zagrywkach. Mimo, że mamy do czynienia z brutalnym death metalem to nie brakuje ciekawych melodii co tylko potwierdza „Doomsday Celibrities” czy „Valley of Darkness”. Najlepszym kawałkiem na płycie jest bezwątpienia tytułowy „Crusade Zero” , w którym zespół nie kryje zamiłowań do Black metalu.  W efekcie dostaliśmy album, który niczego nie wnosi do twórczości Hate, ale potwierdza z pewnością że ta kapela wciąż trzyma wysoki poziom i wciąż potrafi zadowolić fanów death metalu. Słychać, że jest to dzieło profesjonalistów, którzy kochają właśnie  ten rodzaj heavy metalu.

Ocena: 7.5/10

piątek, 28 sierpnia 2015

KRAAMOLA - Na zlami epokh (2015)

Najlepiej sprzedaje się język angielski, zwłaszcza w muzyce i mówię tu nie tylko o heavy metalu. Powodów jest wiele. Łatwiej pojąć o czym śpiewa dany wykonawca, ma to lepszy wydźwięk i łatwo o rozpowszechnienie. Znacznie gorzej jest już z językiem narodowym. Kiedy przychodzi się zmierzyć z ukraińskim to można popaść w zakłopotanie i pojawia się uczucie dyskomfortu. Jak to jest w przypadku debiutującego w tym roku Kraamola? Czy ma to wpływ na jakość muzyki? Czy traci na tym album “Na zlami epokh”? O tym w dalszej części recenzji.

Kraamola działa od 2008 roku i wypracował swój styl i można go w sumie zaliczyć do sfery folk/power metalu. Od samego początku główną rolę w zespole odgrywali Anatoliy Zinevich i Serhiy Kondrov. Udało im się uformować zespół jednak nie obyło się bez pewnych zmian personalnych. Yulia Novosad i Anatoliy Khomenko to nowe nabytki zespołu i wniosły zespół na wyższy poziom. Nowi muzycy wnieśli powiew świeżości, a to zawsze ma wpływ na ostateczny efekt. Niby Kraamola wyróżnia się klimatem, wie odtworzyć słowiański folkowy nastrój, wie jak wykreować odpowiednie melodie, które mają porwać słuchacza. Niby wszystko jest tak jak być powinno, a jednak pozostają pewne kwestie, które działają na niekorzyść. Jedną z nich jest rodzimy język, który nieco momentami drażni. „Chaklunka” to dobry przykład. Na dzień dobry wita nas Ukraiński język. Dużo folku i progresywności mamy w „Holos Zemii”. Jednak mimo pewnych prób zaskoczenia słuchacza, kończy się to nie powiedzeniem. Wygrywa chaos i niepotrzebne mieszane z byt dużej liczby motywów. Power metalu jest tutaj znacznie mniej niż mogło się wydawać, ale to nie oznacza, że go nie ma. Dość spore ilości tego gatunku mamy w „Na Zlamii” czy w agresywniejszym „Morana”. Zespół nie rozpieszcza też pod względem przebojów i na wyróżnienie w tej kategorii właściwie zasługuje „Makovi Dushi”. Warty też odnotowania jest również melodyjny „Marsh”, który zabiera nas w rejony takich kapel jak Running Wild czy Suidakra. Od strony instrumentalnej nie jest źle i właściwie wokalista Sergiy Isaev radzi sobie. Technicznie jeszcze jest sporo niedociągnięć, ale jest klimat, jest zaangażowanie i szczerość. To akurat dobre zalety, które przedkładają się na jakość. Niestety można odczuć nieco monotonni w samych partiach gitarowych. Za mało energii, za mało przebojów i motywów, które by zostały w głowie na dłużej.

Płyta zyskała by znacznie więcej jakby zespół postawił na język angielski. Z pewnością materiał byłby łatwiejszy w odbiorze i bardziej przystępny. Jest klimat, duża dawka folku i ciekawy pomysł na styl, ale gdzieś to wszystko zostaje przygaszone przez chaos. Kto wie może kiedyś zespół postanowi wykorzystać język angielski. Na daną chwilę jest to zespół, który ma pomysł na siebie, ale nie potrafi go w pełni wykorzystać. Sama płyta do przesłuchania i zapomnienia.


Ocena: 5/10

środa, 26 sierpnia 2015

BOREALIS - Purgatory (2015)

Jak powinien brzmieć power metal naszych czasów? Czy powinien w sobie mieć znaczące pokłady progresywności? Może powinien zaskakiwać aranżacjami i różnymi smaczkami, które wzbogacają ową stylizację? Czy może powinno być w tym wszystkim więcej emocji, agresji i powagi? Mniej słodkości i tematyki o smokach, a więcej mroku i tematyki poruszającej kwestie naszego istnienia i życia? Każdy pewnie będzie miał tutaj swoją wizją i swój pogląd na to. Jednak jest sporo kapel, które próbuje ukształtować power metal na miarę naszych czasów, gdzieś na nowo definiując to co się na niego składa. Z pewnością tutaj na uwagę zasługuje kanadyjski Borealis, który już w 2011 roku znacznie namieszał właśnie w muzyce power metalowej. Okazuje się, że i w tym roku tj 2015 postanowili jeszcze raz przypomnieć nam definicję nowoczesnego power metalu, który gdzieś tam przemyca cechy takich kapel jak Kamelot, Persuader, Cypher Seer czy Masterplan. Czy "Purgatory" powtórzył sukces "Fall from grace"?

Przerysowano właściwie wszystko co tylko się dało, by nowy album był swoistą kontynuacją poprzedniego. Tak więc mamy znowu to soczyste, nowoczesne brzmienie o dość wyrazistym charakterze. Mamy ten sam specyficzny wokal Matta, który potrafi wypełnić kompozycję odpowiednim klimatem i nadać mu odpowiedniego charakteru. Wysokiej klasy są też jego zagrywki gitarowe, który tutaj współdzieli z Michaelem.  Panowie starają się, żeby było sporo zawirowań, elementów zaskoczenia i agresji. Wszystko zostało tak zagrane, by można było poczuć ten nowoczesny charakter. Motywy są bardziej wyszukane i złożone, przez co można się doszukać bez większych problemów cech progresywnego metalu czy też nawet symfonicznego power metalu. To nie jest proste i chwytliwe granie, które przemawia do nas już przy pierwszym kontakcie. Ta płyta podobnie jak i poprzednia wymaga czasu, cierpliwości i otwartego umysłu. Podobnie jak na poprzednim albumie tak i tutaj zespół stara się stworzyć magiczny i piękny świat, który ma nas ukoić i wciągnąć bez reszty.  Dobrze to uchwycono w spokojny "Darkest Sin", jednak płyta nie jest do końca tak przewidywalna. Już pierwszy utwór "Past the Veil" dostarcza sporo emocji i pokazuje nam co to jest nowoczesny power metal. Mamy tutaj wszystko czego nam potrzeba. Ciekawy motyw, chwytliwa melodia, zapadający w głowie refren, klawiszowe ozdobniki, nutka progresywności no i ostry nowoczesny riff. "From The Ashes" bardziej nastawiony na podniosłość, szybkość i chwytliwość. Tak nieco symfoniczna otoczka tylko podkreśla nieco baśniowy klimat.  Kto lubi ostatnie dzieło Blind Guardian ten z pewnością polubi rytmiczny "The Chosen One", który też ma w sobie spore pokłady progresywnego metalu.  Troszkę odstaję nijaki "Place of Darkness", ale z pewnością wpisuje się w konwencję albumu. Jednym z  mocniejszych punktów płyty jest bez wątpienia mroczniejszy "Sacrifice" czy symfoniczny "Purgatory".

Wracając do pytania z początku to jednak gdy się zestawi nowy album z poprzednim to jednak przegrywa.  Są pewne momenty, które psują cały efekt. Choć mimo pewnych niedociągnięć "Purgatory" to swoista kontynuacja "Fall from grace" . Album prezentuje jak grać nowoczesny power metal i to na wysokim poziomie. Nie można z pewnością przegapić tej płyty, zwłaszcza jeśli gustujemy w twórczości Masterplan, Cypher Seer czy Kamelot. Polecam.


Ocena: 8/10

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

BLIZZARD HUNTER - Heavy Metal To The Vain (2015)

Wiele młodych kapel jest zapatrzone w dokonania żelaznej dziewicy i to nie jest żadna ujma. Jak czerpać inspiracje to z najlepszych, ale nie zawsze udaję się stworzyć coś równie dobrego i chwytliwego. Problem tkwi może nie tyle w tym, że Iron Maiden stworzył swój charakterystyczny styl i nagrał tyle świetnych płyt, ale też wykazali się umiejętności tworzenia wielkich hitów. Z tym obecnie niektóre młode kapele mają problem. No ale dobrze, jeśli już dzisiaj ktoś czerpie z Iron Maiden to stara się to przedłożyć na styl nie NWOBHM, lecz heavy/speed metal. Skoro taki Striker czy Enforcer odniósł sukces, czemu miałoby się nie udać Blizzard Hunter, który pochodzi z Peru? Jeśli szukacie dobrego bandu, który wie jak odtworzyć styl Iron Maiden i wlać nieco Savatage, Grim Reaper czy Agent Steel to z pewnością debiutancki album o nazwie "Heavy Metal To The Vain" dostarczy wam tego.

Na samym wstępie warto wspomnieć, że kapela powstała z inicjatywy gitarzysty Luisa Sancheza. Wstępnie to był tylko projekt muzyczny, jednak z czasem zaczął przybierać formę pełno metrażowego bandu. Nazwę została zaczerpnięta z "Czarodzieja z Oz" i w początkowym okresie działalności band skupiał się na graniu tylko coverów właśnie Iron maiden czy Judas Priest.  z wokalistami był problem od samego początku i kiedy odszedł Mauricio Medina to jego miejsce zajął Sebastian Palma, który bardziej pasuje do tej speed metalowej formuły. Ma ciekawą manierę, która przypomina front menów takich klasycznych bandów jak Agent Steel, Mad max, Crossfire czy właśnie Iron Maiden.  Jego znakiem rozpoznawczym są wysokie rejestry i zadziorność typowego rasowego metalowego wokalisty.  Zespół tak dopasował brzmienie i styl sekcji rytmicznej, by jeszcze bardziej odtworzyć lata 80 i twórczość żelaznej dziewicy. To się udało, bowiem płyta ma ten klimat i jakość z tamtych lat. Jest szczerość, proste granie, który ma porwać słuchacza szybkością, przebojowością i energicznymi solówkami. Tak też jest z debiutem Blizzard Hunter. Można odnieść wrażenie, że płytę zdominowali Lucho i Tino poprzez swoje zagrywki gitarowe. Wszędzie ich pełno i to jest właśnie urok tej płyty. Cały czas się coś dzieje, cały czas jest adrenalina.  Początek płyty to taki ukłon w stronę starych płyt z lat 80, gdzie zawsze na wstępie pojawiało się instrumentalne intro. Tak też jest i tutaj i "Conqueror of Destiny" spełnia sie tutaj idealnie.  Dalej już mamy jazdę bez trzymanki. "Im on my way" to przykład, że można jeszcze coś ciekawego stworzyć w sferze heavy/speed metalu. Utwór z jednej strony energiczny, a z drugiej niezwykle melodyjny, to też od razu zapada w pamięci. Co może się też podobać, to pewne cechy Iron Maiden, ale też czegoś na miarę Agent Steel. Brzmi to znacznie lepiej niż tegoroczny Enforcer. Tytułowy utwór to jeszcze więcej Iron Maiden i to tego w klasycznej formie. Bardziej rozbudowany i zaskakujący jest "Hearts on Fire", który ma coś z starego Judas Priest czy Helloween. To jest idealny przykład tego ile zespół wkłada serca w to co gra i jak wielkie znaczenie mają tutaj popisy gitarowe. Solówki zagranie z pomysłem, ikrą i pazurem, a w dodatku stanowią siłę każdego utworu. "Nemesis" mógłby trafić śmiało na jakiś wczesny album żelaznej dziewicy i w dodatku to stonowane tempo jeszcze bardziej podkreśla stylizację NWOBHM. "The Murder" to kolejna dłuższa kompozycja i tutaj można wyłapać pewne elementy hard rocka, co tylko dodaje smaczku. Najostrzejszym na płycie utworem jest "My Revenge", który brzmi jak swego rodzaju hołd dla Anthrax. Właściwie końcówka to takie podsumowanie całości, a zwłaszcza tego, że zespół zbudował swój świat wykorzystując pewne znamiona twórczości Iron Maiden. Taki "The Joke" czy "The final Judgment" to najlepsze dowody na to.

Prawie 50 minut czystego heavy/speed metalu w stylizacji lat 80 mija bardzo szybko. Nie ma tutaj wad, nie ma jakiś zbędnych kompozycji, a wszystko zostało dopracowane. Nie ma może w tym za grosz oryginalności i wszystko można zdefiniować jako kolejna kalka żelaznej dziewicy. Jednak czystego speed metalu nigdy za dużo, tak samo klonów Iron Maiden, dopóki ich muzyka jest na takim wysokim poziomie jak ta zaprezentowana przez Blizzard Hunter.


Ocena: 9/10

sobota, 22 sierpnia 2015

UNSAFE - Enter Dark Places (2015)

Choć francuski band Unsafe istnieje od 1998 r to jakoś nie miałem okazji poznać ich twórczości bliżej. W końcu nadarzyła się okazja ku temu, by to zmienić. „Enter Dark Places” to najnowsze dzieło zespołu, które w rzeczy samej zabiera nas do krainy ciemności. Do świata w którym liczy się brud, mrok, pesymistyczne nastawienie, brutalność i bezkompromisowość. Jeśli nie jest Ci obca twórczość takich kapel jak Pantera, Lamb of God czy Machine Head to z pewnością Unsafe będzie strzałem w dziesiątkę.

Z czym tak naprawdę mamy do czynienia? O to jest pytanie. Pierwsza myśl to stary poczciwy death metal, ale nie do końca tak jest. Pojawiają się też wpływy groove metalu czy thrash metalu. Styl jest prosty i niczym się nie wyróżnia, bowiem standardowo w takim graniu dominuje agresja, brud i brutalność. Jednak trzeba odnotować to, że jak na takie granie jest sporo miłych dla ucha melodii, który nadają całości odpowiedniego charakteru. Ten aspekt zadecydował o tym, że płyta nie nudzi i potrafi być czymś więcej niż tylko rasową łupaniną. Utwory są skomponowane tak, że mamy mieszankę toporności, brudu i melodyjności. Mimo tych zalet i tak wszystko skupia się wokół wokalu Stephanie, która imponuje techniką i ekspresją. Już w otwierającym „Watach out” daje niezły popis. Jeden z najciekawszych utworów na płycie, które pokazują że zespół stać na wiele. Thrash metalowy „The Final Stage” zaskakuje dynamiką i agresją. Można nieco ponarzekać, że zespół nieco za bardzo ogranicza się do jednej tonacji i właściwie zlewają się owe kompozycje. Lionel i Niko może nie mają jak się popisać, to jednak trzeba przyznać, że wiedzą jak zagrać mocniejszy riff i jak zabrać słuchacza do krainy cieni. Można to poczuć w żywiołowym „Virtual Jail” w którym zespół pokazuje pazur. Niby prosta łupanina, ale zapada w pamięci. Sporo spokoju wnosi do albumu instrumentalny „Shores of infinity”. Nieco elektroniki i progresywności można wyłapać w zakręconym „On The Edge of Preceipe”. To właśnie takie momenty, pokazują że w zespole drzemie potencjał. W sumie reguła jest prosta. Im szybciej tym lepiej i sprawdziło to się w przypadku „Dark Side”. Na koniec mamy dwa kawałki wyróżniające się pod względem melodyjności i mówię tutaj o „Half-Wit” czy „Wasted Years”.

Jednym słowem Unsafe to kawał porządnego i mrocznego death metalu z domieszką groove i thrash metalu. Mało oryginalne, ale zagrane prosto z serca z myślą o fanach takich kapel jak Machine head czy Pantera. „Enter dark Places” zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli lubi posłuchać czegoś mocniejszego niż heavy czy power metal.

Ocena: 6/10

czwartek, 20 sierpnia 2015

STORMHOLD- Battle of The Roayl Halls (2015)

Szwedzka stal jest zawsze nie zawodna. Jeśli chodzi o tradycyjną formą heavy metalu w stylu starych i zasłużonych formacji pokroju Iron maiden, Saxon czy Judas Priest to można śmiało zdać się na szwedzki heavy metal. Nie brakuje na tym terenie młodych i uzdolnionych muzyków, którzy chcą ożywić nieco ten rodzaj muzyki. Najczęściej jest to wycieczka do jakże udanych lat 80, ale nikt nie ma to im za złe. W końcu właśnie płyty z tamtego okresu cieszą się największa popularnością. Jednym z takich młodych zespołów, który ma potencjał w sobie jest Stormhold. W skrócie rycerska moc, power metalowa szybkość rodem z Gamma Ray, Hammerfall i Stormwarrior. Do tego dorzućmy rytmy pokroju Iron Maiden czy Manowar i mamy mniej więcej nakreślony świat i styl Stormhold oraz to co znajdziemy na debiutanckim albumie „Battle of The Royal Halls”.

Nie będę owijał w bawełnę. Stormhold nagrał materiał, który wciąga od samego początku i po prostu pochłania. Receptą na sukces jest rycerski klimat, nutka epickości, bojowe chórki, energiczna sekcja rytmiczna, ciekawe pojedynki na solówki i w sumie przebojowość godna największych kapel. Szwedzki band wie jak zaciekawić słuchacza, wie jak skomponować ciekawy materiał, jak przyozdobić ciekawymi melodiami, jak odtworzyć najlepsze lata heavy metalu. Na debiucie roi się od łatwo zapadających w ucho motywów, a płyta naszpikowana jest przebojami. Dzięki temu całość jest łatwa w odbierze i potrafi zauroczyć swoją formą i wykonaniem Za sitkiem jest uzdolniony Filip, który ma w sobie to coś. Odnajduje się idealnie w formule heavy/power metalowej i przede wszystkim jego specyficzna maniera rodem z Hansena jest atutem. Sekcja rytmiczna ma sporo z stylu Iron Maiden,a gitarzyści dają całkiem niezły popis umiejętności. „Fear Your Death” to pierwszy z brzegu przykład. Ciekawa solówka, nieco neoklasyczny motyw gitarowy, troszkę starego Iron Maiden, trochę Gamma Ray i Iron Maiden, a wszystko w klimacie pierwszego albumu Stormwarrior. To jest właśnie co nam serwują gitarzyści, szybkość, klasykę, rycerski klimat i przebojowość z górnej półki. Właściwie trzeba przyznać, że zespół postawił na klasyczne rozwiązania. Pojawia się na wstępie instrumentalne intro w postaci „Tales of Astraal”, który przypomina te z płyt Running Wild. Drugi utwór czyli „Destinys Calling” to rasowy przebój i przykład wysokiej klasy rycerskiego heavy/power metalu. Może nie jest to coś oryginalnego, ale ma swój urok i poza tym brakowało ostatnio na scenie właśnie takich dźwięków. Klasyczne brzmienie jest tylko taką wisienką na torcie. „The Final Decision” to już bardziej marszowy kawałek, bardziej epicki, ale mimo tego wciąż zespół popisuje się ciekawymi pomysłami, ciekawą formą. „King” to nieco ostrzejszy utwór, który ma nam przywołać stary europejski power metal spod znaku starych płyt Gamma Ray czy Blind Guardian. Można tutaj doszukać się też pewnych cech Wizard. Zespół znakomicie bawi się motywami, potrafi przyspieszyć kiedy trzeba i zwolnić, a dobrze to słychać w urozmaiconym „Godric Hammerfist”. Kto lubi klasyczny Hammerfall, Wizard czy Freedom Call, ten z pewnością polubi podniosły „Stormhold”, który idealnie definiuje styl zespołu. Szwedzki Stormhold nie boi się wyzwań i skojarzeń z Iron Maiden czy Gamma Ray, a te pojawiają się w kolosie „Battle of the Royal Halls”. Dawno nie było w power metalowym światku tak udanego kolosa, który mimo swojej rozbudowanej formy nie nudzi, a wręcz przeciwnie wciąga i zostaje na długo w pamięci. Świetne zwieńczenie jakże udanego albumu.

Uwaga drodzy fani heavy/power metalu na rynku pojawił się nowy zawodnik. Stormhold to szwedzka machina, która działa bez błędnie. Klasyka w najlepszym wykonaniu. Zespół zapewnił nam wycieczkę po twórczości Stormwarrior, Gamma Ray, Hammerfall czy Iron Maiden. Nie ma oryginalności, ale zamiast niej jest masa ciekawych melodii, spora ilość przebojowość i prawdziwa frajda, jaką nie da żaden inny album. Stormhold to jeden z najciekawszych debiutów roku 2015 i nic tego już nie zmieni. Brawo.

Ocena : 9.5/10

wtorek, 18 sierpnia 2015

EUFORY - Flying Island Eufory (2015)

Słowacja staje się krajem bardziej rozwiniętym jeśli chodzi o muzykę metalową i coraz ciekawsze zespoły. Jednym z nich jest debiutujący w tym roku Eufory. Kapela działa od 2008 roku i co najlepsze zespół zaczynał jako cover band Def Leppard. Teraz jednak trzymają się rejonów bardziej w okolicach melodyjnego heavy/power metalu. Można ich przyrównać nieco do Black Majesty czy Love Might Kill, choć zespół nie kryje też zamiłowań do bardziej klasycznych zespołów. Jeżeli nie jesteśmy wymagającym jury i zależy nam na solidnej muzyce z kręgu heavy/power metalu to z pewnością debiutancki album „Flying Island Eufory” będzie całkiem udaną formą odpoczynku.

Może nie było rozgłosu wokół płyty jak i zespołu, to jednak już sama okładka tego wydawnictwa potrafi być odpowiednią zachętą. Jest klimatyczna i utrzymana w stylu starych płyt z kręgu power metalu europejskiego. To z pewnością jeden z wielkich atutów tej płyty. Tak ma właśnie działać okładka na potencjalnego słuchacza, który nie wie czy się zdecydować na dany krążek. Poza szata graficzną warto odnotować całkiem soczyste i dobrze wyważone brzmienie, które podkreśla umiejętności muzyków. Jasne wokalista Lubus Senko ma daleko do Bruce;a Dickinsona, a duet gitarzystów też nie jest może wybitna, ale każde z nich daje z siebie wszystko. Wokalista stara się śpiewać łagodnie, czysto, może nieco bardziej rockowo, ale ma to swój urok. Gitarzyści zaś mieszają nam style progresywnego rocka wymieszanego z brytyjskim heavy metal i europejskim power metalem. Nie forsują z szybkością czy też agresją, bowiem dominują stonowane motywy i melodie, a całość jeśli chodzi o aranżację mają charakter bardziej rockowy. Dobrze to podkreśla rytmiczny „Leave me alone”, który ma właśnie taki lekki wydźwięk. Oczywiście power metal też się pojawia, co potwierdza początkowy „Flying Island”, który ma coś z twórczości Axxis. Pazur zespół dopiero pokazuje w mocniejszym „Cheers!”. Progresywność wybrzmiewa w spokojniejszym „From the other world”. Tutaj położono nacisk na emocje, na bardziej złożone solówki, na klimat i w efekcie wyszedł całkiem ciekawy kawałek. Kto lubi ostatnie dokonania Iron Maiden ten z pewnością doceni rozpędzony „Book of Life” czy przebojowy „Metal is the Hero”, który jest jednocześnie najlepszym utworem na płycie.

Jak to bywa w przypadku debiutów. Mamy wzloty i upadki. Z pewnością forma wykonania mogłaby być bardziej podrasowana i bardziej wyrazista. Zespół grać potrafi i wie jak stworzyć dobre utwory. Teraz pozostaje tylko to szlifować i rozwijać się w tym kierunku, a na pewno uda się osiągnąć znacznie więcej. Póki co wzbudzili ciekawość nagrywając solidny album i warto posłuchać słowackiego heavy/power metalu w wykonaniu Eufory. Z pewnością nie będzie to czas stracony.

Ocena: 6/10

niedziela, 16 sierpnia 2015

IRON KINGDOM - Ride for Glory (2015)



Bardzo bym się zdziwił gdyby kanadyjski Iron Kingdom nagle przestałby grać tradycyjny heavy metal z domieszką NWOBHM i speed metal. Gdyby ten zespół rozstał się z tworzeniem muzyki wzorowanej na twórczości  Iron Maiden, Saxon czy Judas Priest to bym i tak nie uwierzył, ponieważ oni się nadają tylko do tego.  Na szczęście o żadnych zmianach stylistycznych nie ma mowy i na najnowszym albumie „Ride For Glory” zespół jeszcze bardziej krystalizuje swój styl i to nawiązywanie do muzyki żelaznej dziewicy.  Jasno zostały określone reguły już na samym wstępie. Zero kombinowania, zero grania na siłę w celu stworzenia czegoś oryginalnego i maksimum  melodyjności i szczerego heavy metalu lat 80.

Zespół daruje sobie dopasowanie się do trendów i próbę wykreowanie bardziej oryginalnego stylu. Muzyka tego bandu mieści się ściśle narzuconych ramach. Właśnie oddanie się muzyce lat 80, miłości do Iron Maiden, czy Judas Priest. Nowy album tak na dobrą sprawę niczym się nie różni od poprzednich. Można śmiało tutaj mówić o swoistej kontynuacji, z tym że „Ride for Glory” jest bardziej dojrzałym i dopieszczonym albumem. Jest tutaj po prostu wszystkiego więcej. Mamy znacznie więcej hitów i o i wiele więcej energicznych i chwytliwych solówek.  Za ten aspekt odpowiedzialni są Kenny i Chris. Dopasowali się i jest między nimi chemia.  Partie gitarowe są zagrane z pasją, polotem i pomysłem. Nie można się tutaj nudzić, bo każdy popis ma swoją wartość.   Zespół idzie w myśl starych płyt heavy metalowych  i stawia na początek instrumentalne intro w postaci „On The Eye of Battle”.  Odpowiednia dostrojona sekcja rytmiczna, dobrze wpasowane partie gitarowe, wykreowanie odpowiedniego klimatu i do tego wokal Chrisa Ostermana i mamy „Leif Erikson” czyli rasowy heavy metalowy hit utrzymany w klimatach Iron Maiden. Zespół nieco przyspiesza w „Ride for Glory”, gdzie pojawia się więcej znamion speed metalu. Prawdziwą petardą jest tutaj bez wątpienia melodyjny „Samurai”. Nie ma większych różnic jeśli zestawi się ten album z poprzednimi i nawet materiał został w podobny sposób skonstruowany. Podobny charakter i ładunek emocjonalny, jednak można dostrzec pewne ulepszenie. Muzycy rozwinęli skrzydła i dali upust swojemu szaleństwu. W efekcie każdy utwór robi niezwykłe wrażenie i wnosi sporo w album, dzięki temu zyskuje na wartości. Pełen charyzmy heavy metal i starą szkołę można uświadczyć w rozbudowanym „Night Attack”, który powinien przyciągnąć fanów Skull Fist czy Enforcer.  Jest dla urozmaicenia zawartości też lekki przyjemny instrumentalny „A Call to Arms” utrzymany w stylu pierwszych dwóch płyt Iron Maiden.  Na koniec zespół serwuje nam Iron Kingdom pigułce czyli „The Veiled Knight”, który jest utrzymany w bardziej epickiej stylistyce.

Obyło się bez większych niespodzianek. Czasami to jest najlepsze rozwiązanie. Jaki jest sens ryzykować zaufanie i szacunek fanów na rzecz próby szukanie nowej tożsamości? Po co ryzykować zwłaszcza, że ta obecna formuła się sprawdza i dobrze się sprzedaje. Iron Kingdom dalej żyje latami 80 i twórczością Iron Maiden. Radzą sobie dobrze, a ich najnowsze dzieło, to najbardziej dopracowany album Iron Kingdom. Jednym słowa pozycja obowiązkowa dla maniaków starej szkoły heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

piątek, 14 sierpnia 2015

WITHIN SILENCE - Gallery of Life (2015)



Brakuje mi tego starego, słodkiego i  zarazem przebojowego Power metalu rodem z lat 90. Taki szczery, prosty,ale  jednocześnie melodyjny. Co raz ciężej o taki solidny materiał w takim stylu. Stara gwardia szuka nowych rozwiązań, albo nie ma już pomysłów. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest rozglądanie się za nowymi zespołami, które wychowały się na wczesnym Helloween, Stratovarius, Sonata Arctica czy Gamma Ray. Jak się dobrze poszuka to można natrafić na prawdziwe skarby. Jednym z nich jest  pochodzący ze Słowacji band o nazwie Within Silence.  Od 2008 roku działali pod nazwą Rightdoor, ale od 2014 przyjęli nazwę Within Silence. Pod tym szyldem nagrali swój debiutancki album „Gallery of Life” i jest to coś co fani melodyjnego Power metalu z lat 90 nie mogą przegapić.

Może i frontowa okładka wiele nie zdradza, może sam zespół pozostawia wiele wątpliwości, bo w końcu młody i niedoświadczony zespół i to jeszcze ze Słowacji, gdzie Power metal nie jest główną dyscypliną w muzyce metalowej. Jednak zespół zaskakuje i to bardzo pozytywnie. Nie dość, że grają szczerze i nie kryją swoich zamiłowań gatunkiem i twórczością Sonata Arctica czy Helloween, to na dodatek potrafią stworzyć pomysłowe i chwytliwe kompozycje. Album słucha się lekko i przyjemne, bo całość wypełniono krótkimi i zwartymi utworami.  Warto też wspomnieć , ze wokalista Martin Klein ma coś z głosy Tony Kakko czy Michaela Kiske, co jest spory plusem. Właściwie gdy się tak przyjrzymy dokładnie to każdy muzyk  coś wnosi do muzyki. Sekcja rytmiczna jest zgrana i dynamiczna, bas wyrazisty i wypełniający przestrzeń. Zaś Cico i Germanus stworzyli ciekawy układ partii gitarowych stawiając na klasykę i tradycyjne rozwiązania. Jest energia, radość, przebojowość i szybkość, czyli wszystko to co jest potrzebne do udanego Power metalu.   Taki właśnie jest ten album i już wystarczy przytoczyć taki „Road to the Paradise”, który mimo 7 minut właśnie jest taki 100 % Power metalowym hitem.  Z  resztą zespół daje czadu od samego początku za sprawą petardy w postaci „Silent Desire”, który przypomina nam lata świetności Stratovarius czy Sonata Arctica. Nawet te specyficzne klawisze dają nam znak, skąd zespół czerpał swoje inspiracje. Jeszcze szybszy wydaje się „Emptiness of Night”, który ma w sobie jakby więcej z Helloween czy Gamma Ray. Klawisze dalej brzmią słodko i mają w sobie posmak finlandzkiego Power metalu.  Zespół nie zwalnia tempa w następnych utworach i nawet dłuższy „Elegy of Doom”  nie zmienia tego, wręcz przeciwnie. Tutaj nie ma czasu na zbędne zwolnienia i wstawianie nie potrzebnych smaczków.  Nieco futurystyczny „Love is Blind” to rasowy, prosty i chwytliwy Power metalowy hit. Szybko, prosto do celu, to jest właśnie to.  W podobnej tonacji utrzymany jest „Judgment Day”, choć tutaj nie zabrakło wtrąceń stricte hard rockowych.   Stylistycznie najbardziej się wyróżnia marszowy, bardziej epicki „The World of Slavery” i całość zamyka „outro”.

Podsumowując mamy do czynienia z wysokiej klasy albumem Power metalowym, w którym każdy utwór coś wnosi do albumu, a całość jest przemyślana.  Within Silence pokazał, że Słowacja też ma pojęcie o Power metalu i że stać ich na nagranie albumu, który zabierze nas do lat świetności tego gatunku, do lat 90. Tak też się stało i album niszczy w swojej kategorii. Tego nie można przegapić.

Ocena: 8.5/10

środa, 12 sierpnia 2015

ROYAL QUEST - The tale of Man (2015)



Yannis Androulakakis to nazwisko greckiego muzyka, które ostatnio jest bardziej  rozpoznawalny dzięki swojemu projektowi muzycznemu Royal Quest.  Sama idea zrodziła się w 1998 r i przez te wszystkie lata zmieniały się osoby, w końcu Yannis wziął większość na swoje barki. W efekcie udało się wydać wreszcie pierwszy album  zatytułowany „The Tale of Man”.  

Ten album to bardziej coś pokroju rock opery, gdzie mamy rozdzielone role, które są rozdzielone pomiędzy różnych wokalistów.  Płyta zabiera nas w rejony symfonicznego metalu wymieszanego z progresywnym Power metalem.  Nie ma tutaj znanych gości ani tez ciekawej historii, choć wszystko ociera się o fantastykę.  Może nie jest to album, który zaskoczy nas ambitną muzyką czy też porwie swoją formą wykonanie. To nie ten typu opera, ale jeśli szukacie lekkiego i przyjemnego grania. Jeśli zależy wam na melodiach i motywach, które zostają w pamięci to z pewnością materiał zgotowany przez Yannisa trafi do Was.  Dominują długie  kolosy i to minus tego dzieła. Przydałoby się więcej treściwych kawałków, które rozrywają na strzępy.  Szybkich i mocnych, bez zbędnego rozwlekania w czasie. Już „Rising Empire” pokazuje, że właśnie takie dłuższe kompozycje rajcują Yannisa.  Days of War” to  z kolei szybszy utwór zbudowany na rasowym Power metalowym riffem rodem z starych płyt Helloween.  Utwór robi dobre wrażenie i tutaj dzieje się całkiem sporo. Yannis to typ gitarzysty, który nie trzyma się kurczowo jasno określonych ram. Stawia na technikę, ale też liczy się element zaskoczenia. Dzięki temu, mamy bardziej złożone i dopieszczone solówki. To one są tak naprawdę jedyną i właściwą atrakcją tego dzieła.  Troszkę Rhapsody pojawia się w podniosłym i epickim „In The Name of Man”, aczkolwiek sama konstrukcja i układ złudny do poprzednich utworów.  Dobrze wypada też marszowy „The Cave of The Dead”, który ma w sobie pokłady true metalu.  Moim faworytem od razu stał się energiczny „Moonstone” w którym jest pełno Power metalu, również tego z kręgu neoklasycznego.

Jest sporo wypełniaczy i nie trafionych pomysłów, a całość jest przesadzona i rozwleczona. Za mało konkretnego metalowego grania, za mało przebojów i zapadających w głowie motywów. Soczyste brzmienie i klimatyczna okładka to niewystarczające argumenty za. Yannis to dobry gitarzysta, ale to również atut, który przestaje istnieć w gąszczu wad. Tym największy to sam materiał, który nie jest taki przemyślany jak mogłoby się wydawać. Może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 5/10