Eddie – maskotka Iron
Maiden przybierała różne wcielenia jeśli chodzi o swoją
budowę czy wygląd. Co ciekawe za każdym razem miało to swoje
odbicie w muzyce. Można stwierdzić, że za każdym razem okładka,
w tym Eddie była zobrazowaniem co nas czeka. Był Eddie polujący na
ofiary przy użyciu siekiery, był też motyw piramid, czy
przyszłości. Zespół zawsze próbował stworzyć
odpowiedni klimat, nadać swojej muzyce pewną strukturę zostając
gdzieś przy swoim stylu. Tak samo było z Eddiem. Ostatnio jego
wygląd nie był zbyt ciekawy i okładki Iron Maiden nie wzbudzały
już takiej euforii jak kiedyś. W sumie muzykę żelaznej dziewicy
też to dopadło. Wypalenie? A może zbytnia chęć udowadnianie że
panowie są w życiowej formie i mają głowy pełne pomysłów.
Nie, Iron Maiden nie nagrał jeszcze słabej płyty i nawet
progresywny i nieco przekombinowany „The Final Frontier” mógł
się podobać. Jednak fani czuli głód i chcieli czegoś
pośrodku. Z jednej strony album klasyczny i taki pełen smaczków
z przeszłości. Tych charakterystycznych popisów gitarowych i
klimatu z lat 80 czy 90. Z drugiej strony zachować umiejętność
tworzenia świetnych kolosów przesiąkniętych progresywności.
Coś nowego, coś starego, ale będące 100 % tworzywem Iron Maiden.
Tego brakowało i w sumie przyszło poczekać 5 lat by się przekonać
co ma jeszcze do powiedzenia największy zespół heavy
metalowy.
O samym albumie i
procesie tworzenia „The Final Frontier” było dość cicho.
Znacznie głośniej było o walce wokalisty z ciężką chorobą jaką
jest rak. Stąd też poniekąd pewne opóźnienie co do wydania
następcy „The Final Frontier”. Kiedy zespół ujawnił
szczegóły nowej płyty to świat zamarł. 16 album w historii
zespołu miał się okazać pierwszy dwu płytowym albumem, dający
ponad 90 minut muzyki. Zespół poszedł krok na przód i
nagrał jeszcze dłuższy materiał. Jednak pojawiły się niuanse,
które dawały nadzieję, że czeka nas jednak miła
niespodzianka. Po pierwsze widok starego loga, po drugie mroczna,
tajemnicza okładka, z Eddie wzorowanym na starego mają, do tego sam
tytuł wzbudzający nutkę nie pewności i grozy. Takie uczucie
brakowało przy ostatnich płytach, a które towarzyszyło przy
tych starych i dobrze nam znanych. Znów ten sam producent,
choć zespół sam materiał nagrywał w studiu gdzie powstał
„Brave New World”. Kolejną jakże ważną rzeczą jest to, że
na płycie mamy dwa kawałki skomponowane samodzielnie przez
Dickinsona, a ostatni takie zjawisko miało miejsce na „Powerslave”.
Pierwszy z nich to otwierający „if Eternity Should Fall”.
Rozpoczyna się nie zwykle klimatycznie i faktycznie można odczuć
klimat bijący z okładki. Można się poczuć jak w wiosce majów
i ten klimat grozy. Troszkę tutaj można wyłapać progresji, która
była motorem napędowym poprzedniego albumu. Sam utwór potem
utrzymany jest w średnim tempie, z nieco szybszą i bardziej
urozmaiconą solówką. To wszystko zbliżone jest do
stylistyki ostatnich albumów, a najbliżej do „Brave New
World” pod względem jakości. Refren spokojny, ale zapadający w
pamięci,a najlepsze co jest w tym utworze jak i na całej płycie to
niezwykle pomysłowe solówki. Pod tym względem dzieje się
spory i w końcu wykorzystano potencjał trzech gitarzystów.
Również w tym utworze Nicko pokazuje że też jeszcze potrafi
grać bardziej różnorodnie. Nie do końca dobrze pomyślano
z przetworzoną gadką pod koniec utworu. W sumie pełno tego było
na dawnych płytach, więc i to można zaakceptować. Utwór
progresywny, ale ma znamiona starych klasycznych kawałków. Na
nowej płycie nie brakuje szybkości, nie brakuje smaczków dla
starych fanów. Takim ukłonem do czasów „No prayer of
Dying” czy „The Number of The Beast” jest bez wątpienia
chwytliwy hit „Speed of Light”. Może pierwszy raz
jak usłyszałem ten singiel to czegoś mi brakowało, nie wiem w
sumie czego. Teraz kiedy odpalam ten utwór, to słyszę mocny
riff, zakorzeniony w latach 90 i 80, no i świetną solówkę.
Sam kawałek ma jakże ciekawy i pomysłowy klip, który
pokazuje że zespół wciąż ma się dobrze i chce ożywiać
scenę metalową na tyle na ile jest to jeszcze możliwe. Dalej mamy
kolejny utwór przy którym macał Adrian Smith. Wciąż
pokazuje on swoje zapędy progresywny, lecz na nowym albumie chce też
brzmieć ostrzej i bardziej klasycznie. „The Great Uknown”
pod względem riffu czy konstrukcji przypomina „Brave New world”
czy „A matter of life and death”, Utwór z pewnością
niezwykle rytmiczny i mający kopa. Troszkę zaniedbano refren, ale
zostaje to nadrobione w kolejnym niezłym popisie umiejętności
gitarzystów. Kolejną petardą na płycie jest 13 minutowy
kolos autorstwa Steve'a Harrisa, czyli „The Red and Black”.
Ten pan wciąż mnie zaskakuje. Kiedy myślę że już wszystko co
najlepsze już stworzył, a tu nagle wyskakuje z takim melodyjnym
utworem, przepełnionym ciekawymi i złożonymi popisami gitarowymi
zabierającymi nas do lat 80. Sam riff też mocno kojarzy się z
wczesnym Iron Maiden. Jest też coś z ery „Fear of The Dark” czy
też ostatnich płyt. Ciekawa mieszanka i jest nawet motyw wyjęty z
„Heaven can;t Wait” i mam tu na myśli koncertowe „łooo”.
Energiczna kompozycja, która znów dodaje kopa płycie i
nam. Jeszcze szybszy i bardziej klasyczny jest „When The
River Runs Deep”, który można wcisnąć w okres
„Somewhere in Time” czy „Seventh Son of The Seventh Son”.
Jest to kompozycja szybka, przebojowa i mająca w sobie ducha starych
klasycznych kawałków. Bruce Dickinson mimo swoich problemów
zdrowotnych daje świetny popis swoich umiejętności. Ma już swoje
lata, a wciąż brzmi jak za dawnych lat. To się nazywa talent.
Pierwszą płytę zamyka tytułowy „The Book Of Souls” autorstwa
Gersa. Dobrze, że został w zespole, bo wnosi on do każdej płyty
naprawdę świetne kompozycje. To co tutaj mamy to naprawdę mroczny
utwór, który zabiera nas gdzieś poniekąd do czasów
„Powerslave” . Mocny riff, który konstrukcją przypomina
Deep Purple czy Black Sabbath. Klasyka metalu i ciężkiego grania w
prostej i pomysłowej formie. Do tego mroczny klimat, który
powiązany jest z historią Majów i tego co się dzieję z
duszą po śmierci. Czym wyróżnia się jeszcze utwór?
Pewnym zapleczem symfonicznym i niezwykłymi solówkami, ale to
w sumie nic nowego jeśli chodzi o ten album. Każdy utwór
wykazuje podobne cechy. Dobra odpalamy drugą płytę a tutaj na
wstępie kolejny hit i wycieczka do lat 80. „Death or Glory”
to utwór w którym siły łączą Smith i Dickinson.
Podobać może się tutaj energiczny riff, klimat z lat 80,
przebojowy charakter, nutka zaskoczenia i kolejna porcja ciekawych
solówek Adriana. Ciekawy jakby album brzmiał jakby było
więcej takich treściwych kawałków? Nawiązania do klasyki
i lat 80 ciąg dalszy w „Shadows of The Valley”.
Sam początek nawiązuje do „Wasted Years” , ale sama konwencja
nieco inna. Dominuje tutaj średnie tempo, struktura nawiązująca do
„Brave New World” i tutaj Gers pokazuje jak świetnie radzi sobie
z melodyjnymi solówkami, które mają zapaść w
pamięci. Cały kunszt i styl Ironów wybrzmiewa w tych
solówkach i to jest właśnie piękne. Progresywność i era
„The Final Frontier” wybrzmiewa w marszowym „Tears of
Clown” który jest poświęcony Robinowi Williamsowi
czy nieco balladowym „The Man of Sorrows” . Całość
zamyka kolejny utwór, który samodzielnie skomponował
Bruce Dickinson. „Empire of The clouds” porusza historię
katastrofy sterowca rR101, który w 1930 roku pochłonął 84
istnień. Jest to kompozycja niezwykle podniosła, klimatyczna,
epicka i pełna zawirowań. Niezwykłe emocje biją z tego kawałka.
Dickinson gra na pianinie na wstępie i ten motyw jest po prostu
piękny. Kawałek trwa 18 minut a ma się wrażenie, że jest
krótszy. Dzieje się tutaj naprawdę i w sumie mamy pełno
różnorodnych solówek, ale i tak najlepszy jest
początkowy motyw, który buduje napięcie. Troszkę ma to
filmowy wydźwięk, ale i tak nie zmienia to faktu, że kompozycja
jest wyjątkowa i magiczna.
Tradycyjnie jak przy
ostatniej płycie znów mamy podzielone zdania. Jedni krzyczą,
że to jedna z najlepszych płyt żelaznej dziewicy, a inni, że
koniec tej kapeli jest bliski. Ja bliżej jestem tej pierwszej grupy.
„The Book of Souls” to z jednej nic nowego, bo w sumie pełno
tutaj pewnych starych znanych nam smaczków, ale są też pewne
nowe rozwiązania i próby zaskoczenia. Zespół podjął
się wyzwania, żeby nagrać podwójny album i żeby nie okazał
się on nudny w swojej formule. Jest klasycznie, jest mroczny klimat,
nutka tajemniczości, jest przebojowość, są przede wszystkim
znakomite i chwytliwe popisy gitarowe, które napędzały
również klasyczne albumy. Wokalista mówi że to nie
jest ostatni album żelaznej dziewicy i oby tak było, bo chce więcej
takich kompozycji jak „Death or Glory”, The Book of Souls” czy
„Empire of The Clouds”. Nie mogę się uwolnić od tej płyty,
od tych dźwięków i chyba moja dusza została pochłonięta
dogłębnie przez nowe dzieło Iron Maiden. I wy otwórzcie
swoją duszę na „The Book Of Souls”.
Ocena: 9/10