czwartek, 27 lutego 2025

BRAVERIDE - the Great Awakening (2025)


 
Marcello Vieira w roku 2025 dołączył do greckiego Braveride, który działa od 2004r.  Zmiana ważna dla zespołu, bo wniosła świeżość i drapieżność. Jego głos robi furorę, a jak ktoś wątpi to przekona się jak usłyszy "The Great Awekening". Utalentowany wokalista, który z niczego jest wstanie stworzyć coś wyjątkowego. Prawdziwy czarodziej.  Płyta ukaże się 18 kwietnia i jest skierowana do maniaków epickiego heavy metalu z nutką power metalu.  Wiele wskazuje, że to najciekawszy album tej formacji, która działa od 2002r.

Band tym razem bardziej się przyłożył i dopracował swój album, który potrafi się wyróżnić i zapaść w pamięci. Cieszy klimatyczna i pełna fantasy okładka frontowa. Brzmienie mocne i dopieszczone., dzięki temu mocy nabierają partie gitarowe i sekcja rytmiczna. Panowie znają się na rzeczy. Potrafią stworzyć hit, wciągające melodie i epicki rozmach. Braveride czerpie garściami z dokonań Manowar, Iron maiden czy rhapsody. Braveride ma do zaoferowania złożoną konstrukcją utworów, przebojowość, epickie motywy gitarowe, podniosłość i rycerski feeling. Panowie znają się na rzeczy.

Najpierw dostajemy intro, potem marszowy i podniosły "Executioner", który przemyca nawet troszkę Iron mask. Jest energia, moc i drapieżność. Co za start! Echa Manowar mamy w melodyjnym i stonowanym "Nightmares are real". Jest power metalowa formuła w energicznym "Temple of the unholy reign" i nawet momentami jakbym słuchał Iron mask. Wdziera się gdzie nie gdzie chaos, ale idzie do tego przywyknąć. Spokojniejszy "the Gate" nasuwa na myśl twórczość Blind Guardian. 7 minut szybko mija z muzyką Braveride. Bardzo fajnie buja "Delfekor", gdzie Braveride pokazuje że stać ich na wiele. Jest szybko i agresywnie. Nie ma zbytecznych dźwięków tutaj. Band gra troszkę na jedno kopyto, co jest minusem. Na sam koniec zostaje 12 utwór, czyli "the Final frustation", w którym dużo dobrego się dzieje. Ten kawałek dowodzi, że band potrafi być atrakcyjnym w kolosach.

Braveride ma nowego wokalistę, którego stać na wiele. Jest epickość, rozmach, przebojowość i sporo pięknych patentów typowych dla greckiej sceny metalowej. Nie brakuje hitów, nie brakuje mocnego uderzenia. Zmiana personalna wniosła nowe życie do zespołu. Brzmi teraz znaczniej świeżo i profesjonalnej, co przedkłada się na jakość. Jak dla mnie "the great awakening" to pozycja o wiele bardziej dojrzała i dopracowana niż dwa poprzednie dzieła grupy.  Warto posłuchać jak brzmi obecnie ten grecki band.

Ocena: 8/10

CHRISTIAN MISTRESS - Children of the earth (2025)


 Kto by pomyślał, że to świata wróci kapela, która swego czasu oczarowała mnie i szybko stała się lubianą przeze mnie formacją. Mowa o amerykański Christian Mistress, który działał w okresie 2008 -2016r, a potem zapadła cisza. Ta kapela pokazała, że można mieszać patenty nwobhm, doom metalu i klasycznego heavy metalu, a wszystko przesiąknięte latami 70 czy 80. Do tego specyficzny głos Christine Davis robił robotę. Po dzień dzisiejszy lubię wracać do genialnego "Possesion", gdzie nie brakuje elementów black sabbath, diamond head czy mercyful fate. Teraz po 10 latach band powraca z nowym albumem i "Children of the earth" nie robi takiej furory jak wcześniej wspomniany album, to wciąż jest to pozycja godna uwagi.

Nowy album ukaże się 7 marca nakładem Cruz del Sur Music i jest tam zawarte 33 minuty muzyki. Krótki i treściwie, ale najbardziej cieszy że band dalej trzyma się swojej stylistyki, a  głos Christine się nie zmienił. To ważne, bo bez tego nie było Christian mistress, który potrafi oczarować swoim klimatem i brzmieniem na wzór lat 70. Dobrze radzi sobie gitarzysta Tim Diedrich, który stawia na proste i klimatyczne partie. Wszystko jest tak jak być powinno, tylko jakoś zabrakło pomysłów, żeby błysnąć i siać takie zniszczenie jak wcześniej. Gdzieś uleciał ten geniusz i nie ma takiej klasy jak na "Possesion", ale to wciąż kawał dobrze skrojonego heavy metalu.

Zawartość to 8 utworów i na pewno dobrze prezentuje się "City of Gold", który jest ukłonem w stronę lat 80. Jest sporo patentów Dio, czy Black Sabbath. Jest energia i pazur, a takie otwieracze zawsze się sprawdzają. Troszkę rockowego pazura dostajemy w melodyjnym "Voiceless" i to wciąż nastrojowy i godny utwór, który pokazuje że Christian Mistress wciąż ma to "coś". Jest też energiczny "Demons Night", który stawia na zadziorny riff, szybsze tempo i klimat lat 80. Brzmi to wszystko znajomo, ale nie jest to przeszkoda.  Echa Dio można wyłapać ponownie w "Mythmaker", z kolei "Death Blade" ma bardziej hard rockowy feeling. Bardzo dobrze prezentuje się "Lake Of Memory", który też lekkim i przyjemnym utworem o zabarwieniu rockowym. Całość wieńczy przebojowy "shadow", który pokazuje  że band wciąż w formie i nie straszna im dłuższa przerwa.


10 lat kazał czekać fanom Christian Mistress, ale warto było. Wciąż stać ich na dobry materiał, który kipi klimatem i melodyjnością. Może nie jest to ta klasa co poprzednie albumy, ale to wciąż dobrze skrojony materiał. Udany powrót, choć czuje też spory niedosyt. Ten band stać na więcej.

Ocena : 7/10

środa, 26 lutego 2025

VULTURES VENGEANCE - Dust Age (2025)


 Powrocił Vulture Vengeance i to po 6 latach ciszy. To ważna informacja dla wszystkich tych co gustują w epickim heavy/power metalu, który ma taki bardziej rycerski, heroiczny charakter. Błyszczeli na debiucie z 2019r i błyszczą również na najnowszym albumie zatytułowanym "Dust Age". Płyta ukazała się 21 lutego nakładem High Roller Records. Każdy kto choć trochę przepada z twórczością Omen, Manowar, Tyrant i Helloween z czasów "Walls of Jericho" ten pokocha to co wyczynia ten włoski band. Debiut był zacny i nowy album również robi furorę.

Duży plus za brzmienie rodem z płyt z lat 80 i klimatyczną okładkę. To zachęca by sięgnąć po niniejsze wydawnictwo. Sukces płyty tkwi w talencie muzyków, którzy sprytnie potrafią połączyć chwytliwe melodie z agresywnymi riffami i szybką pracą sekcji rytmicznej. To wszystko brzmi naprawdę świetnie i można delektować się jak band to znakomicie rozplanował. Nie ma tu miejsca na chybione motywy czy partie gitarowe. Wszystko jest spójne i przemyślane. Band idzie ścieżką obraną i wciąż słychać inspiracje USPM. Co do składu to warto wspomnieć, że w 2024r band zasilił gitarzysta DD Fury i razem z Tonym T . Steelem tworzą zgrany duet gitarowy.  Panowie stawiają na drapieżność, energię i przebojowość. Jest czym się zachwycać.

Płytę otwiera tytułowy "Dust Age" i rozpoczyna się spokojnie, tak niewinnie. Po chwili wkracza szybkie tempo, ostrzejszy riff i zaczyna się prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Co za wejście ma "Queen of the Last Light" i ta praca gitar, ten motyw przewodni i duża dawka przebojowości sprawiają, że utwór z miejsca jednym z najciekawszych na płycie. Podobne emocje wywołuje "Those Who sold the world" i ta praca gitarzystów jest godna podziwu. Również furorę robi głos Toniego T Steela, który ma charyzmę, pazur w głosie i ten specyficzny głos idealnie tu współgra z całością. Stonowane tempo, tajemniczy klimat to atuty "City of a Thousands blades", z koeli szybkość i pomysłowość cechują przebojowy "The Foul Mighty Temple of Men". Na sam finał bardziej balladowy kawałek w postaci "it holds" i to całkiem udany kawałek, choć nie robi takiego szału jak poprzednie utwory.

Vultures Vengeance stanął na wysokości zadania i nagrał kawał dojrzałego i przemyślanego heavy/power metalu w bardziej rycerskiej, heroicznej odsłonie. Panowie znają się na rzeczy i wiedzą jak porwać tłumy. Płyta zróżnicowana, melodyjna i przebojowa. Jest epickość i spora dawka świetnie rozegranych solówek. Dużo dobrego się dzieje, a band pokazuje że nie jest gwiazdą jednej płyty i naprawdę mają coś do zaoferowania. Brawo! Tak trzymać!

Ocena: 8/10


wtorek, 25 lutego 2025

BLADES OF STEEL - Blades of Steel (2025)


 Teraz zabieram was do Brazylii, bo tam w 2022r powstał band o nazwie Blades Of Steel. To kolejna wariacja na temat twórczości smoulder, Manowar,  Manilla Road. Obrali sobie za cel grania epickiego true heavy metalu. Epicki rozmach, stonowane tempo, chwytliwe melodie i podniosłe, rycerskie refreny. To wszystko tutaj znajdziemy. 21 lutego został wydany debiutancki album zatytułowany po prostu "Blades of Steel". To pozycja skierowana do miłośników klasycznych dźwięków.

Czy ta okładka może kłamać? Czerwona sonja, czy inna jakaś wojowniczka, zakrwawiony miecz, czaszki i ten komiksowy styl. Okładka robi wrażenie i zapada w pamięci. Samo brzmienie też zabiera nas w rejony lat 80. Wszędzie pełno tu klasycznych rozwiązań.  Mocnym atutem zespołu jest wokalistka Yara Haag, która może nie porywa techniką, czy agresją, to jednak nadrabia klimatem i charyzmą.  Za partie gitarowe odpowiadają Soares/Romanelli, którzy idą w klasykę, w proste i chwytliwe riffy. Zagrane to wszystko jest z pomysłem i hołdem dla wielkich zespołów, które inspirowały Blades of Steel. Niby to wszystko już było, to jednak Blades of Steel dostarcza sporo radości i jest to uczta dla fanów heavy metalu.

Płytę otwiera "Blades Of steel" i od razu słychać, że ktoś tu nasłuchał się Manowar, Omen, czy Manilla Road. Marszowe tempo, prosty i zadziorny riff, a do tego klimatyczny głos pani Haag. Wszystko jest spójne i już na dzień dobry dostajemy świetny kawałek. Czas włączyć drugi bieg i przyspieszyć. Nadchodzi "Ruler of The Waves" i to znów takie opieranie się na sprawdzonych patentach. Nie ma kombinowania czy eksperymentowania. Dalej znajdziemy przebojowy "vengeance is mine" który opiera się na mocnym riffie i łatwo wpadającym w ucho refrenie. Dużo patentów Manowar można wyłapać w marszowym "Into The War", z kolei "a heart in the dark" to całkiem przyjemna dla ucha ballada. Troszkę więcej energii ma w sobie "Iron hands", który przemyca troszkę patentów Iron maiden, a całość wieńczy bardziej rozbudowany "Shadow Hunters". 6 minut dość szybko mija wraz z muzyką Blades of Steel.

Debiut z Brazylii w postaci Blades of Steel to kawał dobrze skrojonego epickiego heavy metalu w klimatach Manowar, czy Smoulder. Nie grają niczego odkrywczego, ale słychać w tym pasję i miłość do heavy metalu. Jest to szczere i potrafi zarazić. Jest wyrazista wokalistka, dobra praca gitarzystów i nie brakuje hitów. Nie ma mowy o nudzie. Warto posłuchać co ma do zaoferowania Blades of Steel.

Ocena: 7.5/10

CLAYMOREAN - Eternal Curse (2025)


 17 lutego światło dzienne ujrzał "Eternal Curse", czyli najnowsze dzieło serbskiego Claymorean. 4 lata band kazał czekać na swój 6 album studyjny, który został wydany przez Stormspell Records. Działają od 1994 r i specjalizują się w graniu heavy metalu z elementami doom metalu, czy power metalu. Można w ich muzyce doszukać się elementów Crystal Viper, Smoulder czy Oathbringer. Jest tu też sporo nawiązań do twórczości Manowar. Jedno jest pewne. "Eternal Curse" to płyta, której nie można zlekceważyć.

Claymorean to przede wszystkim charyzmatyczna i utalentowana wokalistka Dejena Betsa Garcevic, która nadaje całości drapieżności i epickiego klimatu. To jest znak rozpoznawalny Claymorean. Nie można też zapomnieć o ducie gitarowym tworzonym przez  Invictus/Nowakowic, którzy stawiają na klasyczne patenty, sprawdzone chwyty. Wszystko opiera się na mocnych, wyrazistych riffach, chwytliwych melodiach i epickich refrenach. Zawartość przez to jest równa i dopracowana. Od początku do końca jest wysoki poziom i słucha się tego naprawdę bardzo dobrze. Dostajemy jeden z ciekawszych wydawnictw Claymorean.

Klimatyczna okładka, zadziorne brzmienie są miłym dodatkiem, które podkreślają że zadbano tutaj o każdy detal płyty. Na pierwszy ogień idzie "Overture 1914"  i to intro, które stylistycznie nawiązuje do dokonań Running wild. Kolejny cios to "By this Sword We Rule" i to taka mieszanka epickiego heavy metalu i power metalu. Gitarzyści dają czadu i nie ma tutaj miejsca na nudę. Do tego ten godny podziwu wokal Dejany, który sieje zniszczenie. To utwór, który przykuje uwagę fanów White skull czy Crystal Viper. Fanom Hammerfall może spodobać się zadziorny i przebojowy "Under the Sign of the Cross". To jeden z najlepszych momentów na płycie. Rasowy hit, który na długo zostaje z słuchaczem. Epickość pojawia się w "Battle Born", gdzie nie brakuje patentów wyjętych z dokonań Manowar, czy Manilla Road. Marszowe tempo, stonowane tempo i rycerski klimat robią robotę. Jeszcze więcej true heavy metalu i elementów Manowar czy Crystal Viper można wyłapać w przebojowym "300". Niby nic odkrywczego, niby banalne granie, ale ile radości dostarcza. O tym trzeba samemu się przekonać. Tytułowy "Eternal Curse" opiera się na ostrym riffie i chwytliwych melodiach. Band tutaj pokazuje pazur i bardziej drapieżny styl. Na sam koniec zostaje kolos w postaci "Bannockburn" i tutaj oczywiście są odesłania do Manowar, Crystal Viper czy Manilla Road. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze i nie nudzi. Dużo dobrego się tutaj dzieje i jest epicki rozmach. Uwielbiam kiedy na sam koniec pojawia się rozbudowana kompozycja tego typu.

Claymorean 4 lata kazał czekać fanom, ale nie zmarnował swojego czasu. Przygotował naprawdę dopracowane dzieło, który zawiera klimat lat 80, sporo elementów true heavy metalu, dużo patentów Manowar, Smoulder, czy Crystal Viper. Band zna się na rzeczy i wie jak tworzyć wysokiej klasy materiał z pogranicza epickiego heavy metalu i power metalu. Jeden z najciekawszych albumów Claymorean i na pewno pokazuje, że band ma sporo do powiedzenia i stać ich na dużo. Wypatrujcie "Eternal Curse" bo warto!

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 24 lutego 2025

ENBOUND - Set it Free (2025)


 9 lat kazał czekać swoim fanom szwedzki Enbound. Teraz 21 lutego ukazał się 3 album studyjny tej formacji i "Set it Free" to znów płyta, która przypadnie do gustu fanom symfonicznego power metalu, gdzie jest miejsce też na progresywność i bardziej złożone formuły.  W ich muzyce znajdziemy wpływy symphony x, Kamelot, Avantasia czy Theocracy.

Enbound gra muzykę, która opiera się na wyszukanych melodiach, na symfonicznym, podniosłym klimacie i patentach iście progresywnych. Stawiają na klimat, na złożona konstrukcję kompozycji. Potrafią zaskoczyć i stworzyć intrygujące kompozycje. Za partie wokalne odpowiada Lee Hunter, który potrafi oczarować swoim głosem i zbudować odpowiedni klimat. Bez problemu potrafi odnaleźć się w różnych stylizacjach, co jest sporym atutem. Gitarzysta Marvin Flowberg dwoi się i troi, by sporo działa się na płycie, by każdy znalazł coś dla siebie. Na pewno jego gra zasługuję na uwagę i pochwałę.

Płyta zawiera 11 kompozycji dających 50 min muzyki. Płytę otwiera "Assaulted Taste", który pokazuje, że band potrafi zmiksować progresywny heavy metal z symfonicznym power metalem. Efekt końcowy jest oczywiście zadowalający. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest energiczny "Maximize" , który kipi energią, przebojowością i tutaj słychać na pewno echa Avantasia. Enbound błyszczy w klimatycznym "Set it Free" i tutaj nastawienie na granie bardziej nowocześniej i agresywniej. Jest miejsce na bardziej rockowe kompozycje i to potwierdza "Invincible". Power metal wraca w szybszym i bardziej chwytliwym "Extreme", który przypomina dokonania Kamelot. Jeszcze warto pochwalić za "Overload", który pokazuje, że można grać agresywnie, nowocześnie i z pomysłem. Jeden z najlepszych momentów na płycie i szkoda, że nie ma więcej tego typu kawałków.

Nie ma efektu wow, nie ma przejawu geniuszu, ale band prezentuje godny uwagi miks power metalu, progresywności i symfonicznego metalu. Wszystko rozegrane z pomysłem i dbałością o detale. Płyta nastawiona na klimat, złożoną formułę i wyszukane melodie. Nie jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku, ale fanom gatunku może przypaść do gustu.

Ocena: 7/10

SINNER RAGE - Powerstrike (2025)


 Sinner Rage to nowy, młody hiszpański band, który obrał sobie za cel granie klasycznego heavy metalu z lat 80. Nie brakuje w tym elementów hard rocka czy NWOBHM. Ta hiszpańska formacja powstała w 2023r i debiutancki album zatytułowany "Powerstrike" ukazał się 21 lutego nakładem Dying Victim Productions. Nic nowego, nic odkrywczego tutaj nie dostajemy. W zasadzie płyta jakich wiele.

Formuła w jakiej obraca się Sinner Rage jest oklepane i znajdziemy tutaj wpływy Christian Mistress, Enforcer, Saxon czy Judas Priest. Motorem napędowym kapeli jest wokalista Artiz Martinez, który potrafi zauroczyć charyzmą i manierą wokalną. Jasne brakuje odpowiedniego warsztatu technicznego, ale nie jest to problem. Dobrze spisuje się duet gitarowy Atiz Yarza/ Jara Solis, którzy stawiają na szybkość, chwytliwość i oklepane patenty. Niby dobrze się tego słucha, ale nie wzbudza to większych emocji. Materiał krótki i treściwy, ale jest kilka ciekawych momentów. Jednym z nich jest nieco hard rockowy "Powestrike" i od razu przypominają się lata 80. Kawałek prosty, ale potrafi oczarować swoją konstrukcją i przebojowością. Troszkę elementów judas priest można wyłapać w "Silent Thunder" i już można odczuć, że band nie należy do pierwszej ligi.Nieco rockowy "Highway Knights" to znów solidna porcja heavy metalu i hard rocka lat 80. Można tutaj doszukać się wpływów Saxon, czy Warlock. Band potrafi przyspieszyć i taki "fires on" czy "Angel of Combustion" to potwierdzają. Sekcja rytmiczna błyszczy, a reszta to solidna porcja heavy/speed metalu, który niczym specjalnym się nie wyróżnia.

"Powerstrike" to płyta przewidywalna, bez elementu zaskoczenia. Na rynku pełno takich płyt i jest w czym wybierać. Sinner rage nie ma pomysłu na hity, na kompozycje który by zostały na dłużej z słuchaczem. Grać potrafią i może jeszcze coś kiedyś pokażą i przełamią rzemiosło, które póki co prezentują.

Ocena: 6/10

niedziela, 23 lutego 2025

NOCNY KOCHANEK - Urwany Film (2025)


 Najwyższy czas pogodzić się, że Night Mistress nie powróci i jedyne co pozostaje to Nocny Kochanek. Kiedy przywyknie się do ich humoru, do całego imagu i tych wszystkich tekstów, to można stwierdzić że nie jest to złe, a nawet po pewnym czasie stwierdzić że dobrze się tego słucha. Nocny Kochanek to nietypowy twór, którego nie wiadomo jak traktować, ale grać potrafią i w sumie mają smykałkę do tworzenia hitów. Kiedy odpali się taki "hewi metal", "zdrajca metalu", czy ostatni "O jeden most za daleko" to dobre płyty. Wiadomo humor może momentami irytować, może odstraszyć i być powodem do drwin. Nic to nie zmienia, Nocny kochanek jest dalej i ma się dobrze. Wydali 21 lutego swój szósty album zatytułowany "Urwany Film". Nic się nie zmieniło i dalej grają swoje i w tym swoim stylu. Tylko tym razem dostajemy koncepcyjny album , gdzie wszystkie kawałki tworzą jedną historię. Oczywiście wszystko z humorem i wszystko zależy od nas, czy pasuje nam taki właśni rodzaj metalu.

Nie ma sensu rozwodzić się nad tym czy to disco metal, czy jakiś inny rodzaj heavy metalu, warto wspomnieć, że band potrafi zagrać w stylu power metalowym, heavy metalowym czy hard rockowym. Zawsze ich albumy są zróżnicowane i tym razem jest tak samo. Odnoszę wrażenie, że płyta jest bardziej spójna i jakaś taka bardziej dopracowana. Tak jakby powrót do konkretnego grania z dwóch pierwszych płyt, co bardzo cieszy. Wiadomo jest utalentowany Sokołowski, który sprawdza się jako wokalista. Ma talent i umiejętności, co potrafi wykorzystać.  Sporo dobrego dla zespołu robią oczywiście gitarzyści. Duet Kazanowski/Majstrak jak zwykle stają na wysokości zadania i dbają o przebojowy i melodyjny wydźwięk płyty.  Brzmienie jak zwykle bez zastrzeżeń.

Płytę otwiera energiczny "Co tu się od1€84£0? " i jak zwykle jest melodyjnie, przebojowo i z power metalowym pazurem. Otwieracze zawsze mają dobre. Kawałek wpada w ucho i to już spory plus. Na pewno nowym klasykiem zespołu stanie się przebojowy "to właśnie hewi metal", który nieco przypomina "Dżentelmeni metalu". Refren banalny, ale robi robotę. Taki rasowy nocny kochanek. Zapuszczasz i od razu wiadomo kto to gra. Dalej mamy nieco hard rockowy "Ile można pić". Taki nastrojowy kawałek, który w finałowej fazie nabiera mocy i drapieżności. Zachwyca ta pozytywna energia w przebojowym "Będę Ojcem", który przemyca pewne elementy Iron maiden. Agresywny power metal z pewnymi elementami thrash metalu pojawiają się w "Szybszy od wytrysku" i to kolejny utwór który kipi energią i przebojowością. Kolejny utwór, który na pewno zagości w koncertowej setliście na dłużej to "Wódeczka". To znów energiczny killer, w którym przemyca się elementy iron maiden, helloween czy brainstorm. Więcej hard rockowego pazura znajdziemy w "Na własną rękę" i znów banalnie, ale chwytliwe. Prosto bez udziwnień do celu. Ballady w wykonaniu nocnego kochanka zawsze mają nastrój i tym razem też tak jest. "Milf" przede wszystkim ukazuje talent Sokołowskiego w roli wokalisty. Dobrze znany "uber uwodziciel" to znów killer, gdzie band zabiera nas w rejony power metalowe, a nawet i thrash metalowe. Mocny riff, który momentami ociera się o metalikę, dodaje całości uroku. Pozytywną energią kipi "Cycki, kebab, Amarena", który jest takim nocnym kochankiem w pigułce. Ostatni utwór to "zanim nas dopadnie kac" i też jakoś bez niespodzianek. Wciągający i bardzo chwytliwy refren robi wrażenie i zapada w pamięci.

Oddałbym wiele, żeby posłuchać nocnego kochanka w wersji takiej na poważnie, takiej bez humoru, coś w stylu Night Mistress. Tylko wiadomo, że to już nie byłby Nocny Kochanek. "Urwany Film" to kolejny udany album tej grupy, a może i jeden z tych najlepszych. Każdy utwór trzyma poziom i nie ma uczucia, że jakaś kompozycja jest zbędna. Nie jest to płyta roku, ale dobry czasoumilacz. Przychodzi taki dzień, że chce się posłuchać czegoś lekkiego, czegoś mało ambitnego i wymagającego. Na taki dzień nocny kochanek się sprawdza. Dla fanów będzie uczta, a ci co są na "nie" zdania nie zmienią.

Ocena: 8/10

TURBO - Blizny (2025)


 Kiedy mówi się o polskim heavy metalu, to bez zastanowienia wielu z fanów wymieni wiele kapel i pewnie wielu powtórzy nazwę Turbo. To nasz skarb narodowy, który odbił swoje piętno na polskim heavy metalu. Dali podwaliny i przez lata pokazywali, że nie bez powodu mówi się o nich w kategoriach najlepszy polski band grający heavy metal. To już kapela, która ma status kultowej i nie musi nic udowadniać. Nagrali przez te wszystkie lata naprawdę świetne albumy i każdy znajdzie coś dla siebie. Kocham "Dead End", gdzie grali brutalni thrash metal, kocham rozbudowany i przebojowy "Strażnik Światła' czy wreszcie ponadczasowy "Kawaleria Szatana". Każdy album trzymał poziom i nigdy nie zawiedli. Po wydaniu udanego "Piąty Żywioł" coś jakoś cicho zrobiło się  w okół Turbo. W 2020r pojawiła się składanka na 40 lecie istnienia zespołu. Fani czekali jednak wciąż na nową muzykę i teraz po 11 latach przerwy band powraca z nowym albumem. 12 album grupy nosi tytuł "Blizny" i ukaże się 14 marca nakładem Mystic Production.

Chyba bardzo stęskniłem się za ich muzyką i ta długa przerwa wzbudziła spory głód na muzykę Turbo. "Blizny" to naprawdę płyta, na którą warto było czekać 11 lat. Z jednej strony to album w stylu Turbo, a z drugiej strony brzmi to wszystko współcześnie. Jest mroczno, agresywnie, jest zróżnicowanie, jest przebojowość i chwytliwość. Skład bez zmian co cieszy, bo panowie są zgrani i już pokazali nie raz że nowy skład naprawdę potrafi siać zniszczenie. "Blizny" to powrót do ostrzejszego grania, bowiem pojawiają się elementy thrash metalowe, pojawia się ciężar, pojawia się mroczny klimat. Ta piękna i klimatyczna okładka w pełni oddaje to co prezentuje zawartość. Turbo zadbał o każdy detal i nie ma się zbytnio do czego przyczepić. Okładka to klasa i jedne z piękniejszych okładek metalowych ostatnich lat. Cudo! Brzmienie też nieco przybrudzone i takie nieco wzorowane na thrash metalowych produkcjach. No jest moc. Zwłaszcza perkusja, sekcja rytmiczna brzmi tutaj intrygującą i mocarnie. Niezgódzki i Hoffmann stworzyli duet gitarowy, który dostarcza emocji, drapieżności i takiego heavy metalowego kopa. Każdy riff, partia gitarowa jest na wagę złota Panowie nie marnują czasu i dostarczają przepiękne dźwięki. Jest mrocznie, ponuro i tak z pazurem. Wszystko brzmi świeżo. Tomasz Struszczyk brzmi tutaj jakoś jeszcze lepiej i bardziej agresywnie. Jego głos potrafi przyprawić o dreszcze. Nasza duma narodowa!  Warto wspomnieć, że gościnnie pojawia się na albumie Bartosz Struszczyk, Wojciech  i Piotr Cugowski.

Na pierwszy ogień idzie intro, czyli "Blizny". Nutka progresywności i rockowego charakteru. Turbo wraca do thrash metalowych patentów w singlowym "Nowy Rozdział". Co za petarda! Te nawiązania do twórczości Kreator po prostu są świetne i w niczym nie przeszkadzają. Do tego ten posępny i wciągający refren. Brawo Panowie, bo to jeden z najlepszych utworów w historii zespołu. Ponad 6 minut trwa "W.W.W.W", który jest bardziej złożoną kompozycją. Pojawia się tutaj Piotr Cugowski, który wnosi nieco rockowego charakteru.  To ciekawy utwór, który w początkowej fazie ma nieco rockowy, komercyjny charakter. Potem nabiera mocy i takiego nieco doom metalowego stylu. Duży plus za nawiązania do Black Sabbath. Kolejny ostry utwór na płycie to "Łotr" i znów pełno tutaj elementów thrash metalowych. Jest pazur i szybkie tempo. Uwielbiam turbo w takiej odsłonie. Nie brakuje tutaj hitów i wpływów iron maiden, a dowodem tego jest "Przyjdź do mnie". Zauroczyć może też marszowy i nastrojowy "Magnetyczny Sen", który zachwyca solówkami, tempem i konstrukcją. Drapieżny i pełen energii jest też "Zawrót Głowy" i znów balansowanie na pogranicza heavy/power i thrash metalu. Turbo w znakomitej formie. Ach ten mrok i wyostrzony bas w "Na Dno". Partie gitarowe ostro tną, do tego stonowane tempo i chwytliwy refren. Ten kawałek ma wszystko co trzeba i wnosi urozmaicenie i świeżość do albumu. Super, że nie ma grania na jedno kopyto, a jest zabawą konwencją. Mocna rzecz! Jest jeszcze żywiołowy "Do domu", w którym swoje 3 grosze dorzuca Wojciech Cugowski, choć nie do końca ten typ wokalu tu pasuje. Sam kawałek robi robotę i pokazuje to co najlepsze w Turbo. Kolejny singiel to "Zwyczajnie Nie" i jest to rozbudowany kawałek, który w pierwszej fazie jest mroczny, stonowany, ale potem nabiera energii. Nutka progresywności, a wszystko podane świeżo i w współczesnym brzmieniu. Koniec to stonowany, balladowy "Spokojny" i jakie takie outro może być.

Turbo długo kazał czekać na nową muzyką, ale warto było. Band zmajstrował coś wyjątkowego i dopieszczonego. Każdy element układanki robi wrażenie. Począwszy od pięknej okładki, mocnego brzmienia, aż po samą zawartość. Płyta jest zróżnicowana, kryjąca wiele smaczków, pięknych dźwięków i każdy utwór to coś wyjątkowego. Na taki album Turbo czekałem. W końcu mamy też patenty thrash metalowe i nawet trafią się elementy progresywne. Płyta bezbłędna.

Ocena: 10/10

sobota, 22 lutego 2025

AIRFORCE - Acts of Madness (2025)

 

 

Wydany w 2020r album "Strike Hard" oceniam jako solidne wydawnictwo, w którym brytyjska formacja Airforce stara się oddać hołd dla NWOBHM i lat 80. Były solidne riffy, porządne partie gitarowe i kilka godnych uwagi melodii, ale jako całość nie potrafiła wzbudzić większych emocji. Minęło 5 lat, a Airforce właśnie 21 stycznia wydał swój 3 album zatytułowany "Acts of Madness" za sprawą Rock of Angels Records. Nie udało może nagrać się albumu, który mógłby powalić na kolana i stać się z miejsca klasykiem. Jednak mimo wszystko to kawał solidnego brytyjskiego heavy metalu. Każdy kto kocha wczesny Iron Maiden, tank czy Judas Priest ten odnajdzie się w świecie Airforce.

W zespole uwagę przyciąga bez wątpienia perkusista Doug Sampson, który grywał z Iron maiden. Nie dziwi też obecność covera w postaci "Strange World", który wypadł solidnie. Mocnym filarem grupy jest wokalista Flavio Lino, który odnajduje się w takiej stylizacji na pogranicza hard rocka i heavy metalu. Dzięki niemu czuć klimat nwobhm i lat 80. Jego głos może nie jest idealny i daleki od technicznej perfekcji, ale ma charyzmę, klimat i to coś co przyciąga uwagę słuchacza. Gitarzysta Chop Pitman stawia na klasyczne brzmienie, na nieco oklepane zagrywki. To jest plus jak i minus. Może niczym specjalnym nas nie zaskakuje, ale odwala tutaj kawał dobrej roboty. Przede wszystkim jest tutaj bardzo brytyjsko, tak odlscholowo co bardzo cieszy.

Co do zawartości to na pewno warto wsłuchać się w przebojowy "Among the Shadows", który jest  pełen ikry i klasycznego brzmienia. Echa Judas Priest czy Iron maiden jak najbardziej na plus. Syntezatory i takie łagodniejsze brzmienie sprawia, że "Life turns to Dust" potrafi pozytywnie zaskoczyć. Stonowane tempo i pełno patentów Judas Priest z czasów "Turbo". Pomysłowy i nieco marszowy "Sniper" to też jeden z ciekawszych momentów na płycie. Można tutaj doszukać się nawet coś z Accept. Kompozycja zagrana z polotem, pomysłem i potrafi porwać swoim stylem. To jest to! Rockowy "Lost Forever" o zabarwieniu ballady to troszkę taki wypełniacz co nic nie wnosi, a jeszcze troszkę przynudza. Zadziorny "Westworld" wpisuje się w klimaty NWOBHM i ma w sobie na pewno więcej energii. Warto pochwalić za to co panowie instrumentalnie wyczyniają w "Heroes", który jest jasnym punktem tej płyty. Miłym dodatkiem jest właśnie cover irona maiden w postaci "Strange World".

Znajdziemy tutaj kawał dobrze skrojonego heavy metalu w brytyjskiej odsłonie. Jest klasycznie, jest klimat lat 80 i dużo patentów nwobhm. Band robi swoje, tylko wciąż brakuje powalających aranżacji, pomysłów na hity i takiego ostatecznego oszlifowania. To wszystko nie jest złe, ale band wciąż tkwi w rzemieślnictwie i troszkę brakuje im ogłady. Nadzieja jest i drzemie w nich potencjał, tylko jeszcze nie został obudzony.

Ocena: 7/10


czwartek, 20 lutego 2025

TIME RIFT - In Flight (2025)


 Dla tych co uwielbiają twórczość Christian Mistress, Lucifer, Raven, a przede wszystkim Thin Lizzy mam coś co na pewno dostarczy Wam sporo frajdy. Mowa o najnowszej płycie amerykańskiego Time Rifgt, który działa od 2014r. Mają za sobą debiut, ale przede wszystkim wyróżnia ich klimat lat 70. Balansują między hard rockiem, nwobhm, a klasycznym heavy metalem. Mają to coś co przyciąga uwagę i zapada w pamięci. "In flight" ukazał się 17 stycznia nakładem Dying victims Productions.

Skład Time Rift to przede wszystkim charyzmatyczna wokalistka Domino Monet, która swoim tajemniczym głosem przybliża nas do lat 70. Pasuje do tego stylu, do grupy i potrafi czarować. Tak trzymać ! Za te pomysłowe i intrygujące partie gitarowe odpowiada Justin Kaye i trzeba przyznać, że odwalił kawał dobrej roboty. Płyta brzmi jakby ukazała się w latach 70. Do tego ta prosta i klimatyczna okładka i przybrudzone brzmienie. Wszystko ma swój cel i miejsce.

Mamy tutaj 30 min muzyki i każdy z utworów coś ze sobą niesie. "Into the Stillnes" to magia i choć wieje spokojem, to partie gitarowe, ten mroczny klimat i pewne echa Black sabbath potrafią przeszyć. "Coyote Queen" to znakomite balansowanie między hard rockiem, a heavy metalem. Zadziorny "The Hunter" wyróżnia się pomysłowym riffem i przebojowym charakterem. Troszkę przypomniały mi się stare płyty Judas Priest i Thin Lizzy. Jakże dobrze słucha się żwawego "Dancing with the sun" i wieje nawet rock;n rollem. Hicior i przykład, że można czerpać z lat 70 i nagrać perełkę. Riff w "Hellbound" też jest godny pochwały i odnotowania. Znów prosty motyw i zadziorność robią swoje. Od razu moje serce skradł "Follow Tommorow", który przypomina miks Thin Lizzy, Kiss i Iron maiden z debiutu. Ta perkusja, partie gitarowe, wokal. Wszystko jest idealne. Magia! Lata 70 znów ożyły.

Tak wiem mamy luty, a ja tu trochę z opóźnieniem piszę o "In flight", ale lepiej późno niż wcale. Płyta zasługuję na chwałę i wszystko to co najlepsze. Mało jest płyt z taką muzyka, z takim klimatem i z taką jakością kompozycjami. Troszkę szkoda, że materiał krótki i mało agresywnego, szybkiego grania, ale i tak jestem pełen podziwu, co amerykański Time Rift tutaj nam zgotował. Można brać w ciemno.

Ocena: 8.5/10

TRICK OR TREAT - Ghosted (2025)


 Nie tak dawno zachwycałem się "Creepy Symphonies" Trick Or Treat z roku 2022. Ta płyta to kwintesencja tego co gra ten włoski band i znajdziemy tam wszystko co ich cechuje, co definiuje ich styl. To też dobry hołd dla twórczości Helloween, zresztą nie od dziś wiadomo że na Helloween się wzorują. Teraz po 3 latach przyszedł czas na następce. "Ghosted" ukaże się 25 kwietnia roku 2025 nakładem Scarlet Records. Cieszy fakt, że band kontynuuje ścieżkę obraną na poprzednim wydawnictwie i słychać powiązania. Niestety nie jest to album tej samej klasy, ale to wciąż pozycja godna uwagi, zwłaszcza jeśli kocha się twórczość Trick or Treat, no i oczywiście Helloween z czasów "Keeper of the Seven Keys".

Temat duchów i sam image skierowany w tą stronę jest całkiem udany i pasuje do tej kapeli. Ma być wesoło, kiczowato i z pozytywną energią. Tak też jest i nawet okładka taki wymiar ma. Widać oczywiście powiązania z poprzednim dziełem. Co do składu to pojawił się nowy perkusista tj  Dario Capacci. W pasował się do stylu grupy i nadaje odpowiedniego tonu kompozycjom. Odwala kawał dobrej roboty. Siła Trick Or treat tkwi w gitarzystach i przede wszystkim wokaliście. Benedetti/Venturelli to dwaj utalentowani gitarzyści, którzy potrafią grać radosny, energiczny power metal, potrafią też zwolnić, potrafią zaskoczyć. Na nowym albumie pokazują, że znają się na swojej robocie. Prawdziwą gwiazdą nr 1 jest oczywiście Allesandro Conti, czyli jeden z najlepszych głosów w power metalu. Cały czas czaruje swoim głosem i często przypomina manierę Kiske, co dodaje tylko uroku całości.

Technicznie album bez błędny, a jak tam zawartość? Klimatyczne intro, a potem rozpędzony "Craven Wood", który zabiera nas w rejony starego dobrego helloween. Znów Trick or Treat i przypomina ten blask z poprzedniej płyty. Dalej mamy przebojowy "Bloodmoon", który przemyca pewne patenty Avantasia, do tego Adrienne Cowan zalicza gościnny występ. Bardzo udany utwór. Dalej wkracza znany singiel w postaci "Ghosted" i tutaj troszkę mieszane uczucia, bo kawałek taki bardziej komercyjny, bardziej rockowy, ale nadrabia chwytliwością i klimatem. Niby jest energia w "Dance With the dancing Clown", ale kicz i takie przekoloryzowanie sprawia, że utwór sporo traci. Radośnie, wesoło i tak dość bezpiecznie band gra w "Polybius", ale to Trick Or treat jaki znamy i kochamy. Fanom horrorów spodoba się "Evil dead never Sleeps" , który nawiązuje do "Martwego Zła" i to również jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Podobne wrażenie sprawia zadziorny i przebojowy "The 13 th" i to wiadomo hołd dla "Piątku trzynastego". "Bitter dreams" z kolei to ukłon w stronę "Koszmar Z ulicy wiazów". To akurat mocne, power metalowe kompozycje, które pokazuje że band potrafi też pokazać pazur i nieco bardziej poważne oblicze.  Nawiązanie do kultowych horrorów, troszkę nasuwa namyśl okładkę Trick or treat z debiutu. Jest jeszcze Chris Bowes z Alestorm w przesadzonym "Return to Monkey Island" i ten utwór jest za bardzo kiczowaty i wesołkowaty.

Mimo pewnych wad, wpadek dostajemy znów na pewno kawał dobrze skrojonego radosnego power metalu. Przypominają się stare dobre czasy Helloween. Trick Or Treat umacnia swoją pozycję i ten album na pewno wstydu im nie przynosi. Znajdziemy tutaj naprawdę kawał porządnego power metalu, który przyprawia o uśmiech i dostarcza też sporo power metalowych petard. Kto lubi Trick or treat nie będzie zawiedziony, a kto ich nie cierpi to nie ma tutaj czego szukać.

Ocena: 8/10

środa, 19 lutego 2025

WRETCH - Visitors (2025)


 Amerykański Wretch działał w latach 80, ale bez większego sukcesu. Dopiero teraz band pokazuje na co go stać i swój prawdziwy potencjał. Band powstał w 1984r, ale odrodził się w pełni sił w 2006 r za sprawą albumu "Reborn" i wtedy ruszyła machina. W końcu pojawił się poważny gracz, który się zna na amerykańskim power metalu. W ich muzyce słychać wyraźne wpływy Jack Starr Burning Star, Manowar, Attacker czy Fifth Angel. Po 6 latach czekania przyszedł czas na 5 album tej formacji, który nosi tytuł "Visitors". Płyta ukazała się 24 stycznia nakładem Arkeyn Steel Records.

Wretch jest nie do zatrzymania i wciąż trzyma wysoki poziom. Wiedzą jak nagrać wartościowy materiał, który będzie emanował energią, drapieżnością i zachwycał jednocześnie melodyjnością. Band czerpie garściami z klasyki gatunku i jest wierny klasyce, ale też stara się brzmieć współcześnie i świeżo. W składzie pojawił się nowy perkusista Mark Knocki, który zaznacza swoją obecność na płycie. Nie byłoby sukcesu, gdyby nie utalentowany i charyzmatyczny wokalista Juan Ricardo. To wokalista z prawdziwego zdarzenia, który potrafi nadać charakteru kompozycjom i odpowiedniego ładunku emocjonalnego. Ma siać zniszczenie i kruszyć mury. Tak też jest. Do tego dochodzą świetnie skrojone partie gitarowe. W tej sferze błyszczy duet Stephenson/Giannakos, którzy stawiają na przebojowość i zadziorność. Każdy riff robi tutaj robotę i dostarcza sporo frajdy. Słychać, że band dołożył wszelkich starań, aby album robił wrażenie od pierwszych sekund.

Materiał jest zwarty i treściwy. 38 minut muzyki zawarto w 9 kompozycjach. Płytę otwiera zadziorny i taki true metalowy "In my time of Reckoning" i słychać tu echa Manowar czy Jack Starr Burning Star. Od razu słychać, że mamy do czynienia US power metalem. Od razu wpada w ucho utwór nr 2, czyli "The Voice" , który utrzymany jest w podobnej konwencji. Do tego dochodzi ten uroczy wokal Juana, który idealnie pasuje do takiego grania. Pewne echa NWOBHM można wyłapać w "Chernobyl", który pokazuje że nawet proste patenty potrafią oczarować. Tytułowy "Visitors" też ma swój urok i potrafi oczarować stonowanym charakterem i epickości. Najostrzejszy utwór na płycie to na pewno "Trapped in a lucid dream" i "Dystopia",  a najlepsze jest to można tutaj doszukać się elementów neoklasycznych.

Wretch nie tworzy niczego nowego, a jedynie odkurza stare oklepane patenty, który nadaje świeżości i połysku. Znają się na rzeczy i wiedzą jak porwać tłum. Kopalnia hitów i pomysłowych riffów. Panowie nie zawodzą, a ich nowy album to prawdziwa uczta dla fanów US power metalu.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 18 lutego 2025

BATNA - Ślepość (2025)


 "Ślepość" to drugi krążek w dorobku młodej formacji o nazwie Batna. Grupa działa od 2020r i ma za sobą debiutancki album "Niechciani". Nie tak łatwo zaszufladkować ten zespół, bo jest tu dużo klasycznego heavy metalu, troszkę gdzieś tam groove metalu czy może i nawet thrash metalu. Wszystko zagrane mrocznie i nowocześnie. Band ma pomysł na siebie i to dobrze o nich świadczy. Każdy kto kocha szeroko pojętą muzykę heavy metalową i miło jest usłyszeć teksty w języku polskim. Nowy album potwierdza, że ten zespół ma coś do powiedzenia.

Okładka jest mroczna i pełna grozy i trzeba przyznać, że pasuje do zawartości. Samo brzmienie też bardziej nastawione na mrok, na posępny nastrój, a wszystko brzmi bardzo współcześnie i ciężko. Warto pochwalić Marcina Zmorzyńskiego za partie wokalne, za agresję którą wnosi i mroczny klimat. Momentami przypomina manierę Litzy, co mnie bardzo cieszy. Za partie gitarowe odpowiada duet Biedroń/Pierwoła, którzy balansują między różnymi gatunkami i wychodzi całkiem ciekawa mieszanka stylistyczna. W jednym utworze może dziać się bardzo dużo. Weź my na przykład taki "Płonę" gdzie jest trochę rocka, trochę heavy metalu i nawet groove metal. To pokazuje, że band stara się nas zaskoczyć i nie iść jasnym, utartym schematem. Za to plus. Najlepiej wypada zespół w takiej może bardziej klasycznej odmianie heavy metalu jak ta w otwierającym "Po której stronie", gdzie słychać pewne patenty Turbo, czy Monstrum. Jest pazur, chwytliwy riff i łatwo wpadający w ucho refren. Jeden z najlepszych utworów na płycie i troszkę szkoda, że nie ma więcej takich petard. Nieco stonowany  "Major" też potrafi zapaść w pamięć i tutaj też postawiono na mroczny klimat i przebojowy charakter. Bardziej nowocześnie, bardziej agresywnie jest w "Był sobie Człowiek" i jest też więcej groove metalu. Dobrze wypada też energiczny i przebojowy "Malleus Malleficarum", w którym pojawiają się pewne patenty thrash metalu. Singlowy "Burn Inside" też imponuje jakością i drapieżnością. Bez wątpienia takie kompozycje jak ta pokazuje, że zespół grać potrafi i ma pomysł na siebie. Końcówka płyty to rockowy "za wasze zdrowie" i mroczniejszy "Kiedy czas nadejdzie", który pokazuje że band potrafi odnaleźć się na każdej płaszczyźnie.

"Ślepość" to płyta zróżnicowana, która może przyciągnąć rzeszę słuchaczy. To płyta na pewno mroczna, pełna ciekawych dźwięków i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Troszkę brakuje mi tu przebojowości i bardziej melodyjnego aspektu. Mimo pewnych niedociągnięć to wciąż pozycja godna uwagi. Dobrze widzieć, że wciąż pojawiają się nowe zespoły na polskiej scenie metalowej i nie boją się używać polskiego języka.

Ocena: 7/10

niedziela, 16 lutego 2025

MANTRIC MOMENTUM - Alienized (2025)


 "Alienized" to najnowsze dzieło norweskiego Mantric momentum, który działa od 2020 r. To kolejny projekt muzyczny proponowany przez wytwórnię Frontiers Records. Tutaj w skład wchodzi 2 muzyków. Jest wokalista Terje Haroy z Pyramaze i multiinstrumentalista Christer Haroy, którego można kojarzyć z Triosphere. Panowie stawiają na miks melodyjnego heavy metalu, power metalu i progresywnego metalu. Coś tam z Symphony X, Pyramaze, czy Masterplan można wyłapać w niektórych momentach, ale panowie starają się być sobą i tworzyć coś swojego. Płyta "Alienized" ukazała się 14 lutego i to już drugi album Mantric Momentum.

Muzycy doświadczeni, mający coś do zaoferowania i mający pomysł na swój styl, na swoja muzykę. Przepiękne są tutaj partie wokalne Terje, który ma charyzmę, technikę i niesamowite umiejętności. Stworzy coś z niczego i nada kompozycji odpowiedniego klimatu. Partie gitarowe zagrane współcześnie, z pazurem i nutką progresywności. "Resiliance" to pierwszy utwór, który pojawia się po intrze i od razu daje nam przedsmak całości. Utwór intryguje i potrafi zapaść w pamięci. Kryje się w tym nutka tajemniczości, podobnie jak w frontowej okładce. Mroczne, dopracowane brzmienie jest dodatkowy atutem. Więcej melodyjności i przebojowości uświadczymy w "Alienized", który momentami przypomina stary dobry Masterplan. Kompozycja na pewno bardziej energiczna i przebojowa. Pierwsze sekundy "The highest Mountain" jakoś przypomniały o nieśmiertelnym "We will rock You" Queen, a wszystko za sprawą perkusji. Utwór może faktycznie nieco rockowy, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. O szybsze bicie serca przyprawia nastrojowy"Time Is my Ally" i tutaj jakoś przypomniały mi się dokonania Pretty Maids. Jest pazur, pomysłowy motyw i emocjonalne melodie, które potrafią poruszyć. Perełka! Idealnie w mój gust trafił rozpędzony, power metalowy "Sirens Call", gdzie przewodnia melodia od razu sieje zniszczenie. Jakby było więcej takich petard, to płyta byłaby obłędna.  "A stronger Stance" to kolejny mocny akcent na tej płycie. Co za świetny i pełen podniosłości refren, który pokazuje klasę. Nic dodać nic ująć. Zamykający "Barricades" też imponuje gracją, finezją, emocjonalnym ładunkiem. Szybko wpada w ucho i znakomicie podsumowuje cały krążek.

Prawdziwy cios z zaskoczenia, bo nie sądziłem że dostanę tak wartościowy album. Ta płyta ma swój klimat, ma hity, ma ciekawe i wciągające aranżacje. Jest od początku do końca jakość i pomysł na to wszystko. Każdy kto kocha miks power metalu i progresywnego metalu z nutką rocka czy melodyjnego metalu ten szybko odnajdzie się. Zresztą Frontiers Records potrafi dostarczyć zawsze dany album na wysokim poziomie.

Ocena: 9/10

sobota, 15 lutego 2025

Löanshark - No Sins To Confess (2025)


Aless Oppossed i Logan Heads w tym roku już prezentowali debiut Crimson Storm, a to nie koniec muzyki jakiej przygotowali dla nas. Jest jeszcze debiut hiszpańskiego Löanshark o tytule "No Sins To Confess", który ukazał się 14 lutego nakładem RPM Roar. Płyta jakich wiele, gdzie jest dużo NWOTHM, są elementy speed metalu, hard rocka, czy przede wszystkim heavy metalu z lat 80.Band czerpie garściami z Iron maiden, Saxon, czy Enforcer.

Okładka kiczowata, jak przystało na okładki z lat 80. Brzmienie też nieco przybrudzone i wzorowane na tych z lat 80. Do tego dochodzi specyficzny i nastrojowy wokal Logana Headsa, który idealnie sprawdza się w takim graniu, zwłaszcza w momentach gdzie trzeba wejść w wysokie rejestry. Jego partie gitarowe też są solidne i nie brakuje tutaj godnych uwagi melodii. Problem w tym, że konkurencja w takim graniu jest strasznie silna i jest w czym wybierać. Na perkusji jest Angel Smolski z raptore, którego partie są dynamiczne i bardzo wyraziste.

Na pierwszy idzie "Electric Shockin waves", który jest trochę oklepany, ale miły w odsłuchu. Można się dobrze przy tym bawić. Iście w stylu iron maiden rozpoczyna się "Machine Gunner", który również przemyca trochę patentów Judas Priest czy Dokken. Pierwszy hicior, który zapada w pamięci. Band przyspiesza w "Another man in the Trunk", który jest rozegrany w bardziej speed metalowej formule. Dobry utwór, ale jakoś niczym specjalnym sie nie wyróżnia. Troszkę Judas Priest można usłyszeć w stonowany i zadziornym "Backstabber" i to kolejny jaśniejszy punkt płyty. Brawa za pomysłowy riff w "Wet'n Wild" i znów udane balansowanie na pograniczu hard rocka i heavy metalu. W takiej konwencji Loanshark radzi sobie bardzo dobrze. Warto wspomnieć o energicznym i pozytywnie zakręconym "Bad guys dont lose", gdzie znów słychać dobrą zabawę, solidny riff i przebojowy refren. Wpada w ucho, a to już coś. Jest cover Merseille w postaci "Open Fire", który jest po prostu udany. Całość wieńczy zadziorny "Heavy metal Addicts" i to znów bezpiecznie zagrany heavy metal. Jest klimat lat 80, prosta formuła i sprawdzone patenty. Dobrze się tego słucha, ale nie wywołuje większych emocji.

"No sins to Confess" to solidny nwothm i nic ponadto. Płyta jakich wiele i w sumie pewnie za pare miesięcy świat zapomni o tej płycie. Dobrze umila czas to fakt, ale nie wzbudza większych emocji. Ot co solidnie zagrany heavy metal w klimacie lat 80. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie.

Ocena: 7/10

piątek, 14 lutego 2025

CRAZY LIXX - Thrill of the bite (2025)


 Szwedzki Crazy Lixx wraca z nowym albumem zatytułowanym "Thrill of the bite" i to jest coś co może przypaść do gustu fanom hard rocka i glam metalu. Każdy kto wychował się na twórczości Alice Coopera, Motley crue czy Def Leppard ten szybko odnajdzie się w tym co gra Crazy Lixx.  To już 9 album w dyskografii szwedów, którego premiera 14 lutego nakładem Frontiers records.

Warto wspomnieć, że to pierwszy album z nowym perkusistą tj Robinem Nillsonem, który sprawdził się i wpasował się w styl grupy. Mocną stroną Crazy Lixx jest bez wątpienia jest duet gitarzystów Lundgren/Olsson. Panowie stawiają na energią, dynamikę, przebojowość i klimat lat 80. Słychać wyraźne inspiracje Def Leppard czy Alice Cooper. To wszystko jest utrzymane w przebojowej, melodyjnej formule. Hard rockowe szaleństwo zdominowało ten album. Do tego wszystko napędza wokal Danny Rexona, za  sprawą którego czuć hard rock, drapieżność i tą przebojowość. To jest gwiazda i znak rozpoznawalny Crazy Lixx. Nowy album nie wnosi niczego nowego i tylko potwierdza to co w czym band się specjalizuje.

Najlepiej sprawdzają się tutaj takie energiczne kawałki jak "Highway Hurricane" i wszystko tutaj jest idealne. Tonacja, szybkość, chwytliwość i partie gitarowe. Mocny start, a na plus jeszcze te wyraźne wpływy Def Leppard. Kolejny hicior to "who said rock'n roll is dead" zachwyca chwytliwym refrenem i ostry riffem. Crazy Lixx to maszynka do tworzenia hitów. Można odpłynąć w klasycznie brzmiącym "Little Miss Dangerous", który również oddaje to co najlepsze w muzyce Crazy Lixx. Pełno tu patentów Def leppard czy Alice Cooper. Przypominają się stare dobre lata 80. Troszkę heavy metalowego pazura dostajemy w szybszym "Call of the wild". Co za energia i melodyjność. Robi to wrażenie. Szybko w ucho wpada rytmiczny "Midnight Rebels", a ballada "Hunt for danger" potrafi ukoić.Płytę zamyka hicior w postaci "Stick it Out" i to znów 100 % hard rocka. Crazy Lixx  pokazuje na co ich stać. Mają talent do tworzenia hitów, a to jeden z nich.

Crazy Lixx działa od 2002 r i znają się na swojej robocie. Sprawiają, że patenty Alice Coopera czy Def Lepparda mają nowe życie. Ten szwedzki band od lat trzyma wysoki poziom i dostarcza hard rock najwyższych lotów. Nowy album potwierdza, że są w świetnej formie. Można brać w ciemno.

Ocena: 8.5/10

LORDI - Limited Deadition (2025)


 21 marca 2025r nakładem RPM  ukaże się 19 album fińskiej kapeli Lordi. "Limited Deadition" to nic nowego, a po prostu typowy album Lordi, gdzie kluczową rolę odgrywa klimat grozy, mieszanka hard rocka i heavy metalu, a wszystko oczywiście utrzymane w przebojowej formule. Ostatnie płyty były dobre, ale wciąż czekałem na coś co przypomni mi "Deadache", który uwielbiam. W końcu udało sie Lordi nagrać album o podobnej formule, klimacie i jakości. Warto czekać na premierę nowej płyty.

Lider grupy Mr Lordi to bez wątpienia lider i główna atrakcja zespołu. Nie chodzi o image, ale umiejętności wokalne. Ma charyzmę, ma pazur  w głosie i sprawdza się w formule heavy metalu z dużą dawką hard rocka. Nie można jednak zapomnieć o reszcie zespołu. Sekcja rytmiczna stoi na straży dynamiki i odpowiedniego tempa. W końcu też pole do popisu ma gitarzysta Kone, który tym razem potrafi porwać swoją grą i dostarczyć godne zapamiętania riffy, czy solówki. Na nowym albumie na pewno błyszczy Hella i jej partie klawiszowe. Zalatuje klimatem syntezatorów i lat 80. Ten kicz jest tutaj naprawdę uroczy i dodaje odpowiedniego klimatu. Bardzo dobrze układa się współpraca Kone i Helli. Nowy album jest na pewno zróżnicowany, dopracowany i solidny. Od początku do końca słucha się tego z dużą przyjemnością i przypominają się najlepsze płyty Lordi.

Oczywiście pierwsze co dostajemy to intro, niczym z jakiegoś horroru z czasów VHS. Zresztą okładka frontowa w podobny sposób została skonstruowana. Pierwszy konkretny kąsek dostajemy w "Legends are made Of Cliches", gdzie przewodni motyw nieco przypomina filmy johna Carpentera. Jest hard rock i klimat lat 80. Wejście klawiszy, syntezatorów w "Syntax terror" niczym w "Panic Attack" Judas Priest. To jeden z ostrzejszych utworów na płycie i tutaj wszystko imponuje. Od ostrego riffu, przez chwytliwy refren i wciągające zagrywki gitarowe. Mocna rzecz! Dalej mamy nieco bardziej komercyjny, może nieco popowy "Skelephant in the room", który na swój sposób jest uroczy. Bardzo dobrze prezentuje się nieco zadziorny "Killharmonic Orchestra". W takiej stylizacji Lordi zawsze prezentuje się okazale. Nie przemawia do mnie nijaki "Collectable"., który nic nie wnosi do całości. Klimat grozy, lekkość i przebojowość to atuty "Fangoria", który również odzwierciedla wszystko to co najlepsze w muzyce Lordi. Singlowy "Hellizabeth" również porywa lekkością, klimatem lat 80 i nieco komercyjną formułą. Słucha się tego dobrze i w żaden sposób nie przeszkadza czerpać radości z słuchania. Ta lekkość i hard rockowe klimaty na tej płycie sprawdzają się i przesądzają o jakości płyty. Przepiękne prezentuje się "Retropolis" i ta partie gitarowe i stonowane dźwięki, przesiąknięte lekkością i pomysłowymi klawiszami sprawiają, że Lordi brzmi świeżo. Kolejny pomysłowy hicior na płycie to tytułowy "Limited Deadition" i znów znakomity motyw przewodni i lekkie, nastrojowe partie klawiszowe, które dodają przestrzeni i klimatu lat 80. Cudo! Całość wieńczy nieco ostrzejszy "You Might be deceased", który również ma nieco ostrzejszy riff i więcej heavy metalowej maniery.

Lordi ma swój styl i jednym może przypaść do gustu, a innym nie koniecznie. Kto lubi hard rock, klimat grozy i patenty lat 80 ten szybko po lubi co Finowie prezentują na swoim 19 albumie. Płyta jest dopracowana, równa, przebojowa i nie wprowadza w stan zażenowania i przypominają sie ich najlepsze płyty, w tym "deadache" a to już coś. Wypatrujcie nowego albumu Lordi, bo zasługuje na to!

Ocena: 8/10

czwartek, 13 lutego 2025

THUNDERMOTHER - Dirty & Divine (2025)


 Rozpoczęła się nowa era w szwedzkim Thundermother. Era wokalistki Linnea Vikstrom, który dołączyła do zespołu w 2023r. To właśnie z nią na pokładzie zarejestrowany nowy materiał o tytule "Dirty & Divine". To już 6 album tej rozpoznawalnej marki, która uwielbia prosty i chwytliwy hard rocka. Premiera "Dirty & Divine" miała miejsce 7 lutego 2025r, a wszystko za sprawą wytwórni Afm Records.

Oczywiście nic się nie zmieniło i zespół dalej tworzą same kobiety. Również stylistyka bez zmian, bowiem band dalej czerpie garściami z Ac/ Dc czy Scorions. Jest klasycznie, przebojowo i bardzo melodyjnie. Ta szwedzka marka nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze stoją na straży solidnego hard rocka. W zespole na pewno odnalazła się Linnea, którego głos pasuje do takiego grania i pasuje do Thundermother.  Kto zasługuje na pochwałę, to na pewno gitarzystka Fillipa, która wie jak porwać słuchacza i jak dostarczyć nam hard rockowe hity. Tych tu nie brakuje.

Okładka przykuwa uwagę, a brzmienie również dopieszczone pod każdym względem. Technicznie nie ma żadnych zarzutów. Sam materiał solidny, ale do ideału trochę brakuje. Może za dużo komercji?

Na pewno dobrze wypada otwierający "So Close" i sam riff przywołuje na myśl stary dobry Ac/Dc. Niby banalne granie, a ile radości dostarcza. Dalej mamy przebojowy i bardziej energiczny "Cant put out the fire" i może gdzieś tam wkrada się kicz, trochę komercja, ale nie jest tak źle i utwór wpada w ucho. Również zachwyca żywiołowy i niezwykle melodyjny "speaking of the devil" i to rasowy hard rockowy killer. Riff, refren czy dynamika robią tutaj robotę. Najlepszy moment na płycie. Kolejny godny uwagi kawałek to rock;n rollowy "Take the power", który przypomina motorykę motorhead i w końcu błyszczy wokalistka Linnea, która udowadnia że nadaje się do tej roboty. Spokojniejszy jest "Dead or Alive", ale to też chwytliwy hard rockowy hicior. "Bright Eyes" trąci trochę Def Leppard, ale nie jest to takie złe. Proste patenty czasami najlepsze. Słucha się tego bardzo przyjemnie i takie balansowanie między hard rockiem i glam metalem jest jak najbardziej udane. Całość zamyka "American Adrenaline " i znów band kipi energią i taką hard rockową przebojowością.

Babki z thundermother dają czadu i ta pozytywna energia jaka bije z tej płyty po prostu zaraża. Jest pozytywne zakręcenie, hard rockowe szaleństwo, masa hitów i trafionych riffów. Jak się kocha hard rocka, to pokocha się to co dziewczyny tutaj wyprawiają na swoim 6 albumie. Łapcie "Dirty & Divine" bo warto.

Ocena: 8/10

PREHISTORIA - Cryptic Halo (2025)


 Okładka rodem z płyt Persuader i to w tym przypadku dobry trop. Samo logo też troszkę w stylu Persuader. To nie koniec podobieństw amerykańskiego Prehistoria do Persuader, bo nawet stylistyka często gęsto nawiązuje do twórczości szwedów. W muzyce amerykańskiego Prehistoria można doszukać się wpływów Savage Circus, Dark Empire, czy też Iced Earth. To przede wszystkim power metalu, ale z pewnymi elementami thrash metalu. Debiutancki album zatytułowany "Cyptic Halo" ukaże się 15 lutego nakładem Stormspell Records.

Czym może nas zaskoczyć Prehistoria? Na pewno mocny i zadziornym brzmieniem. Ciekawymi pomysłami na riffy i partie gitarowe. Tutaj pole do popisu ma duet Cothron/Otworth, którzy stawiają na zadziorność, szybkość i melodyjność. Każdy dźwięk jest przemyślany i słucha się tego bardzo przyjemnie. Oczywiście nie ma tutaj odkrywania Ameryki i tworzenia czegoś nowego. Band idzie przetartymi szlakami, ale robią to z gracją i pomysłem. Ważną postacią tutaj też jest bez wątpienia wokalista Alonso Zo Donoso. Jest to wokalista charyzmatyczny, który odnajduje się w wysokich rejestrach. Kiedy trzeba to też pokazuje pazury. To wszystko ze sobą znakomicie współgra i nie ma zbytnio do czego się przeczepić.

Intro klimatyczne i dość spokojne.  Atak zespół przeprowadza w "Rise" i to znakomity miks power metalu i thrash metalu. Band gra świeżo i stara się balansować między agresją, a melodyjnością.  Podobne emocje wywołuje rozpędzony "Salvation Denied", który ma w sobie jeszcze więcej thrash metalowych patentów. Riff w "Obsidian Gateways" jest zadziorny i pełen drapieżności. W takiej stylistyce band błyszczy. Balansowanie między power metalem, a thrash metalem jest urocze, Dobitnie słychać tutaj wpływy Savage Circus czy Persuader. Połamane dźwięki w "Everlasting Legacy" też są urocze i to kolejny mocny utwór na płycie. Co za agresja i zarazem przebojowość bije z "Paradise Lost". Band radzi sobie z dłuższymi kompozycjami, co potwierdza to "Crowne Of The Resolute" czy 7 minutowy killer "Dreamchaser".

Bardzo udany debiut zalicza amerykański Prehistoria, który potwierdza, że amerykański power metal ma się dobrze i wciąż pojawiają się ciekawe płyty z  taką muzyką. Znakomity balans między power metalem a thrash metalem, znakomity balans między agresją i przebojowością. Band zna się na rzeczy, a "Cryptic halo" robi ogromne wrażenie. Pozycja obowiązkowa !

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 10 lutego 2025

ARION - The light That Burns The Sky (2025)


 O ile dwie pierwszy płyty fińskiego Arion nie przemówiły do mnie w pełni, o tyle już ostatni krążek w postaci "Vultures Die Alone" przypadł bardzo mi do gustu. Teraz po 4 latach ciszy, przyszedł czas na nowe dzieło i "The Light That Burn the Sky" znów idealnie trafia w mój gust. Jest dużo symfonicznego power metalu, jest gdzieś nutka progresywności i dużo przebojowości.  Słychać tu wpływy Sonata Arctica, Masterplan, Temperence, Dreamtale czy Leverage. Premiera przewidziana na 28 lutego nakładem Reigning Phoenix Music. Jedno jest pewne. To płyta, której nie można przegapić.

Okładka miła dla oka i oddaje w pełni klimat power metalu. Od razu wiadomo co i jak.  Głównym filarem grupy jest gitarzysta Ivo Kaipainen. Stawia na pomysłowe i łatwo wpadające w ucho partie gitarowe. Jest w tym wszystkim nacisk na klasyczne patenty, jest polot, przebojowość. Refreny podniosłe, pełne gracji i epickiego rozmachu. Naprawdę jest co słuchać i czym się zachwycać.  Klawiszowiec Arttu dodaje uroku całości i przebojowego charakteru. Bywają momenty, gdzie nadają nieco progresywnego stylu. Ta współpraca Artuu z Ivo układa się naprawdę pomyślnie i jestem motorem napędowym. Wokalista Lassi też jest ważnym fundamentem muzyki Arion. Jego głos, jego talent i umiejętności sprawiają, że ta kapela nabiera klasy i odpowiedniego power metalowego charakteru. Właściwym człowiek na właściwym miejscu, który jest świadomy swoich możliwości. Wykorzystuje  w pełni swój potencjał.

Płyta zawiera 11 utworów z czego najkrótszy to intro w postaci "The darkest day" i już od razu można poczuć przedsmak tego co nas czeka. Jakże udany jest riff w ostrzejszym "The light that burns the sky. Każda sekunda tego kawałka jest godna uwagi. Utwór kipi energią i do tego dostajemy tutaj łatwo wpadający w ucho refren. Jeszcze większych emocji dostarcza przebojowy "Like the Phoenix i will rise" i słychać, że band chciał zagrać to ostrzej i z pazurem. Ta sztuka się na pewno udała. Troszkę komercji, troszkę łagodniejszego grania dostajemy w "Wings of Twilight" i to trochę słabszy moment tej płyty. Potem atakuje nas "Burning in the sky", który zachwyca prostą i pomysłową melodią, a także drapieżnością. Power metalowa uczta. Mroczny klimat, agresywny riff i trochę nowoczesnej stylistyki dostajemy w "From an empire to a fall" i to kolejny killer. Dużo podniosłości i symfonicznych ozdobników mamy w "Black Swan", czy "in the heart of the sea". Najdłuższy na płycie jest "Into the hands of fate", który jest nastrojowy i taki nieco lżejszy. Ivo daje niezły popis swoich umiejętności i sam utwór zaskakuje podniosłością i formułą.

Arion znów nagrał bardzo udany album, który jest zróżnicowany, przebojowy i pełen hitów. Bardzo dobrze się tego słucha od początku do końca.  Ten fiński band działa od 2011r i już jest rozpoznawalną marką. Wypatrujcie "The light that burns the sky" bo bardzo udany power metalowy krążek.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 9 lutego 2025

HEX CROW - The last scribe (2025)


 Kolumbijski Hex Crow w roku 2018 wydał naprawdę świetny debiut w postaci "Creatures Of the Night". To była płyta pełna klasycznych patentów, klimatu lat 80, prostych i zadziornych riffów, a wszystko wzorowane na dokonaniach iron maiden, saxon, angel witch czy Judas Priest. Teraz po 7 latach przerwy przyszedł czas na drugi album tej formacji i "The last Scibe" ukazał się 7 lutego. Okładka troszkę odstrasza, a jak z zawartością?

Tym razem jednak czuć, że nie jest to tej klasy granie co debiut. Głos  Daniela Mantilla bywa momentami irytujący i czasami brakuje ogłady i takiego odpowiedniego technicznego zaplecza. Gitarzysta lopez też niczym specjalnym się nie wyróżnia i idzie przez utarte schematy. Jest szybko, dynamicznie, jest też melodyjnie i tak klasycznie. Wszystko jest to może i dobre, ale  nie wyróżnia się na tle silnej konkurencji. Solidne rzemiosło, które miewa przebłyski.

Na pewno początek jest tutaj rozegrany z pomysłem. Płytę otwiera rozpędzony "Church of Madness", który czerpie garściami z NWOBHM. Struktura heavy/speed metalowa tutaj sprawdza się jak najbardziej. Potem wkracza przebojowy "The Patriarchs", który zachwyca szybkością i patentami wyjętymi z pierwszych płyt Iron maiden. Znów jest klasycznie, ale z pomysłem. Podobne emocje wywołuje "Purple Fire", który ma podobne cechy. Nijako zaczyna się "Creed or cause" i choć jest lepiej, to jednak słychać spadek formy. Speed metal mamy w "Blood Omen", trochę motorhead w "Slay the tyrants" i trochę judas Priest czy Black Sabbath w "Dust on Leather". Całość wieńczy "Disobedience", który znów zabiera nas w rejony speed metalowe. Ot co solidny kawałek, bez większego zaskoczenia. Oklepana formuła i wtórność troszkę psują efekt.

"The Last Scribe" to niestety spadek formy względem debiutu. Tym razem dostajemy słabsze kompozycje, znacznie gorszej jakości brzmienie i same melodie też nie robią większego wrażenia. Płyta z serii do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 6/10

sobota, 8 lutego 2025

SABER - lost in flames (2025)


 Czas sprawdzić co tam słychać u amerykańskiego Saber. W roku 2021 wydali solidnie skrojony debiut zatytułowany "Without Warning", który był skierowany do maniaków klasycznego heavy metalu. Fani Enforcer czy  Skull Fist na pewno najbardziej docenili owe wydawnictwo. Minęły 4 lata, a band powraca z nowym albumem. "Lost in flames" ukazał się 7 lutego nakładem RPM Records.

Nie ma niespodzianki w sumie i band idzie dalej w obranym kierunku. Dalej stawia na klimat lat 80, na ten sam styl i podobne patenty.  W dalszym ciągu dostajemy solidny materiał i jakoś band nie potrafi przełamać się do lepszej ligi. Niby są pomysły, dobre aranżacje, ale czasami brakuje odpowiedniego  szlifu i wykończenia. Podstawą muzyki Saber stanowi duet gitarzystów tworzonego przez Antonion i Yolo. Grają wtórnie to fakt, ale jest melodyjnie i dynamicznie. Dobrze się tego słucha i czasami trafi się coś pomysłowego.  Mocnym atutem muzyki Saber jest wokalista Steven Villa, który sprawdza się w takim graniu i jego głos potrafi siać zniszczenie. Wysokie rejestry to jego specjalność. Dobrze się go słucha w akcji.

Zawartość krótka i treściwa. Jednym z najciekawszych momentów na płycie to przebojowy "Lost in Flames", który mocno nawiązuje do NWOBHM i iron maiden choćby w początkowej fazie. Dalej wkracza bardziej speed metalowy "Phoenix Rising" i dostajemy zadziorny riff i wpadające w ucho melodie. To pokazuje, że ten band potrafi grać i drzemie w nich potencjał. Lekko, bardziej hard rockowo jest w "Madam Dangerous". Niby nic odkrywczego, może formuła oklepana, ale słucha się tego dobrze. Kolejny hicior na płycie to "Time  Tells All" i znów band balansuje na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Główny riff robi tutaj robotę i na długo zostaje w pamięci. Klimat lat 80 też świetnie wybrzmiewa w zadziornym "Shadow of You", a zamykający "Steel Breaker" kipi energią i to znów speed metalowa jazda bez trzymanki. Mocna rzecz!

Może do ideału trochę brakuje, to jednak "Lost in Flames" jest albumem bardziej dopracowanym niż debiutu. Mamy zadziorne riffy, łatwo w padające w ucho refreny i chwytliwe melodie. Saber nagrał udany i godny uwagi album. Słychać, że zrobili krok do przodu, a to zawsze cieszy.

Ocena: 8/10

piątek, 7 lutego 2025

DYNAZTY - Game of faces (2025)


 
Kto z nas nie zna twórczości Abba? Chyba ciężko być osobą, które nie słyszała hitów typu "gimme, gimme" czy "Mamma Mia". Odnoszę wrażenie, że szwedzki Dynazty próbuje być właśnie takim heavy metalowej odpowiednikiem zespołu Abba. Oba zespoły pochodzą ze Szwecji, oba zespoły stawiają na chwytliwe melodie, na przebojowość, ale co je najbardziej łączy to te refreny, które sieją zniszczenie. Dynazty  to fenomen i wzór do naśladowania. To maszyna do robienia hitów i nagrywania genialnych płyt. Ten fenomen trwa od 2007r. i tak przez 9 albumów. "Game of Faces" to kolejny diament w ich bogatej dyskografii, kolejny klasyk. Każdy kto lubi pierwsze dwie płyty Beast in Black, ostatnie płyty Bloodbound, Sabaton może też powerwolf  czy Crowne szybko odnajdzie się w świecie Dynazty.

Okładka tajemnicza i nieco intrygująca, a zarazem zapadająca w pamięci. Brzmienie takie typowe dla szwedzkich płyt i można poczuć klimat power metalu czy hard rocka. Skład Dynazty nie zmienił się od 2013r i każdy z muzyków to mistrz w swoim fachu. Rob Love Magnusson to spec od partii klawiszowych, od tworzenia klimatu i chwytliwych melodii. Razem z Mikem Laverem tworzą niszczycielski duet gitarowy, który rozwala system. Każda partia, każdy dźwięk tu jest na wagę złota. Nie ma chybionych pomysłów, czy nie trafionych pomysłów. Wszystko jest spójne i dostarcza niezapomnianych przeżyć.  Dynazty ma swoją gwiazdę, która błyszczy najjaśniej i jest nią wokalista Nils Molin, który ostatnio pojawił sie również w New Horizon. Charyzma, technika, drapieżność i dopasuje się do każdego dźwięku niczym kameleon. Uwielbiam go i mogę słuchać non stop.  Wielkie talenty to jedno, ale trzeba umieć tworzyć hity, utwory, które poruszają i zapadają w pamięć. Tak jest też na nowym albumie. To kopalnia hitów.

Album jest krótki, bo trwa 42 minuty i to wg mnie minus. Można by jeszcze z 10 minut wydłużyć owy materiał. Czas z tymi hitami mija szybko. Za szybko wg mnie. Na start mamy "Call of the night" , który imponuje przebojowością i taką świeżością. Jest moc! Dynazty w swoim żywiole. Troszkę nowoczesności, troszkę mroku dostajemy w żywiołowym "Game of faces" i znów świetny refren. Jak oni to robią? Sam utwór troszkę przypomina dokonania Beast in Black. Podobne skojarzenia wywołuje "Devilry Of Ectasy", który również czerpie garściami z Battle Beast czy Beast in Black. Słychać te powiązania między zespołami. Moim nr 1 z tej płyty został "Die to Survive" , który brzmi jak zaginiony utwór Beast in Black. Słuchając refrenu przypomniała mi się twórczość Abba. Ta umiejętność tworzenia takich podniosłych refrenów. Jest w tym magia. Pazur i drapieżność to atuty "Fire to Fight", podniosły refren wyróżnia "Dark Angel". Przepiękny jest motyw przewodni w przebojowym "Fortune Favors The brave". Partie klawiszowe robią robotę. Dużo elementów Sabaton można wyłapać w marszowym "Sole Survivor". Co za petarda! Szok i niedowierzanie. Dynazty to nie zespół, to czarodzieje. Najwięcej power metalowej maniery można wyłapać w "Phoenix" i tutaj jakieś patenty Powerwolf czy Bloodbound można wyłapać. Utwór wyróżnia dynamika i radosny charakter. Nastrojowy "Dream Of Spring" ociera się o balladę, ale to kawałek który potrafi zauroczyć pięknymi dźwiękami. Finał to również genialny "Mystery", który przemyca też sporo patentów Sabaton. Finał godny tej płyty i marki Dynazty.

14 Lutego nakładem Nuclear Blast ukaże się "Game of Faces" i to jest mocny kandydat do płyty roku. Płyta bez błędna i z miejsca jest dla mnie klasykiem. Kopalnia hitów, płyta idealna w każdy calu, która pokazuje jak tworzyć hity i podniosłe refreny. Dynazty znów to zrobił i ich fenomen trwa. Czy ktoś im zagrozi w tym roku? Będzie ciężko.

Ocena:10/10

czwartek, 6 lutego 2025

SPEEDEMON - Fall of Man (2025)


 Po 6 latach ciszy powraca portugalski band Speedemon, który ma do zaoferowania "Fall of Man", czyli speed/thrash metalową jazdę bez trzymanki. Ten zespół jest pełen energii, ciekawych pomysłów i tak naprawdę nie bierze jeńców.  Troszkę przypominają stylistycznie Evil Invaders, troszkę artillery czy exciter. Znajdziemy tutaj dawkę ostrych riffów, chwytliwych melodii i co ciekawe płyta cechuje się dużą przebojowością. Premiera odbyła się 31 stycznia.

Band zadbał o to, żeby było warto sięgnąć po ich najnowsze dzieło. Przede wszystkim sama okładka budzi grozę i gdzieś tam zapada w pamięci.  Samo brzmienie też dopracowane i pełne mocy, a każdy dźwięk jest pełen ikry. Jest moc! Sam materiał dobrze wyważony i przede wszystkim dynamiczny. Najlepsze jest to, że znalazło się miejsce na wciągające melodie, na przebojowość. Spora w tym zasługa duetu gitarowego Pereira/Brutus. Panowie dają czadu i każda partia gitarowa wygrana przez nich jest godna uwagi. Nie ma co lekceważyć ich talentu i potencjału. Brutus to też wokalista, który swoim głosem nadaje całości drapieżności i speed/thrash metalowego charakteru. Odpowiednia osoba na tym stanowisku.

Nowy album wypełnia 9 utworów i w każdym z nich coś można znaleźć. Intro w postaci "March of the Triumphants" to taki ukłon w stronę heavy metalu, lat 80, a nawet i NWOBHM. Zalatuje Iron maiden i to się nazywa otwarcie z polotem i finezją.  Coś tam z Running wild można wyłapać, a potem wkracza agresywny "Metal Rage". Speed metal pełną gęba i sam riff, motoryka są takie jak być powinny. "Speed on Fire" jest utrzymany w podobnym stylu, potem wkracza "Cursed by the Gods", który troszkę przypomina twórczość Overkill. Szybki, agresywny również jest "Fall of Man" i tutaj może nieco dokuczać granie na jedno kopyto. Cały czas dostajemy szybkie killery, który są zagrane w podobny sposób. Troszkę innego klimatu wprowadza intro "Betrayed". Z kolei "Words of fire" czy "Midnight ripper" to znów szybka jazda bez trzymanki. Dobrze się tego słucha, ale za brakło troszkę urozmaicenia i elementu zaskoczenia.

Może i jest wtórność i troszkę granie na jedno kopyto, ale trzeba przyznać, że Speedemon gra zadziornie, agresywnie, melodyjnie i z pomysłem. Bardzo dobrze się ich słucha od początku do końca. Nie brakuje hitów i godnych zapamiętania motywów gitarowych czy riffów. Bardzo miłe zaskoczenie roku 2025. Płyta warta zapoznania się, zwłaszcza jeśli gustuje się w speed/thrash metalowej formule.

Ocena: 8.5/10

ALL THAT REMAINS - Antifragile (2025)


 Przyznam się szczerze, że nazwa All that remains nic mi nie mówiła. Jak się okazuje, ta amerykańska kapela działa od 1998r i ma dość pokaźną dyskografię liczącą 10 płyt. Najnowsze dzieło zatytułowane "Antifragle" ukazało się 31 stycznia i co ciekawe na ten album przyszło fanom czekać 7 lat. Pierwszy raz band kazał tyle czekać na nowy materiał. To też pierwszy album z nowym perkusistą tj Anthonym Barone. Band serwuje nam muzykę z pogranicza melodyjnego metalcore z elementami melodyjnego death metalu czy też power metalu. To jest płyta skierowana do fanów przede wszystkim bulelt For My Vallentine, ale też scar Symmetry, czy in Flames.

Nowe dzieło amerykanów wyróżnia się mocnym, zadziornym brzmieniem, który dodaje całości odpowiedniej mocy i świeżości. Brzmi to współcześnie i odpowiednio do tego typu muzyki. Cała muzyka tej formacji w głównej mierze opiera się na ciekawych i wciągających partiach gitarowych duetu Richardson/ Martin. Panowie idą w agresywne riffy, złożone solówki, ale potrafi też pójść w klimatyczne motywy i dać upust emocjom. Bardzo dobrze się tego słucha. Całość idealnie spina głos Phillipa Labonte, którego można kojarzyć z Shadows Fall. Ma talent do śpiewania zarówno agresywnie, jak i spokojnie, nastrojowo. Jego głos przyciąga uwagę, a to już coś.

Sam materiał jest zróżnicowany i dobrze wyważony. Każdy znajdzie coś dla siebie. Najlepiej band prezentuje się w takim agresywnym graniu, w którym melodie nadają tonacji i charakteru. Tak właśnie jest w przypadku otwierającego "Divine", który rzuca na kolana i imponuje jakością. Nutka progresywności pojawia się w "Kerosene", z kolei "No tommorow" potrafi wnieść trochę spokoju i rockowego feelingu. "The Piper" to taki zadziorny, melodyjny utwór w nowoczesnej odmianie. Band odnajduje się w takim graniu i to jest ich żywioł. Kolejny killer na płycie to "Poison it", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Utwór imponuje agresją i wyrazistym riffie. Nie brakuje tutaj hitów i "Let you go" to tylko potwierdza. Na finał zostaje nieco zakręcony i progresywny "Blood & stone".

Kto lubi mieszankę melodyjnego metalcore z nutką melodyjnego death metalu czy power metalu, ten szybko odnajdzie się w świecie All that remains. Pełno tu mocnych riffów, agresji, chwytliwych melodii, a wszystko rozegrane z pomysłem i dbałością o jakość. Ta płyta naprawdę może się podobać!

Ocena: 8/10

środa, 5 lutego 2025

RINGLORN - Tales of War and magic (2025)


 
Epicki heavy/power metal prosto z Grecji i czy trzeba coś więcej by zachęcić Was do zapoznania się z debiutanckim albumem Ringlorn? Już samo pochodzenie kapeli daje ogromne podstawy do dania wysokiej noty. Z tego rejonu pochodzi wiele świetnych kapel. Ringlorn jeszcze do ideału trochę mu brakuje, ale jest spory potencjał na nową gwiazdę. Band czerpie garściami z dokonań Battleroar, Virgin Steele, Iron maiden, czy Manowar. Stawiają na epickość i sprawdzone patenty. Klimat lat 80 to kolejny atuty, który czyni "tales of War and magic" czymś więcej niż kolejny debiutem z Grecji.

Płyta miała premierę 24 stycznia nakładem Steel Gallery records i co powinno przyciągnąć uwagę fanów takiej muzyki, to obecność w składzie wokalisty Marco Concoreggi, którego dobrze znamy z Battleroar. Bardzo dobrze radzi sobie gitarzysta Takis Jnm, który stawia na epickie riffy, na złożone konstrukcje i pomysłowe riffy. Daje czadu i od początku do końca stara się zaciekawić słuchacza. Nie ma tu miejsca na nudę.

Ringlorn powstał w 2022r i słychać, że to zespół który nie brzmi jak band żółtodziobów, którzy nie wiedzą co i jak. Kiedy wkracza rozpędzony i zarazem epicki "Death With Honor" to od razu można się o tym przekonać. Jest rozmach,ciekawe przejścia, urozmaicenie i bardzo intrygujące melodie. Coś z Jack starr Burning Star, coś z Majesty można uchwycić. Troszkę bardziej stonowany i treściwy jest "Royal Guard" i to dobry utwór, ale bez efektu wow. Imponuje energiczny i świetnie zagrany "Warlord", który zachwyca mrocznym klimatem i niezwykle chwytliwymi melodiami. Co za moc! Troszkę spokojniejszy jest "Beautiful witch", gdzie słychać patenty Manowar, co bardzo cieszy. Dużo true heavy metalu dostajemy w marszowym "Hallowed Swords" i to kolejna znakomicie wyważona kompozycja. Nieco więcej energii i drapieżności jest w "Ringlorn" i znów jakoś zalatuje tutaj twórczością Jack Starr Burning Starr. Całość wieńczy epicki, rycerski "The black veil of death", który jest idealnym podsumowanie całości.

W tej formacji jest potencjał i to słychać. Dobrze widzieć, że Marco z Battleroar wciąż jest aktywny i spełnia się w epickim heavy metalu. Ringlorn zachwyca epickością i patentami dobrze znanymi z Battleroar, Virgin Steele czy Manowar. Bardzo udany debiut!

Ocena: 8/10