Jeśli
chodzi o hard rock to są pewne zespoły, które po prostu
nigdy nie zawodzą. Każdy ich album wciąż brzmi klasycznie i wciąż
zachwyca pomysłowością jak i jakością. Jednym z takich
niezawodnych bandów jest bez wątpienia kalifornijski House of
Lords. To doświadczona formacja, która wypracowała swój
własny styl i śmiało ich porównać z Magnum, Deep Purple
czy Def Leppard, choć tutaj wachlarz jest znacznie szerszy. Zespół
regularnie wydaje albumy od czasu reaktywacji z roku 2000.
Przyzwyczaili nas do muzyki lekkiej, klimatycznej i pełnej emocji.
Najnowsze ich dzieło „Inderstructible” tylko potwierdza tą
regułą. Standardowo płytę zdobi miła dla oka okładka, brzmienie
jest soczyste, ale ma swoje łagodną stronę. Tak jak dotychczas
mamy tutaj mieszankę melodyjnego metalu i czystego hard rocka. Nie
brakuje też pewnych elementów progresywnego rocka. Wszystko
tak wymieszane z pomysłem, że płyta nie nudzi w żaden sposób.
Co może się podobać w nowym albumie to swego rodzaju różnorodność
od agresywnych i rytmicznych kawałków, po te bardziej
spokojne i przesiąknięte romantyzmem. Rozmach robi wrażenie i
najlepiej to słychać w tych bogatych aranżacjach. To się nazywa
muzyka rockowa wysokich lotów. Urok House of Lords tkwi w
niesamowitym głosie Jamesa Christiana, który odpowiada
również za aspekt partii gitarowych. Choć na tym polu
wspiera go Jimi Bell. Na płycie roi się od ciekawych i
intrygujących popisów gitarzystów. Właśnie dzięki
temu jest to jeden z najciekawszych albumów kalifornijskiej
formacji. Utworów jest całkiem sporo bo 12 z bonusem, ale
nie można narzekać na nudę, to na pewno. Mamy mocny i energiczny
otwieracz „Go to hell”, przebojowy tytułowy to
całkiem dobry start. Bardzo dobrze prezentuje się „100
mph” który ma w sobie spore pokłady Axel Rudi Pell
czy Rainbow. Kto lubi AOR i nieco łagodniejsze oblicze rocka, ten
powinien zagłębić się w niesamowity klimat „Call my
bluff”, który jest kolejnym rasowym hitem na płycie.
Trzeba przyznać, że klawisze odgrywają na tym wydawnictwie
znaczącą rolę, bo dzięki im utwory mają przestrzeń i niezwykłą
przebojowość. Dobrze to słychać w „Another Down”,
który ma coś z Def Leppard. Gdybym miał wskazać najlepszy
utwór z płyty to bym bez problemu wskazał na rozpędzony
„Ain't Suicidal”. Fanom Rainbow i twórczości
Ritchiego Blackmore'a może się spodobać energiczny i nieco rock'n
rollowy „Stand and Deliver”. Materiał jest równy
i dobrze wyważony. Od samego początku dostajemy mocną porcję
klasycznego hard rocka i kto lubi muzykę na wysokim poziomie i ceni
sobie przebojowość, ten z pewnością szybko wchłonie nowy album
House of Lords. W tej kategorii bez wątpienia jedna z ciekawszych
rzeczy jakie się pojawiły.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz