Gus G zawodzi w swojej solowej karierze i tam w zasadzie ciężko pochwalić go za jakiś album. Na szczęście ten utalentowany gitarzysta nie zapomina o swoim macierzystym zespole jakim jest Firewind. To kultowa już formacja, która nagrała wiele znakomitych albumów. Co ciekawe każde wydawnictwo ma swój charakter i każdy wnosi coś innego do twórczości zespołu. Kiedy w 2017r ukazał się "Immortals" to świat wstrzymał oddech i ze zdziwieniem obserwował nową jakość Firewind. Wokalista Henning Basse wniósł do Firewind sporo świeżości i energii. Tak zrodził się pierwszy koncept album i jak dla mnie jeden z najlepszych krążków greckiego Firewind. Wszystko pięknie i wielu z nas oczekiwała kolejnych rozdziałów tej nowej historii Firewind. Niestety odszedł Bob Katsionis i Henning Basse, co nie wróżyło dobrze zespołowi. Za partie klawiszowe odpowiada sam Gus G, z kolei Herbie Langhans (Avantasia, ex Sinbreed) dołączył do Firewind jako nowy wokalista. To właśnie z nim powstał nowy album zatytułowany "Firewind".
Pierwsze 3 wydawnictwa Firewind cechowała agresja, taki nieco amerykański feeling i power metalowa moc. No jeszcze na dwóch pierwszych dziełach był charyzmatyczny Frederick. To był klasyczny styl Firewind. Tytuł nowego krążka w postaci "Firewind" sugeruje jakoby band miał wrócić do swoich korzeni. Mając na pokładzie utalentowanego Harbiego, który brzmi jak Frederick można wiele zdziałać i można faktycznie nawiązać do pierwszych płyt. Gra Gusa bardzo przypomina dokonania z pierwszych płyt. Jest agresja, melodyjność, ale i finezja i taka nutka hard rockowego feelingu. To wszystko brzmi autentycznie i sam materiał to takie nawiązanie do "Between heaven and hell" czy "Forged by Fire". Brzmienie nowej płyty jest dopieszczone i tylko podkreśla jak silny jest teraz Firewind.
Wiadomo nie od dziś, że Gus G potrafi grać z polotem i ma talent do tworzenia chwytliwych riffów czy złożonych solówek. Na nowym krążku to wszystko słychać i Gus G jest w bardzo dobrej formie. Byłem ciekaw jak Herbie sobie poradzi w Firewind. Przypomina pierwszego wokalistę Firewind, ale też przypomina swoje występy w Sinbreed. Taki styl bardzo mu leży i potrafi to wykorzystać.
Album zaczyna się spokojnym wejściem gitary i troszkę tutaj neoklasycznego wydźwięku. Tak band zaprasza nas do otwierającego "Welcome to the empire". Pierwsza minuta mija dojść spokojnie, ale potem band przyspiesza. Popisy gitarowe Gusa odgrywają tutaj kluczową rolę. Sam utwór to mocny i zadziorny kawałek. Taki stary dobry Firewind, jaki pokochaliśmy w 2002r. Jestem fanem kawałka "Into the Fire" i coś z tego utworu słychać w energicznym "Devour". Co za petarda, co prosty i chwytliwy refren. Powiem krótko, to jest jeden z najlepszych kawałków Firewind ever. Od razu wiadomo, że jest to power metal z górnej półki. Słuchając płyty zyskał u mnie nieco toporniejszy, nieco prostszy "Rising Fire" z hard rockowym refrenem. Jest to przebój i tego nie da się ukryć. Kocham przeboje typu "Tyranny", w których można doszukać się rasowego power metalu i elementów klasycznego Helloween. Kilka tego typu hitów Firewind nagrał i do tego grona zaliczę "Break Away". Z kawałka bije radosna energia i taka lekkość. Nie jest to jakaś ballada, a pełno prawny power metalowy killer. Bardzo dobrze się tego słucha, a to co wyprawia tutaj Gus w partiach solowych przyprawia o dreszcze. To jest Firewind jaki znam i kocham. Elementem zaskoczenia jest stonowany, epicki, nieco taki rycerski "Orbitual Sunrise". Tutaj band pokazuje nieco inne oblicze i podoba mi się ta nowa jakość. Ta lekkość i podniosły refren jest czarująca. Znalazło się miejsce dla spokojnej, klimatycznej ballady jaką jest "Longing to know You". Już kiedyś Firewind czerpał ze Scorpions i to właśnie czuje w tej rockowej balladzie. Czas na kolejny killer. Wytaczamy ciężki, zadziorny i niezwykle melodyjny "Perfect strangers". Nowoczesny wydźwięk dodaje uroku, a najlepsze jest to że jest to utwór, który mógłby śmiało trafić na płytę Sinbreed. Ja to kupuję. Kolejne zaskoczenie to lekki, marszowy "Ovedrive", który wyróżnia się rockowymi partiami klawiszowymi i stylem rodem z płyt Black Sabbath z okresu "Headless Cross". Jestem mega zaskoczony tym co słyszę. Firewind stał się odważny w tym co robi. Nie kopiują samych siebie, a wręcz przeciwnie starają się pójść na przód i wejść w nieco inne rejony. Magiczny utwór! Hard rockowe zabarwienie mamy w rytmicznym i chwytliwym "All my Life". Mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka pojawia się w przebojowym "Space cowboys". Brzmi to znajomo, ale nie mam nic przeciwko temu. Firewind Ach to wejście perkusji w "Kill the Pain". Ten utwór mógłby trafić na "Forged By Fire", ale też na krążek Primal Fear, Gamma Ray czy jakiego innego mocarnego zespołu power metalowego. Szczęka mi tutaj opadła, no co za killer.
Każdy album Firewind ma w sobie to coś. Pierwsze wydawnictwa to płyty agresywne i z taka troszkę amerykańskim feelingiem. Potem band zaczął wykorzystywać elementy hard rocka i nastała era świetnego Apollo. Kocham krążek "The premonition" i jego przebojowość, a "Immortals" z Henningiem jest epickie i wciąga w tą swoją historię. Najnowszy krążek ma przebojowość "The premonition", ale jest tu agresja i styl z pierwszych płyt. Najlepsze jest to, że słychać że to krążek power metalowy. Były obawy, ale teraz już wiem że nie potrzebnie. Jedna z najlepszych płyt Firewind, a może i nawet najlepsza? Trzeba byłoby zrobić szybkie odświeżenie i zestawienie wszystkich płyt. W końcu płyta, która może powalczyć o tytuł płyty roku.
Ocena: 10/10
poniedziałek, 30 marca 2020
niedziela, 29 marca 2020
NIGHTTRAIN - Hell Central (2020)
Niemiecki Nighttrain zabiera nas swoim pociągiem w podróż w rejony piekła. To niemiecki band, który wie jak zadowolić słuchacza i jak ich zadowolić. Tym razem Nighttrain funduje nam wycieczkę do świata, w którym rządzi się nowoczesny, melodyjny heavy metal.W zasadzie to ta kapela działa od 2008r i ich muzyka troszkę nawiązuje do Brainstorm, czy Bullet for my valentine, choć band tworzy swój własny styl. Ich priorytetem jest nowoczesny, melodyjny heavy metal, która ma łatwo wpadać w ucho i zaskakiwać swoją przebojowością. Najnowsze dzieło zatytułowane "Hell central" to przemyślany album, który może się podobać!
7 lat przyszło czekać na kontynuację "7 sins", ale warto bo ten niemiecki band stworzył dzieło dopieszczone, a przede wszystkim bardzo melodyjne, agresywne i nowoczesne. To jest heavy metal naszych czasów i do tego bardzo atrakcyjny. Już sama okładka zachęca do odpalenia tej płyty. Nighttrain to przede wszystkim dobrze zgrany duet gitarzystów tworzonych przez Dominika i Tobiasa. Panowie stawiają na proste i melodyjne motywy, a to przedkłada się na atrakcyjność tej płyty. Najbardziej kto mi zaimponował to wokalista Kevin, który wie nadać całości aktualnego charakteru.
Wszędzie dużo ciekawych melodii i nie ma tutaj miejsca na nudę. Zaczynamy od szybkiego i treściwego "Monument of ignorance", który pokazuje jak owe melodie odgrywają kluczową rolę na tym albumie. Jest mocny główny motyw i ciekawe partie gitarowe. No nie sposób się nudzić, przy takim hicie. Dalej mamy nieco hard rockowy "Child of Desire", który pokazuje jak band potrafi się bawić i grać z lekkością. Bardzo dobrze wypada zadziorny i nieco szybszy "Saved by the bell" i to jest to co mi się najbardziej w tym zespole. Jest ta nutka nowoczesnego heavy metalu i brzmi to bardzo dobrze. Nie brakuje killerów i jednym z nich jest niezwykle przebojowy "Shifted View". Band tutaj wykorzystuje mocny, zadziorny riff i lekki, przyjemny refren. Wszystko ze sobą znakomicie współgra. "From sparks to fire" to kolejny mocny, wyrazisty kawałek w heavy metalowym stylu i tu dzieje się sporo. Znakomicie wypada melodyjny "Almost perfect" czy zadziorny "The Cage" w lekko rockowym wydaniu.
Trzeba przyznać, że Nighttrain nagrał solidny krążek z nowoczesnym heavy metalem. Jest zadziornie, mocarnie i zarazem bardzo melodyjnie. Nie jest to może płyta roku, ale potrafi zapewnić słuchaczowi udaną rozrywkę. To wydawnictwo warto znać i wyrobić swoje zdanie.
Ocena: 8/10
7 lat przyszło czekać na kontynuację "7 sins", ale warto bo ten niemiecki band stworzył dzieło dopieszczone, a przede wszystkim bardzo melodyjne, agresywne i nowoczesne. To jest heavy metal naszych czasów i do tego bardzo atrakcyjny. Już sama okładka zachęca do odpalenia tej płyty. Nighttrain to przede wszystkim dobrze zgrany duet gitarzystów tworzonych przez Dominika i Tobiasa. Panowie stawiają na proste i melodyjne motywy, a to przedkłada się na atrakcyjność tej płyty. Najbardziej kto mi zaimponował to wokalista Kevin, który wie nadać całości aktualnego charakteru.
Wszędzie dużo ciekawych melodii i nie ma tutaj miejsca na nudę. Zaczynamy od szybkiego i treściwego "Monument of ignorance", który pokazuje jak owe melodie odgrywają kluczową rolę na tym albumie. Jest mocny główny motyw i ciekawe partie gitarowe. No nie sposób się nudzić, przy takim hicie. Dalej mamy nieco hard rockowy "Child of Desire", który pokazuje jak band potrafi się bawić i grać z lekkością. Bardzo dobrze wypada zadziorny i nieco szybszy "Saved by the bell" i to jest to co mi się najbardziej w tym zespole. Jest ta nutka nowoczesnego heavy metalu i brzmi to bardzo dobrze. Nie brakuje killerów i jednym z nich jest niezwykle przebojowy "Shifted View". Band tutaj wykorzystuje mocny, zadziorny riff i lekki, przyjemny refren. Wszystko ze sobą znakomicie współgra. "From sparks to fire" to kolejny mocny, wyrazisty kawałek w heavy metalowym stylu i tu dzieje się sporo. Znakomicie wypada melodyjny "Almost perfect" czy zadziorny "The Cage" w lekko rockowym wydaniu.
Trzeba przyznać, że Nighttrain nagrał solidny krążek z nowoczesnym heavy metalem. Jest zadziornie, mocarnie i zarazem bardzo melodyjnie. Nie jest to może płyta roku, ale potrafi zapewnić słuchaczowi udaną rozrywkę. To wydawnictwo warto znać i wyrobić swoje zdanie.
Ocena: 8/10
SNAKEYES - Evil must die (2020)
W tym roku wiele premier na które czekałem skończyły się porażką. Doświadczenie i magia nazwy to nie wszystko. Trzeba mieć pomysł na nowy, świeży materiał, trzeba umieć zaskoczyć słuchacza. Czasami młode kapele, które rozpoczynają swoją karierę mają więcej dopowiedzenia niż wielkie zespoły. W końcu przyszedł czas na premierę najnowszego dzieła hiszpańskiej formacji Snakeyes. Do tej pory ten zespół trzymał bardzo wysoki poziom i pokazał nie raz że można stworzyć nowoczesny, zadziorny heavy metal w klasycznym wydaniu. Ich muzyka skierowana jest do fanów takich zespołów jak Judas Priest, Dio,Bloodbound, czy Primal Fear. "Evil must die" to trzeci album w dyskografii Hiszpanów i to kolejna perełka w ich dyskografii.
Snakeys to kapela, która wykorzystają swój potencjał i grają to co potrafią najlepiej czyli heavy metal w klasycznym wydaniu. Ich muzyka jest niezwykle melodyjna, ale też agresywna i zadziorna. To definicja heavy metalu i każdy utwór na nowej płycie zasługuje na szczególną uwagę. W tej kapeli podoba mi się jak dogadują się gitarzyści. To taki klasyczny duet, który idealnie się rozumie. Pineda i Bala tworzą mocne riffy i naprawdę wciągające melodie. Pod tym względem dzieje się sporo i to jest taki znak rozpoznawczy Snakeyes. Atutem tej formacji jest bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Cosmin, który dysponuje ciekawą barwą i techniką. To jest naprawdę utalentowany muzyk i to on napędza ten band.
Tak wiem, może okładka jest kiczowata, ale brzmienie tej płyty jest z górniej półki. To takie brzmienie, które przypomina ostatnie wydawnictwa Primal Fear, czy bloodbound. Podobne pozytywne emocje wywołuje sam materiał.
Czy ktoś jest wstanie przejść obojętnie obok takiego killera jaki jest "war machine"? Niezwykle dynamiczny i agresywny kawałek, który przypomina troszkę Primal Fear czy Judas Priest. Jeszcze ciekawszy jest "The evil Dead", który ma bardziej złożony riff i marszowe tempo. Troszkę przypomina mi to stary dobry Bloodbound. Na płycie roi się od killerów i jednym z nich jest rozpędzony "New world Order". Snakeyes potrafi bawić się konwencją i potrafi nieco urozmaicić swój styl. W takim "Lose control" band wykorzystuje hard rockowe patenty i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Band najlepiej czuje się w klimatach heavy/power metalowych i to słychać dobitnie w agresywnym "I am evil". Mocny riff i ostry wokal robią tutaj robotę. Klimat lat 80 słychać w przebojowym "Dead dont Ride", który brzmi jak mieszanka Accept i Judas Priest. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "The clown and the god", który nawiązuje do twórczości Primal Fear. Band ma swój styl i bardzo dobrze odzwierciedla melodyjny "Sing of our Times" . Lekki i przyjazny refren szybko zapada w pamięci. Całość zamyka epicki, marszowy "All gods are dead".
Kiedy inni zawodzą to Snakeyes robi swoje i nagrywa kolejny świetny album z mocnym, melodyjnym heavy metalem. Ten band nie wie co to nuda i brak pomysłów. Idą za ciosem i ten band to dla mnie prawdziwy fenomen! Gorąco polecam !
Ocena: 9/10
Snakeys to kapela, która wykorzystają swój potencjał i grają to co potrafią najlepiej czyli heavy metal w klasycznym wydaniu. Ich muzyka jest niezwykle melodyjna, ale też agresywna i zadziorna. To definicja heavy metalu i każdy utwór na nowej płycie zasługuje na szczególną uwagę. W tej kapeli podoba mi się jak dogadują się gitarzyści. To taki klasyczny duet, który idealnie się rozumie. Pineda i Bala tworzą mocne riffy i naprawdę wciągające melodie. Pod tym względem dzieje się sporo i to jest taki znak rozpoznawczy Snakeyes. Atutem tej formacji jest bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Cosmin, który dysponuje ciekawą barwą i techniką. To jest naprawdę utalentowany muzyk i to on napędza ten band.
Tak wiem, może okładka jest kiczowata, ale brzmienie tej płyty jest z górniej półki. To takie brzmienie, które przypomina ostatnie wydawnictwa Primal Fear, czy bloodbound. Podobne pozytywne emocje wywołuje sam materiał.
Czy ktoś jest wstanie przejść obojętnie obok takiego killera jaki jest "war machine"? Niezwykle dynamiczny i agresywny kawałek, który przypomina troszkę Primal Fear czy Judas Priest. Jeszcze ciekawszy jest "The evil Dead", który ma bardziej złożony riff i marszowe tempo. Troszkę przypomina mi to stary dobry Bloodbound. Na płycie roi się od killerów i jednym z nich jest rozpędzony "New world Order". Snakeyes potrafi bawić się konwencją i potrafi nieco urozmaicić swój styl. W takim "Lose control" band wykorzystuje hard rockowe patenty i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Band najlepiej czuje się w klimatach heavy/power metalowych i to słychać dobitnie w agresywnym "I am evil". Mocny riff i ostry wokal robią tutaj robotę. Klimat lat 80 słychać w przebojowym "Dead dont Ride", który brzmi jak mieszanka Accept i Judas Priest. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "The clown and the god", który nawiązuje do twórczości Primal Fear. Band ma swój styl i bardzo dobrze odzwierciedla melodyjny "Sing of our Times" . Lekki i przyjazny refren szybko zapada w pamięci. Całość zamyka epicki, marszowy "All gods are dead".
Kiedy inni zawodzą to Snakeyes robi swoje i nagrywa kolejny świetny album z mocnym, melodyjnym heavy metalem. Ten band nie wie co to nuda i brak pomysłów. Idą za ciosem i ten band to dla mnie prawdziwy fenomen! Gorąco polecam !
Ocena: 9/10
sobota, 28 marca 2020
WARBRINGER - Weapons of tommorow (2020)
Kiedy w 2008r ukazał się debiutancki krążek Warbringer to wiedziałem, że narodziła się nowa gwiazda thrash metalu. Ta amerykańska formacja w swojej początkowej działalności nie kryła inspiracji takimi zespołami jak Metallica, Exodus, czy Testament. W 2017r coś się zmieniło w muzyce Warbringer, bowiem kapela obrała styl niemiecki. To co band zapoczątkował na "Woe to the vanquished" kontynuuje na najnowszym dziele zatytułowanym "Weapons of Tommorow". Warbringer brzmi na tym krążku niczym Kreator czy Destruction. Agresywny, melodyjny thrash metal to jest to co znajdziemy tutaj.
Od kiedy band zapowiedział nowy krążek, to było wiadomo że szykuje się nam jedna z najciekawszych premier roku 2020. Band zadbał o każdy detal i dostaliśmy jeden z najlepszych albumów Warbringer. Piękna okładka autorska Andrea Marschella przyprawia o dreszcze o też oczywiście nasuwa nam niemiecką scenę metalową. Ostre niczym brzytwa brzmienie też nadaje całości niezwykłej mocy i drapieżności. Całość brzmi mocarnie i można się delektować tym znakomitym soundem.
"Weapons of tommorow" to płyta bardzo gitarowa i każdy riff, solówka jest zagrana z polotem i pomysłem. W tej kwestii dzieje się sporo, a najlepsze jest to że panowie nie zapominają o klasycznym charakterze i chwytliwych melodiach. Duet Carroll i Becker nie idzie na łatwiznę i czerpią radość z tego co grają, a przy tym zachwycają słuchacza. Nie można zapomnieć o wokaliście, bowiem i Kevill rozwinął się wokalnie. Dużo w tym agresji, ale też i śpiewania technicznego. Brawo Panowie.
Płytę otwiera taki klasyczny "Firepower Kills", który zabiera nas w rejony niemieckiego thrash metalu. To zderzenie melodyjnego metalu i thrash metalu. Jest moc i słychać, że band bardzo się rozwinął.Techniczny thrash metal wybrzmiewa w stonowanym "The black hand reaches out". Prosty kawałek, który imponuje swoją aranżacją i wykonaniem. Miłym zaskoczeniem jest spokojny, wręcz balladowy "Defiance of Fate". To dobry przykład tego, że band nie gra na jedno kopyto i potrafi urozmaicić zawartość płyty. Przyspieszamy w rozpędzonym "Unraveling" i tutaj dostajemy niezwykle pomysłowe partie gitarowe. Co za killer. Z kolei przebojowy "Heart of Darkness" ukazuje melodyjne oblicze zespołu. Podobne emocje wywołuje lekki i melodyjny "Power unsurpassed". Kto lubi klimaty Sodom czy Kreator ten polubi złowieszczy i agresywny "Outer Reaches". To się nazywa thrash metal z górnej półki. Całość zamyka przebojowy "Glorious End", który idealnie podsumowuje całość.
Ekipa z Warbringer nie zawiodła i nagrał album niemal perfekcyjny. "Weapons of tommorow" to płyta z jednej strony energiczna, agresywna i bardzo thrash metalowa, ale z drugiej strony bardzo urozmaicona i melodyjna. Czuć niemiecki charakter na miarę Sodom i Kreator, a to jest to co mi najbardziej podoba się w tej płycie. Jedna z najlepszych płyt Warbringer!
Ocena: 9/10
Od kiedy band zapowiedział nowy krążek, to było wiadomo że szykuje się nam jedna z najciekawszych premier roku 2020. Band zadbał o każdy detal i dostaliśmy jeden z najlepszych albumów Warbringer. Piękna okładka autorska Andrea Marschella przyprawia o dreszcze o też oczywiście nasuwa nam niemiecką scenę metalową. Ostre niczym brzytwa brzmienie też nadaje całości niezwykłej mocy i drapieżności. Całość brzmi mocarnie i można się delektować tym znakomitym soundem.
"Weapons of tommorow" to płyta bardzo gitarowa i każdy riff, solówka jest zagrana z polotem i pomysłem. W tej kwestii dzieje się sporo, a najlepsze jest to że panowie nie zapominają o klasycznym charakterze i chwytliwych melodiach. Duet Carroll i Becker nie idzie na łatwiznę i czerpią radość z tego co grają, a przy tym zachwycają słuchacza. Nie można zapomnieć o wokaliście, bowiem i Kevill rozwinął się wokalnie. Dużo w tym agresji, ale też i śpiewania technicznego. Brawo Panowie.
Płytę otwiera taki klasyczny "Firepower Kills", który zabiera nas w rejony niemieckiego thrash metalu. To zderzenie melodyjnego metalu i thrash metalu. Jest moc i słychać, że band bardzo się rozwinął.Techniczny thrash metal wybrzmiewa w stonowanym "The black hand reaches out". Prosty kawałek, który imponuje swoją aranżacją i wykonaniem. Miłym zaskoczeniem jest spokojny, wręcz balladowy "Defiance of Fate". To dobry przykład tego, że band nie gra na jedno kopyto i potrafi urozmaicić zawartość płyty. Przyspieszamy w rozpędzonym "Unraveling" i tutaj dostajemy niezwykle pomysłowe partie gitarowe. Co za killer. Z kolei przebojowy "Heart of Darkness" ukazuje melodyjne oblicze zespołu. Podobne emocje wywołuje lekki i melodyjny "Power unsurpassed". Kto lubi klimaty Sodom czy Kreator ten polubi złowieszczy i agresywny "Outer Reaches". To się nazywa thrash metal z górnej półki. Całość zamyka przebojowy "Glorious End", który idealnie podsumowuje całość.
Ekipa z Warbringer nie zawiodła i nagrał album niemal perfekcyjny. "Weapons of tommorow" to płyta z jednej strony energiczna, agresywna i bardzo thrash metalowa, ale z drugiej strony bardzo urozmaicona i melodyjna. Czuć niemiecki charakter na miarę Sodom i Kreator, a to jest to co mi najbardziej podoba się w tej płycie. Jedna z najlepszych płyt Warbringer!
Ocena: 9/10
środa, 25 marca 2020
ART OF SHOCK - Dark Angeles (2020)
"Dark Angeles" to debiutancki krążek amerykańskiej formacji o nazwie Art of Shock. Mówi się, że to muzyka skierowana do maniaków melodyjnego thrash metalu spod znaku Artillery, czy Overkill. Ja pokuszę się o stwierdzenie, że ta młoda kapela brzmi momentami jak Persuader i to mnie skłoniło do zapoznania się z całym materiałem. Sam album bez wątpienia zasługuje na uwagę fanów ciężkiego grania.
Okładka może nie robi większego wrażenia, ale już sama muzyka i umiejętności muzyków to już tak. Art Geezar to motor napędowy tej kapeli. To człowiek, który spełnia się jak wokalista i gitarzysta. Jego wokal mocno przypomina mi styl i manierę Jensa Carlssona z Persuader. Operuje nie tylko harsh wokalem, ale i takim bardziej power metalowym wokalem. Brzmi to obłędnie i podoba mi się taki styl śpiewania. Pod względem gitarowym stawiają na szybkie, agresywne partie, choć nie brakuje tutaj stonowania i troszkę urozmaicenia. Całość jest mocno gitarowa i jest to wszystko dobrze przemyślane. Całość spina soczyste, zadziorne brzmienie, które idealnie podkreśla agresywność partii gitarowych.
Mamy 10 kawałków i każdy ma w sobie to coś. Otwierający "I cast a Shadow" to niezwykle dynamiczny utwór. Już wiadomo co nas czeka. Jest szybko, agresywnie, thrash metalowo, ale słychać też echa Persuader. Praca gitar i sama jakość partii gitarowych nawiązują do szwedzkiej formacji i to dobitnie słychać w bardziej zadziorny i power metalowym "Execution song". Dalej mamy przebojowy "Declaration of War", w którym Art śpiewa niczym Jens Carlsson. W podobnych klimatach mamy "Final Strike", który też utrzymany jest w stylistyce heavy/power metalu. Mocny riff i mroczny klimat robią swoje. Oczywiście cały czas słychać nawiązania do Persuader i to jest urocze. Kolejny killer na płycie to rozpędzony i złowieszczy "Peace on earth", który pokazuje jak band znakomicie czuje się w stylistyce heavy/power/thrash metal. Dużo dzieje się w energicznym "Speed master" i tutaj band pokazuje pazury. Nawet nieco rockowy "Lust for life" broni się.
Art of Shock to band, który dopiero rozpoczyna swoją karierę. "Dark Angeles" to ich debiutancki krążek, który może się podobać fanom heavy/power/ thrash metalu. To nie tylko agresywne granie, ale też duża dawka mocnych i wciągających melodii. Panowie czerpią z Overkill, Artillery, a przede wszystkim z Persuader, co wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Polecam!
Ocena: 8.5/10
Okładka może nie robi większego wrażenia, ale już sama muzyka i umiejętności muzyków to już tak. Art Geezar to motor napędowy tej kapeli. To człowiek, który spełnia się jak wokalista i gitarzysta. Jego wokal mocno przypomina mi styl i manierę Jensa Carlssona z Persuader. Operuje nie tylko harsh wokalem, ale i takim bardziej power metalowym wokalem. Brzmi to obłędnie i podoba mi się taki styl śpiewania. Pod względem gitarowym stawiają na szybkie, agresywne partie, choć nie brakuje tutaj stonowania i troszkę urozmaicenia. Całość jest mocno gitarowa i jest to wszystko dobrze przemyślane. Całość spina soczyste, zadziorne brzmienie, które idealnie podkreśla agresywność partii gitarowych.
Mamy 10 kawałków i każdy ma w sobie to coś. Otwierający "I cast a Shadow" to niezwykle dynamiczny utwór. Już wiadomo co nas czeka. Jest szybko, agresywnie, thrash metalowo, ale słychać też echa Persuader. Praca gitar i sama jakość partii gitarowych nawiązują do szwedzkiej formacji i to dobitnie słychać w bardziej zadziorny i power metalowym "Execution song". Dalej mamy przebojowy "Declaration of War", w którym Art śpiewa niczym Jens Carlsson. W podobnych klimatach mamy "Final Strike", który też utrzymany jest w stylistyce heavy/power metalu. Mocny riff i mroczny klimat robią swoje. Oczywiście cały czas słychać nawiązania do Persuader i to jest urocze. Kolejny killer na płycie to rozpędzony i złowieszczy "Peace on earth", który pokazuje jak band znakomicie czuje się w stylistyce heavy/power/thrash metal. Dużo dzieje się w energicznym "Speed master" i tutaj band pokazuje pazury. Nawet nieco rockowy "Lust for life" broni się.
Art of Shock to band, który dopiero rozpoczyna swoją karierę. "Dark Angeles" to ich debiutancki krążek, który może się podobać fanom heavy/power/ thrash metalu. To nie tylko agresywne granie, ale też duża dawka mocnych i wciągających melodii. Panowie czerpią z Overkill, Artillery, a przede wszystkim z Persuader, co wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Polecam!
Ocena: 8.5/10
NATUR - Afternoon Nightmare (2020)
Cofnijmy się w czasie o 8 lat. Mamy rok 2012 i światło dzienne ujrzał debiutancki krążek amerykańskiej formacji Natur. O kapeli nikt nic nie wiedział i w zasadzie nawet nie była ta marka nagłaśniana. Jednak "Head of Death" to był jeden z ciekawszych albumów roku 2012, który zachwycił mnie swoim mrocznym klimatem grozy i szczerym przekazem. Band znakomicie wymieszał patenty NWOBHM z twórczością Iron Maiden, Mercyful Fate czy Satan. Świetny debiut i potem długa cisza ze strony Natur. Nie zapomniałem o nich i tylko czekałem na ich powrót. O to przyszedł czas na drugie wydawnictwo. Czy "Afternoon nightmare" jest równie udany co debiut? O to jest pytanie!
Skład został bez zmian, tak więc pojawiła się nadzieja, że band pójdzie drogą obraną w roku 2012. Klimatyczna okładka, która jest utrzymana w latach 80 sugeruje od razu, że band nic nie zmienił i dalej gra swoje. Faktycznie tak jest. To czysta mieszanka NWOBHM i patentów Marcyful Fate czy Satan. W zespole wciąż kluczową rolę odgrywa wokalista i gitarzysta Rayan Weibust. To właśnie on buduje ten znakomity mroczny klimat i tą całą tajemniczą otoczkę. Sama partie gitarowe to ukłon w stronę lat 80. Wszystko jest tak jak być powinno, choć tym razem można odnieść wrażenie, że położono większy nacisk na klimat i bardziej stonowane granie. Jednym to się spodoba, a innym może wydać się to nudne. Ja kocham takie klimaty, a jak jeszcze słychać w tym kinga diamonda, to już w ogóle jestem za.
No jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale nie ma takiego efektu zaskoczenia jak na debiucie. Płytę otwiera rozpędzony "Afternoon nightmare". Słychać, że to kontynuacja z debiutu. Mocny riff i klimat rodem z płyt Kinga Diamonda sprawiają, że ten utwór musi się podobać. Ach ta surowość i drapieżność, które przeszywają nas w stonowanym "Poison King". Tutaj band pokazuje swoje bardziej rockowe oblicze. Wciąż brzmi to nadzwyczaj dobrze. Echa NWOBHM i nawiązania do wczesnej ery Iron Maiden słychać w melodyjnym i przebojowym "The contract". Dużo elementów Mercyful Fate można wyłapać w mrocznym i posępnym "Metal Henge". W tym kawałku band próbuje pójść w rejony bardziej epickiego metalu z domieszką doom metalu. Znów ciekawe zagrywki gitarowe, które potrafią wciągnąć słuchacza w ten mroczny świat. W muzyce Kinga Diamonda klawisze potrafią wykreować klimat grozy i nadać kompozycjom przebojowego charakteru. Natur postanowił też wykorzystać ten patent, a efektem tego jest killer w postaci "Mary Cross". Czysty King Diamond z okresu "the eye" . Całość zamyka 7 minutowa kompozycja "Unsolved mysteries". Intro w tym utworze jest delikatne, a zarazem bardzo mroczne i niepokojące. Gitary brzmią fenomenalnie i do tego czuć ten klimat lat 80. Znów hołd dla Kinga Diamonda, choć tutaj band pokazuje pazur i stawia na szybsze granie. Prawdziwa petarda.
W roku 2012 ta kapela mnie zachwyciła i po 8 latach potrafi wywołać u mnie podobne emocje. Prawdziwy fenomen. Amerykańska formacja pokazuje, że można grać autentyczny heavy metal w klimatach Kinga Diamonda i być przy tym sobą, a nie jakąś marną kopią. Mają swój styl i pomysł na granie i póki co sprawdza się on. Kibicuję im bardzo mocno, bo grają prosto z serca. Płyta godna polecenia.
Ocena: 9/10
Skład został bez zmian, tak więc pojawiła się nadzieja, że band pójdzie drogą obraną w roku 2012. Klimatyczna okładka, która jest utrzymana w latach 80 sugeruje od razu, że band nic nie zmienił i dalej gra swoje. Faktycznie tak jest. To czysta mieszanka NWOBHM i patentów Marcyful Fate czy Satan. W zespole wciąż kluczową rolę odgrywa wokalista i gitarzysta Rayan Weibust. To właśnie on buduje ten znakomity mroczny klimat i tą całą tajemniczą otoczkę. Sama partie gitarowe to ukłon w stronę lat 80. Wszystko jest tak jak być powinno, choć tym razem można odnieść wrażenie, że położono większy nacisk na klimat i bardziej stonowane granie. Jednym to się spodoba, a innym może wydać się to nudne. Ja kocham takie klimaty, a jak jeszcze słychać w tym kinga diamonda, to już w ogóle jestem za.
No jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale nie ma takiego efektu zaskoczenia jak na debiucie. Płytę otwiera rozpędzony "Afternoon nightmare". Słychać, że to kontynuacja z debiutu. Mocny riff i klimat rodem z płyt Kinga Diamonda sprawiają, że ten utwór musi się podobać. Ach ta surowość i drapieżność, które przeszywają nas w stonowanym "Poison King". Tutaj band pokazuje swoje bardziej rockowe oblicze. Wciąż brzmi to nadzwyczaj dobrze. Echa NWOBHM i nawiązania do wczesnej ery Iron Maiden słychać w melodyjnym i przebojowym "The contract". Dużo elementów Mercyful Fate można wyłapać w mrocznym i posępnym "Metal Henge". W tym kawałku band próbuje pójść w rejony bardziej epickiego metalu z domieszką doom metalu. Znów ciekawe zagrywki gitarowe, które potrafią wciągnąć słuchacza w ten mroczny świat. W muzyce Kinga Diamonda klawisze potrafią wykreować klimat grozy i nadać kompozycjom przebojowego charakteru. Natur postanowił też wykorzystać ten patent, a efektem tego jest killer w postaci "Mary Cross". Czysty King Diamond z okresu "the eye" . Całość zamyka 7 minutowa kompozycja "Unsolved mysteries". Intro w tym utworze jest delikatne, a zarazem bardzo mroczne i niepokojące. Gitary brzmią fenomenalnie i do tego czuć ten klimat lat 80. Znów hołd dla Kinga Diamonda, choć tutaj band pokazuje pazur i stawia na szybsze granie. Prawdziwa petarda.
W roku 2012 ta kapela mnie zachwyciła i po 8 latach potrafi wywołać u mnie podobne emocje. Prawdziwy fenomen. Amerykańska formacja pokazuje, że można grać autentyczny heavy metal w klimatach Kinga Diamonda i być przy tym sobą, a nie jakąś marną kopią. Mają swój styl i pomysł na granie i póki co sprawdza się on. Kibicuję im bardzo mocno, bo grają prosto z serca. Płyta godna polecenia.
Ocena: 9/10
sobota, 21 marca 2020
NITE - Darkness silence mirror flame (2020)
Kiedy kapela bierze na warsztat teksty o horrorach, okultyzmie czy złu to jasne że oczekuje się mrocznego klimatu i patentów black metalu. Amerykański band Nite pokazuje, że można elementy black metalu wymieszać z klasycznym heavy metalem. Choć Nite istnieje od 2018r to tworzą go ludzie, którzy grali w High Spirits czy Dawnbringer. Jest doświadczenie, jest pomysł na styl i wszystko zapowiada prawdziwy hit roku 2020, ale czy faktycznie debiutancki krążek Nite zatytułowany "Dakness Silence Mirror flame" może być czymś co może porwać słuchacza?
Okładka jest piękna. Minimalizm i mroczny klimat powala i jest to jedna z ciekawszych okładek metalowych roku 2020. O black metalowy feeling dba wokalista Van Labrakis. Razem z Scottem Hoffmanem tworzy zgrany duet gitarowy i te klasyczne rozwiązania są tutaj na wysokim poziomie. Znajdziemy zarówno mocne riffy, a także duże pokłady chwytliwych melodii. Wszystko otoczone mrocznym klimatem. Znakomicie współgrają ze sobą te dwa różne świata, jakimi są heavy metal i black metal.
Pomówmy o zawartości. Otwieracz w postaci "Genesis" to murowany koncertowy hit. Melodyjny riff potrafi porwać słuchacza od pierwszych sekund. Jest przebojowo i zarazem mrocznie, a ja to kupuje. Popisy gitarowe i epicki wydźwięk to atuty rozbudowanego "The way". Mamy też rockowe zacięcie w stonowanym "Ezelia". Minusem całości jest to, że brzmi to trochę jednostajnie i mało tutaj elementów zaskoczenia. Jednym z najciekawszych utworów jest bez wątpienia "Chains". Bardzo chwytliwy kawałek w klasycznym wydaniu. Band przyspiesza w zamykającym "Acolytes".
Nite zaskoczył mnie bez wątpienia mrocznym klimatem i dobrą mieszanką black metalu i heavy metalu. Troszkę brakuje mi tutaj mocy, pazura i troszkę większej dawki przebojowości. Solidny debiut amerykańskiego Nite.
Ocena: 7/10
Okładka jest piękna. Minimalizm i mroczny klimat powala i jest to jedna z ciekawszych okładek metalowych roku 2020. O black metalowy feeling dba wokalista Van Labrakis. Razem z Scottem Hoffmanem tworzy zgrany duet gitarowy i te klasyczne rozwiązania są tutaj na wysokim poziomie. Znajdziemy zarówno mocne riffy, a także duże pokłady chwytliwych melodii. Wszystko otoczone mrocznym klimatem. Znakomicie współgrają ze sobą te dwa różne świata, jakimi są heavy metal i black metal.
Pomówmy o zawartości. Otwieracz w postaci "Genesis" to murowany koncertowy hit. Melodyjny riff potrafi porwać słuchacza od pierwszych sekund. Jest przebojowo i zarazem mrocznie, a ja to kupuje. Popisy gitarowe i epicki wydźwięk to atuty rozbudowanego "The way". Mamy też rockowe zacięcie w stonowanym "Ezelia". Minusem całości jest to, że brzmi to trochę jednostajnie i mało tutaj elementów zaskoczenia. Jednym z najciekawszych utworów jest bez wątpienia "Chains". Bardzo chwytliwy kawałek w klasycznym wydaniu. Band przyspiesza w zamykającym "Acolytes".
Nite zaskoczył mnie bez wątpienia mrocznym klimatem i dobrą mieszanką black metalu i heavy metalu. Troszkę brakuje mi tutaj mocy, pazura i troszkę większej dawki przebojowości. Solidny debiut amerykańskiego Nite.
Ocena: 7/10
BLACK PHANTOM - Zero Hour is Now (2020)
Włoski Black Phantom powraca z nowym albumem. "Zero hour is now" to drugi krążek tej młodej formacji, która działa na rynku muzycznym od 2014r. Nowy album to tak naprawdę swoista kontynuacja debiutanckiego "Better Beware !", tak więc mamy wciąż solidny heavy metal w brytyjskim klimacie. Dużo tutaj słychać nawiązań do Iron Maiden czy Black Sabbath, co nie jest takie złe.
To co nas zbliża do żelaznej dziewicy to charyzmatyczny wokalista Manuel Malini, który swoim stylem śpiewaniem przypomina troszkę Bruce'a Dickinson. Sporo dobrej roboty robi też basista Andrea Tito, który stara się odtworzyć brytyjski klimat lat 80 i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Band zadbał o każdy detal, co widać po miłej dla oka okładce a także po mocnym, przybrudzonym brzmieniu. Wszystko fajnie, tylko szkoda że sam materiał jest co najwyżej dobry. Brakuje troszkę zaskoczenia, pomysłowości, a na pewno przebojowości. Płytę dobrze się słucha, ale bez większych emocji.
Płytę otwiera dynamiczny "redemption", który stylistycznie nawiązuje do brytyjskiego metalu, co jest naprawdę urocze. Mamy też nieco stonowany z nutka rockowego zacięcia "Hordes of Destruction". Jednym z ciekawszych utworów na płycie jest rozbudowany i marszowy "The road", który potrafi porwać swoim epickim klimatem. Dalej mamy spokojny, rockowy "Either You or me" i to jest muzyka bardziej old schoolowa i nawiązująca do lat 70. Na płycie nie brakuje hitów i jednym z nich jest "Begone!". Najwięcej energii ma w sobie nieco szybszy "Hands of time", który ukazuje w pełni potencjał Black phantom.
"Zero hour is now" to kawał porządnego heavy metalu w brytyjskim klimacie. Dla fanów żelaznej dziewicy to pozycja obowiązkowa, bo klimat Iron maiden jest tutaj wyczuwalny od samego początku. Nie jest to album idealny, ani coś co powala na kolana, ale ta płyta zasługuje na uwagę fanów heavy metalu.
Ocena: 7/10
To co nas zbliża do żelaznej dziewicy to charyzmatyczny wokalista Manuel Malini, który swoim stylem śpiewaniem przypomina troszkę Bruce'a Dickinson. Sporo dobrej roboty robi też basista Andrea Tito, który stara się odtworzyć brytyjski klimat lat 80 i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Band zadbał o każdy detal, co widać po miłej dla oka okładce a także po mocnym, przybrudzonym brzmieniu. Wszystko fajnie, tylko szkoda że sam materiał jest co najwyżej dobry. Brakuje troszkę zaskoczenia, pomysłowości, a na pewno przebojowości. Płytę dobrze się słucha, ale bez większych emocji.
Płytę otwiera dynamiczny "redemption", który stylistycznie nawiązuje do brytyjskiego metalu, co jest naprawdę urocze. Mamy też nieco stonowany z nutka rockowego zacięcia "Hordes of Destruction". Jednym z ciekawszych utworów na płycie jest rozbudowany i marszowy "The road", który potrafi porwać swoim epickim klimatem. Dalej mamy spokojny, rockowy "Either You or me" i to jest muzyka bardziej old schoolowa i nawiązująca do lat 70. Na płycie nie brakuje hitów i jednym z nich jest "Begone!". Najwięcej energii ma w sobie nieco szybszy "Hands of time", który ukazuje w pełni potencjał Black phantom.
"Zero hour is now" to kawał porządnego heavy metalu w brytyjskim klimacie. Dla fanów żelaznej dziewicy to pozycja obowiązkowa, bo klimat Iron maiden jest tutaj wyczuwalny od samego początku. Nie jest to album idealny, ani coś co powala na kolana, ale ta płyta zasługuje na uwagę fanów heavy metalu.
Ocena: 7/10
środa, 18 marca 2020
TRICK OR TREAT - The legend of the XII Saints (2020)
W dzieciństwie oglądało się wiele bajek i pamiętam czas, kiedy obsesyjnie oglądało się mange zatytułowaną "Rycerze Zodiaku". Opowiada ona o 12 złotych rycerzach zodiaku, którzy charakteryzują się specjalnymi siłami i charakterystyczną zbroją. Każdy był związany z danym znakiem zodiaku i do tego wszystko było znakomicie powiązane z mitologią grecką. Mangę stworzył w 1985r Masami Kurumade i to jest kultowe anime. Nic dziwnego, że włoski Trick or Treat postanowił wykorzystać to na potrzeby koncepcyjnego albumu. Tak zrodził się "The legend of the XII saints", który jest jednym z tych ciekawszych dzieł tej formacji.
Ten zespół nie istniałby bez wyśmienitego Alessandro Conti, który wokalnie wciąż wymiata. W Trick or Treat cały czas stara się brzmieć niczym Kiske w latach 80 i wychodzi mu to bardzo dobrze. Mamy ciekawą historię, mocne riffy, a także pomysłowe aranżacje. To wszystko składa się w spójną całość. Stylistycznie Trick or treat trzyma się klimatów helloween czy freedom call.
Płytę otwiera energiczny i przebojowy "Aries : Stardust Revolution" , który pokazuje co to znaczy power metal w najlepszym wydaniu. Bardzo dobry start. Dalej mamy zadziorny i nieco stonowany "Taurus : Great horn". W tym kawałku położono nacisk na epicki wydźwięk. Band przyspiesza w rozpędzonym "Gemini : Another Dimension" , który przypadnie do gustu fanom Beast in black czy Rhapsody of Fire. Gościnny występ Yannisa Papadopoulusa robi tutaj swoje. Baśniowy "Cancer: underworld wave" zachwyca podniosłym i chwytliwym refren. Bardzo dobrze się tego słucha. Mamy progresywne zacięcie w "Virgo Tenbu Horin", trochę folkowego feelingu mamy w "One Hundred Dragons Force". Kolejny mocny punkt płyty to dynamiczny "Capricorn :Excalibur", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Nawiązania do Helloween bardzo słyszalne.
Album jest bardzo urozmaicony. Mamy tutaj i klimatyczne utwory, jak i te spokojniejsze kawałki. Nie brakuje też power metalowych killerów. Dostaliśmy typowy album Trick or treat, szkoda tylko że materiał nie jest dopracowany. Całość dobrze się słucha i to wciąż jeden z ich ciekawszych krążków. Warto posłuchać!
Ocena: 8/10
Ten zespół nie istniałby bez wyśmienitego Alessandro Conti, który wokalnie wciąż wymiata. W Trick or Treat cały czas stara się brzmieć niczym Kiske w latach 80 i wychodzi mu to bardzo dobrze. Mamy ciekawą historię, mocne riffy, a także pomysłowe aranżacje. To wszystko składa się w spójną całość. Stylistycznie Trick or treat trzyma się klimatów helloween czy freedom call.
Płytę otwiera energiczny i przebojowy "Aries : Stardust Revolution" , który pokazuje co to znaczy power metal w najlepszym wydaniu. Bardzo dobry start. Dalej mamy zadziorny i nieco stonowany "Taurus : Great horn". W tym kawałku położono nacisk na epicki wydźwięk. Band przyspiesza w rozpędzonym "Gemini : Another Dimension" , który przypadnie do gustu fanom Beast in black czy Rhapsody of Fire. Gościnny występ Yannisa Papadopoulusa robi tutaj swoje. Baśniowy "Cancer: underworld wave" zachwyca podniosłym i chwytliwym refren. Bardzo dobrze się tego słucha. Mamy progresywne zacięcie w "Virgo Tenbu Horin", trochę folkowego feelingu mamy w "One Hundred Dragons Force". Kolejny mocny punkt płyty to dynamiczny "Capricorn :Excalibur", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Nawiązania do Helloween bardzo słyszalne.
Album jest bardzo urozmaicony. Mamy tutaj i klimatyczne utwory, jak i te spokojniejsze kawałki. Nie brakuje też power metalowych killerów. Dostaliśmy typowy album Trick or treat, szkoda tylko że materiał nie jest dopracowany. Całość dobrze się słucha i to wciąż jeden z ich ciekawszych krążków. Warto posłuchać!
Ocena: 8/10
poniedziałek, 16 marca 2020
BRAVE - The Oracle (2020)
"The Oracle" to trzeci album brazylijskiej formacji Brave. Kapela powstała w 1998r, ale swoją działalność tak na dobre rozpoczął w 2005r. Co ciekawe ta brazylijska kapela idzie w ślady niemieckich kapel obracających się w rejonach epickiego, rycerskiego heavy/power metalu. Czerpią garściami z patentów Accept, Wizard, czy Grave Digger. Świata tym albumem nie zwojują, ale sprawiają sporo radości fanom takich klimatów.
Tak na dobrą sprawę to już okładka sporo podpowiada, co nas czeka na płycie. Brave stylem przypomina Grave Digger i to skojarzenia urzeczywistnia wokalista Sidney Milano, który brzmi jak Chris Boltendahl. Brave to nie tylko zadziorny wokal, ale również toporne, mocne partie gitarowe i tutaj swoją pracą imponuje Carlos. Zespół wie co chce grać i robi to bardzo dobrze. Słychać, że jest to muzyka prosto z serca. Naprawdę dobrze się tego słucha.
Podoba mi się wejście w "Firestorm". Jest pazur, mamy pomysłowe aranżacje i dużo niemieckich patentów. Słychać, że to miks Paragon i Grave Digger. Band przyspiesza w szybszym "The oracle" i tutaj dopiero można poczuć przebojowy charakter tej płyty. Świetny epickim klimat udało się uchwycić można w przepięknym "Valhalla". Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym "Wake the fury", z kolei "Fall to the empire" potrafi zaskoczyć agresywniejszym riffem.
Podsumowując najnowsze dzieło Brave to kawał solidnego heavy metalu z domieszką power metalu w niemieckim wydaniu. Jest epickość, jest toporność i dużo smaczków nawiązujących do twórczości Grave Digger. Płyta godna uwagi, to na pewno.
Ocena: 7.5/10
Tak na dobrą sprawę to już okładka sporo podpowiada, co nas czeka na płycie. Brave stylem przypomina Grave Digger i to skojarzenia urzeczywistnia wokalista Sidney Milano, który brzmi jak Chris Boltendahl. Brave to nie tylko zadziorny wokal, ale również toporne, mocne partie gitarowe i tutaj swoją pracą imponuje Carlos. Zespół wie co chce grać i robi to bardzo dobrze. Słychać, że jest to muzyka prosto z serca. Naprawdę dobrze się tego słucha.
Podoba mi się wejście w "Firestorm". Jest pazur, mamy pomysłowe aranżacje i dużo niemieckich patentów. Słychać, że to miks Paragon i Grave Digger. Band przyspiesza w szybszym "The oracle" i tutaj dopiero można poczuć przebojowy charakter tej płyty. Świetny epickim klimat udało się uchwycić można w przepięknym "Valhalla". Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym "Wake the fury", z kolei "Fall to the empire" potrafi zaskoczyć agresywniejszym riffem.
Podsumowując najnowsze dzieło Brave to kawał solidnego heavy metalu z domieszką power metalu w niemieckim wydaniu. Jest epickość, jest toporność i dużo smaczków nawiązujących do twórczości Grave Digger. Płyta godna uwagi, to na pewno.
Ocena: 7.5/10
WISHING WELL - Do or Die (2020)
Ostania zacząłem szperać w hard rockowych wydawnictwach z roku 2020. Dużo przewinęło się nowych nazw dla mnie i pokierowałem się frontowymi okładkami. Tak padło na "Do or Die" od kapeli o nazwie Wishing Well. Ta formacja działa od 2016r i do tej pory udało się wydać 3 albumy i najnowszy ukazał się 13 marca. "Do or die" to znakomita porcja hard rocka z domieszką melodyjnego metalu.. To muzyka skierowana do fanów Voodoo Circle, Uriah Heep, Rainbow czy Deep Purple.
Co ciekawa okładka jest taka w klimatach Rainbow, czy Dio. Widać, że ten fiński band stawia na klasyczne rozwiązania. Nieco przybrudzone, surowe brzmienie przypomina płyty z lat 70 czy 80. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia charyzmatyczny Rafael Castillo. Jego wokal jest mocny, wyrazisty i imponuje w wysokich rejestrach. Na pochwałę zasługuje również gitarzysta Anssi Korkiakoski, który z polotem i finezją. Jego gra przypomina momentami Ritchiego Blackmore;a. Brzmi to bardzo dobrze. Wszystko znakomicie podkreśla gra Arto Teppo na klawiszach hammonda.
Materiał jest dojrzały, przemyślany i wypełniony hitami. Pierwszy z nich to niezwykle szybki, przebojowy "Do or die", który brzmi jak kawałek wyjęty z płyt Voodoo Circle. Uroczy jest zadziorny bardziej heavy metalowy "Made of Metal". Dużo Deep Purple czy Rainbow można wyłapać w rytmicznym "We shall never surrender" . Bardzo dobrze zagrany kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Przepiękny jest "Sermon on mount", który potrafi oczarować swoją lekkością i pomysłowym riffem. Kocham taki hard rock. Z kolei "Lost in the night" wyróżnia ciekawe partie klawiszowe i tutaj panuje bardzo magiczny klimat. Na płycie mamy też balladę "Live and learn" i mroczniejszy "To be or not to be", które urozmaicają owy krążek. Warto też wspomnieć o progresywnym "The gates of Hell", który przemyca sporo ciekawych motywów i dzieje się tutaj dużo dobrego.
"Do ord Die" to bardzo udana mieszanka hard rocka i melodyjnego metalu. Jest tu trochę rainbow, trochę uriah heep czy Voodoo Circle. Klimatyczne granie z dużą dawką przebojowości. Nie ma tutaj słabych punktów i płyta jest z górnej półki.
Ocena: 8.5/10
Co ciekawa okładka jest taka w klimatach Rainbow, czy Dio. Widać, że ten fiński band stawia na klasyczne rozwiązania. Nieco przybrudzone, surowe brzmienie przypomina płyty z lat 70 czy 80. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia charyzmatyczny Rafael Castillo. Jego wokal jest mocny, wyrazisty i imponuje w wysokich rejestrach. Na pochwałę zasługuje również gitarzysta Anssi Korkiakoski, który z polotem i finezją. Jego gra przypomina momentami Ritchiego Blackmore;a. Brzmi to bardzo dobrze. Wszystko znakomicie podkreśla gra Arto Teppo na klawiszach hammonda.
Materiał jest dojrzały, przemyślany i wypełniony hitami. Pierwszy z nich to niezwykle szybki, przebojowy "Do or die", który brzmi jak kawałek wyjęty z płyt Voodoo Circle. Uroczy jest zadziorny bardziej heavy metalowy "Made of Metal". Dużo Deep Purple czy Rainbow można wyłapać w rytmicznym "We shall never surrender" . Bardzo dobrze zagrany kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Przepiękny jest "Sermon on mount", który potrafi oczarować swoją lekkością i pomysłowym riffem. Kocham taki hard rock. Z kolei "Lost in the night" wyróżnia ciekawe partie klawiszowe i tutaj panuje bardzo magiczny klimat. Na płycie mamy też balladę "Live and learn" i mroczniejszy "To be or not to be", które urozmaicają owy krążek. Warto też wspomnieć o progresywnym "The gates of Hell", który przemyca sporo ciekawych motywów i dzieje się tutaj dużo dobrego.
"Do ord Die" to bardzo udana mieszanka hard rocka i melodyjnego metalu. Jest tu trochę rainbow, trochę uriah heep czy Voodoo Circle. Klimatyczne granie z dużą dawką przebojowości. Nie ma tutaj słabych punktów i płyta jest z górnej półki.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 15 marca 2020
ILIUM - Carcinogeist (2020)
Czas na troszkę klasyczny power metal w europejskim wydaniu. Każdy fan power metalu kocha Blind Guardian, Helloween, Sonata arctica czy Gamma Ray. Australijski Ilium powraca po 3 latach ze swoim nowym albumem zatytułowanym "Carcinogeist", który jest skierowany do maniaków klasycznego, europejskiego power metalu. Ten ósmy krążek w dorobku kapeli tylko potwierdza jej doświadczenie i wysoką formę. To bez wątpienia jeden z ich najlepszych albumów.
Gwiazdą tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Lance King, który gra w wielu kapelach i jest dobrze znaną osobistością w świecie melodyjnego metalu. Trzeba przyznać, że Lance jest w znakomitej formie. Nadaje on kompozycjom mocy i przebojowości. Jason i Adam stworzyli bardzo udany duet gitarowy i słychać pasję oraz finezję. Panowie grają z pomysłem i to przedkłada się na jakość kompozycji.
Sam album od strony technicznej wypada bardzo dobrze i trzeba pochwalić zespół za mocny sound, który idealnie pasuje do power metalu. Fakt, że okładka jest paskudna i odstrasza, ale zawartość to znakomicie rekompensuje. Na start mamy killer w postaci "Imbecylum" i to jest kwintesencja power metalu. Znakomity klimat w stylu Sonata Arctica czy Helloween. Sam riff wgniata w fotel. "Carcinogeist" to kolejna petarda i tutaj troszkę brzmi to jak Bloodbound. Co za energia i co za znakomite partie gitarowe. To jest to. Dalej mamy zadziorny i nieco w klimatach Sonata Arctica melodyjny "Anachronistica". Bardzo dobry start. Dużo tutaj pozytywnej energii i to się udziela w chwytliwym "Messiah for the broken". Słodkie melodie, rozpędzona sekcja rytmiczna i dużo patentów Sonata Arctica. Band dobrze się czuje w takich klimatach.Mamy też rozbudowany "Harlequin tree", który pokazuje bardziej epickie oblicze zespołu. Całość zamyka nieco progresywny "Vigilante Vagrant".
"Carcinogeist" to solidny power metalowy album w klimatach Sonata Arctica. Znajdziemy tutaj dużo melodyjnych kawałków i całość słucha się z wielką przyjemnością. Bez wątpienia jest to jeden z najlepszych krążków Ilium.
Ocena: 8/10
Gwiazdą tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Lance King, który gra w wielu kapelach i jest dobrze znaną osobistością w świecie melodyjnego metalu. Trzeba przyznać, że Lance jest w znakomitej formie. Nadaje on kompozycjom mocy i przebojowości. Jason i Adam stworzyli bardzo udany duet gitarowy i słychać pasję oraz finezję. Panowie grają z pomysłem i to przedkłada się na jakość kompozycji.
Sam album od strony technicznej wypada bardzo dobrze i trzeba pochwalić zespół za mocny sound, który idealnie pasuje do power metalu. Fakt, że okładka jest paskudna i odstrasza, ale zawartość to znakomicie rekompensuje. Na start mamy killer w postaci "Imbecylum" i to jest kwintesencja power metalu. Znakomity klimat w stylu Sonata Arctica czy Helloween. Sam riff wgniata w fotel. "Carcinogeist" to kolejna petarda i tutaj troszkę brzmi to jak Bloodbound. Co za energia i co za znakomite partie gitarowe. To jest to. Dalej mamy zadziorny i nieco w klimatach Sonata Arctica melodyjny "Anachronistica". Bardzo dobry start. Dużo tutaj pozytywnej energii i to się udziela w chwytliwym "Messiah for the broken". Słodkie melodie, rozpędzona sekcja rytmiczna i dużo patentów Sonata Arctica. Band dobrze się czuje w takich klimatach.Mamy też rozbudowany "Harlequin tree", który pokazuje bardziej epickie oblicze zespołu. Całość zamyka nieco progresywny "Vigilante Vagrant".
"Carcinogeist" to solidny power metalowy album w klimatach Sonata Arctica. Znajdziemy tutaj dużo melodyjnych kawałków i całość słucha się z wielką przyjemnością. Bez wątpienia jest to jeden z najlepszych krążków Ilium.
Ocena: 8/10
AMBUSH - Infidel (2020)
Enforcer, a Steelwing też dawno niczego nie wydał, a z kolei Wolf jakoś nie powalił na kolana swoim nowym albumem. Z pomocą nadciąga inny szwedzki band, a mianowicie Ambush. Od 2013r działa ta kapela i szybko wyrośli na prawdziwą gwiazdę, która gra klasyczny heavy metal i to na bardzo wysokim poziomie. Pierwsze dwa albumy pokazały, że band dobrze czuje się w klimatach Accept czy Judas Priest. Ten duch lat 80 wybrzmiewa w każdym albumie Ambush i nic dziwnego, że najnowszy krążek zatytułowany "Infidel" to prawdziwa uczta dla maniaków heavy metalu z lat 80.
Ambush przyzwyczaił nas do miłych dla oka okładek albumu i tym razem jest tak samo. Piękna okładka i znów można podziwiać prawdziwe cudo. Tak samo jest z brzmieniem, które z płyty na płytę jest jeszcze bardziej dopieszczone. Wszystko brzmi tak jak powinno.
"Infidel" to stylistycznie kontynuacja "Desecrator", choć tym razem band bardziej akcentuje hard rockowe patenty i jest jakby więcej Accept niż Judas Priest w ich muzyce. Nowy album to pierwszy krążek z nowym gitarzystą. Karl Dotzek wnosi sporo świeżości do kapeli. Jego współpraca z Olofem jest imponująca. Panowie znakomicie przechodzą od hard rockowych riffów przez heavy metalowe docierając aż po speed metalowe. Bardzo dobrze zróżnicowany materiał, który potrafi oczarować.
Dobra przejdźmy do samej zawartości. Płytę otwiera rozpędzony "Infidel", który oddaje w pełni styl tej szwedzkiej formacji. Jest szybko, jest pazur i duża dawka przebojowości. Prawdziwa petarda. Pierwszy hit w stylu Accept to nieco hard rockowy "Yperite". Świetne nawiązanie do kultowego "Metal Heart" Accept. W podobnym klimacie mamy energiczny "Leave them to die", który jeszcze bardziej podgrzewa atmosferę n płycie. Przebojowy "Hellbiter" to taka mieszanka Accept oraz Judas Priest z czasów "Turbo". Lekki i łatwo w padający w ucho hit. Miłym dodatkiem są takie agresywne petardy jak "The demon within". To co tutaj się dzieje w solówkach to normalnie przyprawia o dreszcze. Dalej mamy równie efektywny i melodyjny "A silent killer", który też wpisuje się w konwencję tego krążka. Toporny i nieco stonowany "Heart of Stone" to również hołd dla niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept. Na koniec mamy spokojniejszy i również bardziej hard rockowy "Lust for blood".
Ambush znów zrobił swoje i nagrał kolejny świetny album. Piękna wycieczka w rejony accept z czasów "Metal Heart'. Szwedzi znakomicie wymieszali patenty heavy metalowe i hard rockowe. Dużo hitów sprawia, że krążek słucha się jednym tchem. To trzeba znać!
Ocen: 9/10
Ambush przyzwyczaił nas do miłych dla oka okładek albumu i tym razem jest tak samo. Piękna okładka i znów można podziwiać prawdziwe cudo. Tak samo jest z brzmieniem, które z płyty na płytę jest jeszcze bardziej dopieszczone. Wszystko brzmi tak jak powinno.
"Infidel" to stylistycznie kontynuacja "Desecrator", choć tym razem band bardziej akcentuje hard rockowe patenty i jest jakby więcej Accept niż Judas Priest w ich muzyce. Nowy album to pierwszy krążek z nowym gitarzystą. Karl Dotzek wnosi sporo świeżości do kapeli. Jego współpraca z Olofem jest imponująca. Panowie znakomicie przechodzą od hard rockowych riffów przez heavy metalowe docierając aż po speed metalowe. Bardzo dobrze zróżnicowany materiał, który potrafi oczarować.
Dobra przejdźmy do samej zawartości. Płytę otwiera rozpędzony "Infidel", który oddaje w pełni styl tej szwedzkiej formacji. Jest szybko, jest pazur i duża dawka przebojowości. Prawdziwa petarda. Pierwszy hit w stylu Accept to nieco hard rockowy "Yperite". Świetne nawiązanie do kultowego "Metal Heart" Accept. W podobnym klimacie mamy energiczny "Leave them to die", który jeszcze bardziej podgrzewa atmosferę n płycie. Przebojowy "Hellbiter" to taka mieszanka Accept oraz Judas Priest z czasów "Turbo". Lekki i łatwo w padający w ucho hit. Miłym dodatkiem są takie agresywne petardy jak "The demon within". To co tutaj się dzieje w solówkach to normalnie przyprawia o dreszcze. Dalej mamy równie efektywny i melodyjny "A silent killer", który też wpisuje się w konwencję tego krążka. Toporny i nieco stonowany "Heart of Stone" to również hołd dla niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept. Na koniec mamy spokojniejszy i również bardziej hard rockowy "Lust for blood".
Ambush znów zrobił swoje i nagrał kolejny świetny album. Piękna wycieczka w rejony accept z czasów "Metal Heart'. Szwedzi znakomicie wymieszali patenty heavy metalowe i hard rockowe. Dużo hitów sprawia, że krążek słucha się jednym tchem. To trzeba znać!
Ocen: 9/10
sobota, 14 marca 2020
DEXTER WARD - III (2020)
Marco Concoreggi to jeden z najbardziej rozpoznawalnych włoskich wokalistów i popularność przyniosła mu kapela Battleroar. Obecnie Marco funkcjonuje pod szyldem Dexter Ward i tak też nazwał swój band. Dexter Ward powstał w 2009r i w sumie nagrał 3 płyty pod tym szyldem. Co ciekawe każdy z tych albumów coś innego wnosi do twórczości Dexter Ward i każdy z nich pokazał nieco inne oblicze zespołu. Najnowsze dzieło zostało zatytułowane po prostu "III", ale na pierwszy rzut oka widać, że będzie to inny album niż poprzednie. Nowe logo, bardziej rycerski klimat okładki i od razu na myśl przychodzi Battleroar.
Dwa pierwsze albumy Dexter Ward uderzały w rynek melodyjnego metalu, z kolei "III" to powrót do korzeni, czyli do epickiego heavy metalu w rycerskim wydaniu. Dla fanów Battleroar, a także Manilla Road czy Ironsword. Znajdziemy tutaj sporo klasycznych patentów i tutaj brawa dla Akisa i Manolisa, którzy tworzą naprawdę ciekawe motywy gitarowe. Jest energia, jest pomysłowość i finezja. Każdy utwór zaskakuje i nie ma tutaj miejsca na nudę i monotonność. Do tego sam Dexter, który jest w naprawdę świetnej formie. To właśnie on buduje ten epicki, rycerski klimat. Bart Gabriel zadbał o uroczy, mocny sound, który nadaje całości klasycznego wydźwięku.
Na płycie znajdziemy 8 utworów i razem tworzą znakomitą ucztę dla fanów epickiego heavy metalu. Rozpędzony "Return of the Blades" to prawdziwy pokaz mocy Dexter Ward. Zmiana stylistyki okazała się strzałem w dziesiątkę. Dalej mamy melodyjny i bardzo energiczny "Soldiers of light", który potrafi zauroczyć klasycznym riffem i swoją przebojowością. Epickość i znakomity rycerski klimat są fundamentem marszowego "In the days of epic metal", czy true metalowego "The eyes of merlin". Mamy też szybki i bardzo melodyjny "Conan the barbarian" , który oddaje to co najlepsze w klasycznym heavy metalu. Uroczy jest marszowy i epicki "The dragon of the mist", który nawiązuje do twórczości Manilla Road czy Manowar. Całość zamyka stonowany i mroczny "The demonslayer", który jest pięknym zwieńczeniem tego pięknego albumu.
Dexter Ward zaskoczył wszystkich i nagrał z klasycznym epickim heavy metalem i nawiązał do swoich korzeni, czyli do twórczości w Battleroar. "III" to płyta dojrzała i bardzo dopracowana. Wszystko jest spójne i zachwyca od samego początku. Oby taki styl i poziom dexter ward utrzymał jak najdłużej. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
Dwa pierwsze albumy Dexter Ward uderzały w rynek melodyjnego metalu, z kolei "III" to powrót do korzeni, czyli do epickiego heavy metalu w rycerskim wydaniu. Dla fanów Battleroar, a także Manilla Road czy Ironsword. Znajdziemy tutaj sporo klasycznych patentów i tutaj brawa dla Akisa i Manolisa, którzy tworzą naprawdę ciekawe motywy gitarowe. Jest energia, jest pomysłowość i finezja. Każdy utwór zaskakuje i nie ma tutaj miejsca na nudę i monotonność. Do tego sam Dexter, który jest w naprawdę świetnej formie. To właśnie on buduje ten epicki, rycerski klimat. Bart Gabriel zadbał o uroczy, mocny sound, który nadaje całości klasycznego wydźwięku.
Na płycie znajdziemy 8 utworów i razem tworzą znakomitą ucztę dla fanów epickiego heavy metalu. Rozpędzony "Return of the Blades" to prawdziwy pokaz mocy Dexter Ward. Zmiana stylistyki okazała się strzałem w dziesiątkę. Dalej mamy melodyjny i bardzo energiczny "Soldiers of light", który potrafi zauroczyć klasycznym riffem i swoją przebojowością. Epickość i znakomity rycerski klimat są fundamentem marszowego "In the days of epic metal", czy true metalowego "The eyes of merlin". Mamy też szybki i bardzo melodyjny "Conan the barbarian" , który oddaje to co najlepsze w klasycznym heavy metalu. Uroczy jest marszowy i epicki "The dragon of the mist", który nawiązuje do twórczości Manilla Road czy Manowar. Całość zamyka stonowany i mroczny "The demonslayer", który jest pięknym zwieńczeniem tego pięknego albumu.
Dexter Ward zaskoczył wszystkich i nagrał z klasycznym epickim heavy metalem i nawiązał do swoich korzeni, czyli do twórczości w Battleroar. "III" to płyta dojrzała i bardzo dopracowana. Wszystko jest spójne i zachwyca od samego początku. Oby taki styl i poziom dexter ward utrzymał jak najdłużej. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
DAVID REECE - Cacophony of souls (2020)
Wokalista Dawid Reece kojarzy mi się przede wszystkim z Bonfire i Accept. Przez lata nagrywał płyty, ale jakoś żadna nie odniosła takiego sukcesu jak "Eat the Heat" Accept. Czas to zmienić i David w końcu nagrał album, który nawiązuje do stylu wypracowanego przez Accept czy Udo. To jest dobra informacja dla fanów "Eat the heat". Trzeba przyznać, żę "Cacophony of Souls" to dobrze skrojony heavy metalowy album, który pokazuje że można powrócić po latach do swoich korzeni.
Skojarzenia z Udo czy Accept są oczywiste kiedy w zespole jest były wokalista Accept czyli David oraz były gitarzysta Udo - Andy Susemihl. Skład uzupełnia basista Malte Frederik i perkusista Andrea Gianangeli. Zespół dobrze się rozumie i wie co chce grać, a to przedkłada się na jakość zawartość. Mamy mocne riffy, kilka killerów i trochę przebojów, a wszystko utrzymane w niemieckim stylu. Toporność jest tutaj wszechobecna. Niby panowie ameryki nie odkrywają, ale taka płyta była konieczna dla Davida, aby mógł się odrodzić i wrócić do swoich korzeni. Ta wycieczka jest bardzo nostalgiczna.
Materiał jest zróżnicowany i dopieszczony, tak więc nie ma mowy o nudzie. Całość uzupełnia mocne, zadziorne brzmienie rodem z płyt Accept. Wszystko stanowi znakomitą spójność. "Chasing the Shadows" to czysty Accept. Jest pazur, jest dynamiczna sekcja rytmiczna i chwytliwy refren. Mocny start. Jeszcze lepszy wydaje się rozpędzony i niezwykle melodyjny "Blood on Your hands". Ach ten klimat lat 80 i co za lekkość w sferze partii gitarowych. To jest to.Zwalniamy w marszowym i nieco bardziej klimatycznym "Jugment Day". Imponuje pomysłowy riff w rockowym "Cacophony of Souls" i choć nie ma tutaj heavy metalu pazura to utwór zapada w pamięci. Refren robi tutaj robotę. Mówiłem, że są na tej płycie killery i jednym z nich jest energiczny "Metal Voice". Tutaj David kieruje nas w stronę twórczości Saxon, czy Judas Priest. Jest też nutka hard rocka w lekkim i przyjemnym " Back in the days". Echa Accept czy Scorpions można wyłapać w zadziornym "Bleed". Na sam koniec kolejny hit w klimatach Accept czyli "No disguise".
Oczekiwałem od Davida czegoś w stylu "Eat the heat" Accept i to właśnie dostałem. To kawał solidnego heavy metalu z domieszką hard rocka w niemieckim stylu. Mamy hity i bardzo urozmaicony materiał, który jest prawdziwą frajdą dla fanów Accept czy Udo. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
Skojarzenia z Udo czy Accept są oczywiste kiedy w zespole jest były wokalista Accept czyli David oraz były gitarzysta Udo - Andy Susemihl. Skład uzupełnia basista Malte Frederik i perkusista Andrea Gianangeli. Zespół dobrze się rozumie i wie co chce grać, a to przedkłada się na jakość zawartość. Mamy mocne riffy, kilka killerów i trochę przebojów, a wszystko utrzymane w niemieckim stylu. Toporność jest tutaj wszechobecna. Niby panowie ameryki nie odkrywają, ale taka płyta była konieczna dla Davida, aby mógł się odrodzić i wrócić do swoich korzeni. Ta wycieczka jest bardzo nostalgiczna.
Materiał jest zróżnicowany i dopieszczony, tak więc nie ma mowy o nudzie. Całość uzupełnia mocne, zadziorne brzmienie rodem z płyt Accept. Wszystko stanowi znakomitą spójność. "Chasing the Shadows" to czysty Accept. Jest pazur, jest dynamiczna sekcja rytmiczna i chwytliwy refren. Mocny start. Jeszcze lepszy wydaje się rozpędzony i niezwykle melodyjny "Blood on Your hands". Ach ten klimat lat 80 i co za lekkość w sferze partii gitarowych. To jest to.Zwalniamy w marszowym i nieco bardziej klimatycznym "Jugment Day". Imponuje pomysłowy riff w rockowym "Cacophony of Souls" i choć nie ma tutaj heavy metalu pazura to utwór zapada w pamięci. Refren robi tutaj robotę. Mówiłem, że są na tej płycie killery i jednym z nich jest energiczny "Metal Voice". Tutaj David kieruje nas w stronę twórczości Saxon, czy Judas Priest. Jest też nutka hard rocka w lekkim i przyjemnym " Back in the days". Echa Accept czy Scorpions można wyłapać w zadziornym "Bleed". Na sam koniec kolejny hit w klimatach Accept czyli "No disguise".
Oczekiwałem od Davida czegoś w stylu "Eat the heat" Accept i to właśnie dostałem. To kawał solidnego heavy metalu z domieszką hard rocka w niemieckim stylu. Mamy hity i bardzo urozmaicony materiał, który jest prawdziwą frajdą dla fanów Accept czy Udo. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
piątek, 13 marca 2020
WOLF - Feeding the machine (2020)
Zawsze jest tak, że jak band karze czekać swoim fanom bardzo długo na nowy album, to tym samym oczekiwania rosną i rosną. Tak miałem właśnie z nowym albumem szwedzkiego Wolf. "Feeding The Machine" miał być następną bardzo udanych wydawnictw typu "Devil Seed " czy "Legions of Bastards". To bez wątpienia udało się, ale poziomu z "Revenous" nie udało się osiągnąć. Czuję się troszkę rozczarowany, ale cieszę się że mimo pewnych zmian personalnych Wolf istnieje i ma się naprawdę dobrze.
Band zasilili doświadczenie muzycy, a mianowicie perkusista Johan Koleberg (ex Hammerfall, ex Lions Share) oraz basista Pontus Egberg (ex King Diamond). Można byłoby spodziewać się cudów, ale niestety album nie rzuca na kolana. To dobrze zagrany album z mocnymi riffami i ciekawymi melodiami, ale brakuje wyrazistych hitów czy wyłamania się ponad sprawdzone patenty Wolf. To jest właśnie problem, że band zagrał bardzo ostrożnie i nieco schematycznie.
Wolf zawsze dba o ciekawe okładki i dopieszczone brzmienie. Tak też jest i tym razem. Z kolei materiał też bardzo dobrze się słucha i jest kilka mocnych momentów. Jednym z nich jest rozpędzony i przebojowy "Shoot to Kill", który nawiązuje do najlepszych płyt Wolf. Echa Mercyful Fate czy klimatów Kinga można wyłapać w zadziornym "Guilotine" i podobnie wygląda sprawa w przypadku mrocznego, stonowanego "Dead Mans Hand". Troszkę słaby się wydaje nieco hard rockowy "Midnight Hour". Klimaty Lions share można wyłapać w agresywniejszym "Mass Confussion". Dobrze wypada bez wątpienia zadziorny i melodyjny "The Cold Empitness". Band próbuje nas zaskoczyć żywszym i bardziej pomysłowym "Feeding the machine". Przyspieszamy w dynamicznym "Devil in the flash" i szkoda że ten killer pojawia się tak późno, bo troszkę wiało nudą. Element zaskoczenia pojawia się w zakręconym "The raven", który zachwyca ciekawymi popisami gitarowymi. Całość zamyka nieco monotonny "A thief inside" i to tylko pokazuje w jaką niemoc popadł Wolf.
"Feeding the machine" to dobrze skrojony heavy metalowy album z mocnym brzmieniem, soczystymi riffami i mrocznym klimatem. Wszystko jest tak jak być powinno i od razu wiadomo, że to Wolf jaki znamy. Tylko tym razem nie porywa i nie rozkłada na łopatki. Słucha się i to całkiem dobrze, ale daleko do totalnego szału. Szkoda, bo troszkę Wolf zmarnował potencjał jaki ten album miał.
Ocena: 7.5/10
Band zasilili doświadczenie muzycy, a mianowicie perkusista Johan Koleberg (ex Hammerfall, ex Lions Share) oraz basista Pontus Egberg (ex King Diamond). Można byłoby spodziewać się cudów, ale niestety album nie rzuca na kolana. To dobrze zagrany album z mocnymi riffami i ciekawymi melodiami, ale brakuje wyrazistych hitów czy wyłamania się ponad sprawdzone patenty Wolf. To jest właśnie problem, że band zagrał bardzo ostrożnie i nieco schematycznie.
Wolf zawsze dba o ciekawe okładki i dopieszczone brzmienie. Tak też jest i tym razem. Z kolei materiał też bardzo dobrze się słucha i jest kilka mocnych momentów. Jednym z nich jest rozpędzony i przebojowy "Shoot to Kill", który nawiązuje do najlepszych płyt Wolf. Echa Mercyful Fate czy klimatów Kinga można wyłapać w zadziornym "Guilotine" i podobnie wygląda sprawa w przypadku mrocznego, stonowanego "Dead Mans Hand". Troszkę słaby się wydaje nieco hard rockowy "Midnight Hour". Klimaty Lions share można wyłapać w agresywniejszym "Mass Confussion". Dobrze wypada bez wątpienia zadziorny i melodyjny "The Cold Empitness". Band próbuje nas zaskoczyć żywszym i bardziej pomysłowym "Feeding the machine". Przyspieszamy w dynamicznym "Devil in the flash" i szkoda że ten killer pojawia się tak późno, bo troszkę wiało nudą. Element zaskoczenia pojawia się w zakręconym "The raven", który zachwyca ciekawymi popisami gitarowymi. Całość zamyka nieco monotonny "A thief inside" i to tylko pokazuje w jaką niemoc popadł Wolf.
"Feeding the machine" to dobrze skrojony heavy metalowy album z mocnym brzmieniem, soczystymi riffami i mrocznym klimatem. Wszystko jest tak jak być powinno i od razu wiadomo, że to Wolf jaki znamy. Tylko tym razem nie porywa i nie rozkłada na łopatki. Słucha się i to całkiem dobrze, ale daleko do totalnego szału. Szkoda, bo troszkę Wolf zmarnował potencjał jaki ten album miał.
Ocena: 7.5/10
TESTAMENT - Titans of Creation (2020)
"Dark roots of the earth" był bez wątpienia przełomowy dla formacji Testament. Ten album pokazał, że ten doświadczony band potrafi odświeżyć swoją thrash metalową formułę i nagrać krążek nowoczesny i zarazem klasyczny. Kolejne dzieło w postaci "Brotherhood of the snake" potwierdził tylko dobrą formę Testament i nic dziwnego że oczekiwania względem następcy były ogromne. "Titans of Creation" to dzieło dopieszczone i w pełni oddające styl Testament. Znowu to zrobili. Nagrali kolejną perełkę, który pokazuje że thrash metal nie umarł i ma się dobrze.
Płytę nagrał ten sam skład, więc można było być spokojnym o samą zawartość płyty. Obyło się bez niespodzianki i dostaliśmy kontynuację poprzednich płyt. Jest klasycznie, z pazurem, agresywnie i melodyjnie, a przy tym z nutką nowoczesności. Tak powinno to wyglądać. Sama okładka nawiązuje stylem i klimatem do pierwszych płyt, co jest miłym dodatkiem. Mocnym atutem tej płyty jest soczyste, ostre niczym brzytwa brzmienie. Idealnie to pasuje do thrash metalu.
Na nowym krążku znajdziemy 12 zróżnicowanych kompozycji i myślę że każdy znajdzie coś dla siebie. Płytę otwiera dobrze znany z promowania krążka "Children of the next level". To kompozycja z mocnym riffem i ciekawymi popisami wokalnymi Chucka Billy'ego. No jest moc i to dobry początek nowej płyty. "WW III" to już bardzo treściwy thrash metalowy kawałek. Jeden z najszybszych i agresywniejszych na płycie. Jednym słowem prawdziwa petarda. Dalej mamy nieco heavy metalowy "Dream deceiver" , który ukazuje melodyjne oblicze nowego krążka. Kolejny hicior na płycie to również dobrze znany singiel "Night of the witch". 100 % Testament i kocham taki thrash metal. "City of Angels" to utwór bardziej stonowany i przypomina nieco stylistykę Overkill. Bardzo dobrze prezentuje się melodyjny i nieco bardziej złożony "Symptoms". Oj dzieje się w tym kawałku i to sporo. Testament pokazuje pazur w rozpędzonym "False Prophet" czy "Curse of osiris", które potrafią przyprawić o szybsze bicie serca. Kwintesencja thrash metalu.
Testament zadbał o zróżnicowany album i to dobre posunięcie. Nie ma tutaj jednowymiarowego grania, które opiera się na jednym riffie. Mamy petardy, utwory bardziej złożone i bardziej heavy metalowe. Dopracowane brzmienie, znakomita forma muzyków sprawia, że to album z górnej półki, który trzeba znać. Dobra passa Testament trwa. Ciekawe jak długo?
Ocena: 9/10
Płytę nagrał ten sam skład, więc można było być spokojnym o samą zawartość płyty. Obyło się bez niespodzianki i dostaliśmy kontynuację poprzednich płyt. Jest klasycznie, z pazurem, agresywnie i melodyjnie, a przy tym z nutką nowoczesności. Tak powinno to wyglądać. Sama okładka nawiązuje stylem i klimatem do pierwszych płyt, co jest miłym dodatkiem. Mocnym atutem tej płyty jest soczyste, ostre niczym brzytwa brzmienie. Idealnie to pasuje do thrash metalu.
Na nowym krążku znajdziemy 12 zróżnicowanych kompozycji i myślę że każdy znajdzie coś dla siebie. Płytę otwiera dobrze znany z promowania krążka "Children of the next level". To kompozycja z mocnym riffem i ciekawymi popisami wokalnymi Chucka Billy'ego. No jest moc i to dobry początek nowej płyty. "WW III" to już bardzo treściwy thrash metalowy kawałek. Jeden z najszybszych i agresywniejszych na płycie. Jednym słowem prawdziwa petarda. Dalej mamy nieco heavy metalowy "Dream deceiver" , który ukazuje melodyjne oblicze nowego krążka. Kolejny hicior na płycie to również dobrze znany singiel "Night of the witch". 100 % Testament i kocham taki thrash metal. "City of Angels" to utwór bardziej stonowany i przypomina nieco stylistykę Overkill. Bardzo dobrze prezentuje się melodyjny i nieco bardziej złożony "Symptoms". Oj dzieje się w tym kawałku i to sporo. Testament pokazuje pazur w rozpędzonym "False Prophet" czy "Curse of osiris", które potrafią przyprawić o szybsze bicie serca. Kwintesencja thrash metalu.
Testament zadbał o zróżnicowany album i to dobre posunięcie. Nie ma tutaj jednowymiarowego grania, które opiera się na jednym riffie. Mamy petardy, utwory bardziej złożone i bardziej heavy metalowe. Dopracowane brzmienie, znakomita forma muzyków sprawia, że to album z górnej półki, który trzeba znać. Dobra passa Testament trwa. Ciekawe jak długo?
Ocena: 9/10
środa, 11 marca 2020
BLIZZEN - World in chains (2020)
Niemiecki Blizzen powraca po 4 latach z nowym albumem. "World in chains" to swoista kontynuacja debiutu "Genesis Reversed" i w dalszym ciągu mamy mieszankę klasycznego heavy metalu i speed metalu. Kapela kazała czekać swoim fanom 4 lata na nowy materiał, ale z pewnością warto było czekać. "World in chains" może nie będzie płytą roku 2020, ale to granie na wysokim poziomie.
Nie tak dawno Stallion wydał swój album, a Blizzen nagrał album w podobnej stylizacji. Jest pozytywna energia, zadziorne riffy i masa hitów. To wszystko składa się na to, że album jest od samego początku bardzo melodyjny, co przedkłada się na odbiór owej płyty. Klimat lat 80 jest tutaj głównym motorem napędowym i przejawia się w każdym aspekcie. Proste zagrywki gitarowe, zadziorne riffy, przybrudzone brzmienie czy wokal Daniela, to najlepsze przykłady tego zjawiska.
Co z tego, że "Gates of Hell" brzmi wtórnie, jak swoim hard rockowym feelingiem potrafi oczarować. Skojarzenia z takim Enforcer czy Stallion są jak najbardziej na miejscu. Band przyspiesza w agresywnym "Forged with Evil". Echa Accept pojawiają się w przebojowym "Gravity Remains", z kolei tytułowy "World in Chains" to hołd dla Manowar. Kolejny hicior na płycie to "Serial Killer", choć moim faworytem od samego początku został rozpędzony i bardzo maidenowy "Paradise Awaits". To jest prawdziwa perełka i band znakomicie wyczuł styl żelaznej dziewicy. Całość zamyka energiczny i speed metalowy "Forsaken Soul". Co za petarda! Zapnijcie pasy, bo band tutaj rozpędził się do maksimum.
Blizzen nagrał album bardzo dobry, który może śmiało postawić obok tegorocznego albumu Stallion. Ten sam pokład przebojowości, ta sama dokładność i Blizzen nie ma się czego wstydzić. Grać potrafią i to na wysokim poziomie. Klasyka w najlepszym wydaniu.
Ocena: 8.5/10
Nie tak dawno Stallion wydał swój album, a Blizzen nagrał album w podobnej stylizacji. Jest pozytywna energia, zadziorne riffy i masa hitów. To wszystko składa się na to, że album jest od samego początku bardzo melodyjny, co przedkłada się na odbiór owej płyty. Klimat lat 80 jest tutaj głównym motorem napędowym i przejawia się w każdym aspekcie. Proste zagrywki gitarowe, zadziorne riffy, przybrudzone brzmienie czy wokal Daniela, to najlepsze przykłady tego zjawiska.
Co z tego, że "Gates of Hell" brzmi wtórnie, jak swoim hard rockowym feelingiem potrafi oczarować. Skojarzenia z takim Enforcer czy Stallion są jak najbardziej na miejscu. Band przyspiesza w agresywnym "Forged with Evil". Echa Accept pojawiają się w przebojowym "Gravity Remains", z kolei tytułowy "World in Chains" to hołd dla Manowar. Kolejny hicior na płycie to "Serial Killer", choć moim faworytem od samego początku został rozpędzony i bardzo maidenowy "Paradise Awaits". To jest prawdziwa perełka i band znakomicie wyczuł styl żelaznej dziewicy. Całość zamyka energiczny i speed metalowy "Forsaken Soul". Co za petarda! Zapnijcie pasy, bo band tutaj rozpędził się do maksimum.
Blizzen nagrał album bardzo dobry, który może śmiało postawić obok tegorocznego albumu Stallion. Ten sam pokład przebojowości, ta sama dokładność i Blizzen nie ma się czego wstydzić. Grać potrafią i to na wysokim poziomie. Klasyka w najlepszym wydaniu.
Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 9 marca 2020
CLOVEN HOOF - Age of steel (2020)
W latach 80 Cloven Hoof był poważnym graczem na rynku heavy metalowym. Wydali kultowe już albumy i wpisali się do grona najbardziej uzdolnionych formacji lat 80.Od kiedy w 2001r band się reaktywował to mam wrażenie, że nic się nie zmieniło. To wciąż kapela z pomysłem na mieszankę heavy/power metalu, która nie boi się iść na przód i tworzyć muzykę na wysokim poziomie. "Age of Steel" to najnowszy krążek tej brytyjskiej formacji i to kolejna perełka w ich dyskografii. Jeśli ostatnie płyty podobały się Wam to i w tym wydawnictwie zakochacie się od pierwszej sekundy.
Przede wszystkim to płyta doświadczonych muzyków, którzy wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. To dzieło, które kipi energią i napakowane jest chwytliwymi melodiami. Cloven Hoof jak to Cloven Hoof, potrafi wykorzystać patenty Iron Maiden, Jag Panzer, Liege Lord czy Cirith Ungol. Znakomicie mieszają klasyczny heavy metal z domieszką power metalu. Brzmi to fenomenalnie. Do chodzi do tego klimatyczna okładka i soczyste, nieco amerykańskie brzmienie, które jeszcze bardziej podkreślają nawiązania do lat 80. Warto wspomnieć, że "Age of steel" to pierwsza płyta z udziałem nowego gitarzysty Asha Bakera i perkusisty Marka Bristowa. Panowie idealnie wpasowali się w konwencje zespołu. W tej kapeli motorem napędowym jest bez wątpienia wokalista George Call, który brzmi niczym Bruce Dickinson.
10 utwór wypełniło nowy album i w zasadzie każdy z nich jest ciekawy i potrafi zapaść w pamięci. Płytę otwiera killer w postaci "Bathory". Dobra mieszanka heavy/power metalu w amerykańskim wydaniu. Epickość, rycerski klimat udziela się w marszowym "Aderley edge". To jak band tutaj buduje napięcie i jak przyspiesza przyprawia o dreszcze. No i jeszcze wokal imitacja Dickinsona w roli Geroge Calla. Nieco przybrudzony i zadziorny "Apathy" to kolejny mocny utwór na płycie. "Touch the rainbow" zaczyna się spokojnie niczym ballada. Tak naprawdę to rasowy przebój w klimatach Iron maiden. Nutka progresywności pojawia się w pomysłowym "Ascension", który wyróżnia się ciekawymi, złożonymi solówkami. Aranżacje i melodie jakie wybrzmiewają w "Gods of War" są na wagę złota. Band dość łatwo tworzy hity i kolejny to bez wątpienia szybki i lekki "Victim of the Furies". Proste motywy potrafią działać cuda i tak też jest z melodyjnym "Judas". Na sam koniec mamy "Age of steel", który idealnie podsumowuje całość.
Cloven Hoof szybko odbudował swoje imperium. W latach 80 byli wyjątkowym zespołem i teraz jest tak samo. Ta brytyjska formacja to specjaliści od klasycznego heavy metalu i nic im nie można zarzucić. Cloven Hoof nagrał kolejny świetny album i jeszcze umocnił swoją pozycję na rynku. Gorąco polecam!
Ocena: 9,5/10
Przede wszystkim to płyta doświadczonych muzyków, którzy wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. To dzieło, które kipi energią i napakowane jest chwytliwymi melodiami. Cloven Hoof jak to Cloven Hoof, potrafi wykorzystać patenty Iron Maiden, Jag Panzer, Liege Lord czy Cirith Ungol. Znakomicie mieszają klasyczny heavy metal z domieszką power metalu. Brzmi to fenomenalnie. Do chodzi do tego klimatyczna okładka i soczyste, nieco amerykańskie brzmienie, które jeszcze bardziej podkreślają nawiązania do lat 80. Warto wspomnieć, że "Age of steel" to pierwsza płyta z udziałem nowego gitarzysty Asha Bakera i perkusisty Marka Bristowa. Panowie idealnie wpasowali się w konwencje zespołu. W tej kapeli motorem napędowym jest bez wątpienia wokalista George Call, który brzmi niczym Bruce Dickinson.
10 utwór wypełniło nowy album i w zasadzie każdy z nich jest ciekawy i potrafi zapaść w pamięci. Płytę otwiera killer w postaci "Bathory". Dobra mieszanka heavy/power metalu w amerykańskim wydaniu. Epickość, rycerski klimat udziela się w marszowym "Aderley edge". To jak band tutaj buduje napięcie i jak przyspiesza przyprawia o dreszcze. No i jeszcze wokal imitacja Dickinsona w roli Geroge Calla. Nieco przybrudzony i zadziorny "Apathy" to kolejny mocny utwór na płycie. "Touch the rainbow" zaczyna się spokojnie niczym ballada. Tak naprawdę to rasowy przebój w klimatach Iron maiden. Nutka progresywności pojawia się w pomysłowym "Ascension", który wyróżnia się ciekawymi, złożonymi solówkami. Aranżacje i melodie jakie wybrzmiewają w "Gods of War" są na wagę złota. Band dość łatwo tworzy hity i kolejny to bez wątpienia szybki i lekki "Victim of the Furies". Proste motywy potrafią działać cuda i tak też jest z melodyjnym "Judas". Na sam koniec mamy "Age of steel", który idealnie podsumowuje całość.
Cloven Hoof szybko odbudował swoje imperium. W latach 80 byli wyjątkowym zespołem i teraz jest tak samo. Ta brytyjska formacja to specjaliści od klasycznego heavy metalu i nic im nie można zarzucić. Cloven Hoof nagrał kolejny świetny album i jeszcze umocnił swoją pozycję na rynku. Gorąco polecam!
Ocena: 9,5/10
niedziela, 8 marca 2020
ALLEN / OLZON - Worlds Apart (2020)
Projekty muzyczne bywają ciekawe, ale zazwyczaj na ciekawości się kończy. Dużo jest projektów, który tworzą dwie wielkie osobistości w zakresie melodyjnego metalu. Połączenie dwóch wokalistów na jednym albumie to dobry pomysł. Był projekt Kiske/Somemrville, był Allen / Lande, no teraz czas na Allen / Olzon. Pierwsza myśl, że to ciekawy pomysł na taki album i może w końcu usłyszymy coś na miarę starych płyt Nightwish. W zespole pojawia się Magnus Karlssonn, który często bierze udział w takich projektach. Była nadzieja na coś dobrego, a jaki jest efekt finalny?
Plusik za kolorystyczną i nieco komiksową okładkę, a także soczyste i klimatyczne brzmienie. Techniczny aspekt został dopracowany i nie ma się do czego przyczepić. Bohaterowie tej płyty brzmią znakomicie i miło się słucha tego duetu. Allen nadaje płycie mocy i power metalowego feelingu. Anette sprawia, że płyta ma symfoniczny feeling i przywołuje wspomnienia o Nightwish.
Problem tkwi w materiale. Jest nie równy i czasami zawieje nudą. Płytę otwiera solidny "Never Die" , który napędza pozytywna energia i ciekawe zagrywki Magnusa. Echa Primal fear czy dark element pojawiają się w "I'll never leave you". Problem tej płyty jest taki, że dużo tutaj komercji i dobrze to odzwierciedla "What if i lie". Szkoda, że mało tutaj hitów pokroju "Lost Soul", który utrzymany jest w power metalowym stylu. Ach te patenty w stylu Primal Fear. Świetny utwór. W podobnym klimacie utrzymany jest zadziorny "My enemy", który jest ostatnim mocnym kawałkiem na płycie. Reszta utworów to pop rock w komercyjnym wydaniu i są to kompozycje które nie potrafią poruszyć słuchacza.
Zapowiadał się ciekawy projekt, a dostaliśmy średniej klasy album z melodyjnym metal i domieszką rocka. Całość ma kilka ciekawych momentów, ale to za mało. Nie równy materiał i brak wyrazistych hitów, czyni ten album nudny i nijaki.
Ocena: 5/10
Plusik za kolorystyczną i nieco komiksową okładkę, a także soczyste i klimatyczne brzmienie. Techniczny aspekt został dopracowany i nie ma się do czego przyczepić. Bohaterowie tej płyty brzmią znakomicie i miło się słucha tego duetu. Allen nadaje płycie mocy i power metalowego feelingu. Anette sprawia, że płyta ma symfoniczny feeling i przywołuje wspomnienia o Nightwish.
Problem tkwi w materiale. Jest nie równy i czasami zawieje nudą. Płytę otwiera solidny "Never Die" , który napędza pozytywna energia i ciekawe zagrywki Magnusa. Echa Primal fear czy dark element pojawiają się w "I'll never leave you". Problem tej płyty jest taki, że dużo tutaj komercji i dobrze to odzwierciedla "What if i lie". Szkoda, że mało tutaj hitów pokroju "Lost Soul", który utrzymany jest w power metalowym stylu. Ach te patenty w stylu Primal Fear. Świetny utwór. W podobnym klimacie utrzymany jest zadziorny "My enemy", który jest ostatnim mocnym kawałkiem na płycie. Reszta utworów to pop rock w komercyjnym wydaniu i są to kompozycje które nie potrafią poruszyć słuchacza.
Zapowiadał się ciekawy projekt, a dostaliśmy średniej klasy album z melodyjnym metal i domieszką rocka. Całość ma kilka ciekawych momentów, ale to za mało. Nie równy materiał i brak wyrazistych hitów, czyni ten album nudny i nijaki.
Ocena: 5/10
ROSS THE BOSS - Born of Fire (2020)
W 2018r Ross the Boss przerwał 8 letnią ciszę ze swoim bandem i powrócił z nowym albumem. "By blood sworn" to był album co najwyżej solidny i brakowało mu mocy i przebojowości z pierwszych płyt Rossa The Bossa. Teraz po 2 latach Ross the Boss wydał kolejny album i "Born of fire" to swoista kontynuacja "by blood sworn". Nie do końca przemawia mnie styl jaki teraz prezentuje Ross the Boss. Niby jest dalej heavy metal, ale jakoś stracił swój klasyczny wydźwięk. Nie uświadczymy ciekawych melodii, czy przebojów na miarę wcześniejszych płyt. To sprawia, że po raz kolejny dostajemy ciężko strawny album od Rossa.
Brzmienie jest przybrudzone i jakieś takie stłumione. Nie ułatwia nam kwestii odbioru tej płyty. Okładka jakaś taka pospolita i wygląda jak cover Iron Mask czy Magic Kingdom. Ross bardzo się oszczędza i ciężko tutaj mówić o jakiejś genialnej grze. Riffy są toporne, a solówki zagrane troszkę na odczepnego. Jednak to nie Ross utrudnia słuchanie tej płyty,a wokalista Marc Lopes, który drze się i omija śpiewanie technicznie. Totalnie mi nie pasuje do tego co gra Ross the Boss.
No dobrze, to poszukajmy jakiś pozytywów. Zadziorny "Denied by the Cross" może jest troszkę toporny, ale potrafi zapaść w pamięci. Płytę promował również udany kawałek, czyli "Maiden of Shadows". W tym utworze znakomicie udaje się wpleść folkowe melodie. Dobrze to brzmi, ale na kolana nie powala. Solidny "I am the sword" może przekonać słuchacza szybszym tempem i mocniejszym riffem. Co by nie mówić o tym kawałku, to jest to bez wątpienia jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Pozytywne emocje wywołuje "Shotgun Evolution" czy bojowy "Godkiller", które mogą przywołać wspomnienia o pierwszych płytach Rossa the Bossa. Całość zamyka nudny "Waking the moon" i to jest podsumowanie tego albumu, że materiał jest nie równy i nie wszystkie pomysły są trafione.
"Born of Fire" to płyta, która brzmi nijako. Nie jest to 100 % album Rossa the Bossa i ten styl jego tutaj jest za bardzo przekombinowany. Coś trzeba na pewno zmienić. Zacząłbym od wokalisty. Czekam na Death dealer, bo może tam będzie objaw geniuszu Rossa the Bossa.
Ocena: 5,5/10
Brzmienie jest przybrudzone i jakieś takie stłumione. Nie ułatwia nam kwestii odbioru tej płyty. Okładka jakaś taka pospolita i wygląda jak cover Iron Mask czy Magic Kingdom. Ross bardzo się oszczędza i ciężko tutaj mówić o jakiejś genialnej grze. Riffy są toporne, a solówki zagrane troszkę na odczepnego. Jednak to nie Ross utrudnia słuchanie tej płyty,a wokalista Marc Lopes, który drze się i omija śpiewanie technicznie. Totalnie mi nie pasuje do tego co gra Ross the Boss.
No dobrze, to poszukajmy jakiś pozytywów. Zadziorny "Denied by the Cross" może jest troszkę toporny, ale potrafi zapaść w pamięci. Płytę promował również udany kawałek, czyli "Maiden of Shadows". W tym utworze znakomicie udaje się wpleść folkowe melodie. Dobrze to brzmi, ale na kolana nie powala. Solidny "I am the sword" może przekonać słuchacza szybszym tempem i mocniejszym riffem. Co by nie mówić o tym kawałku, to jest to bez wątpienia jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Pozytywne emocje wywołuje "Shotgun Evolution" czy bojowy "Godkiller", które mogą przywołać wspomnienia o pierwszych płytach Rossa the Bossa. Całość zamyka nudny "Waking the moon" i to jest podsumowanie tego albumu, że materiał jest nie równy i nie wszystkie pomysły są trafione.
"Born of Fire" to płyta, która brzmi nijako. Nie jest to 100 % album Rossa the Bossa i ten styl jego tutaj jest za bardzo przekombinowany. Coś trzeba na pewno zmienić. Zacząłbym od wokalisty. Czekam na Death dealer, bo może tam będzie objaw geniuszu Rossa the Bossa.
Ocena: 5,5/10
piątek, 6 marca 2020
SHADOWKILLER - Dark Awakening (2020)
Joe Liszt to taki amerykański odpowiednik Cederika Forsberga z Blazon Stone. Joe jest bardzo uzdolniony i jest znany z innych swoich zespołów takich jak Ancient Empire, czy Hellhound. Wiemy, że potrafi tworzyć heavy/power metal wysokich lotów, ale jakoś z Shadowkiller nie nagrał jeszcze albumu, który ocierałby się o perfekcje. Najnowsze dzieło zatytułowane "Dark Awakening" to bez wątpienia przełom w dyskografii Shadowkiller i jest to wydawnictwo z górnej półki. Ta płyta może namieszać w tegorocznych zestawieniach.
Kocham takie mroczne, nieco komiksowe okładki i ta z "Dark awakening" jest urocza. Mroczny klimat udziela się również w brzmieniu i ten amerykański feeling jest wyczuwalny. Oprócz wpływów Ancient empire, można tutaj wyłapać elementy metal church, savatage, czy iron maiden. Klasyczne patenty są wyczuwalne, ale band też stara się brzmieć nowocześnie. Band gra progresywny heavy/power i robi to bardzo dobrze.
Oprócz znakomitego Joe'a, który spełnia się jako gitarzysta i wokalista, warto wspomnieć o zgranej sekcji rytmicznej i Robercie Edwardsie, który wspiera Joego w partiach gitarowych. Melodie są ciekawe, wciągające i nie ma tutaj banalnych rozwiązań. Mamy techniczne zagrywki, a i przebojowość udziela się w każdym kawałku. Wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Ten świat jest magiczny.
"A fate to echo" to dobrze dobrany otwieracz. Jest klimatycznie, jest progresywnie i już wiadomo co i jak. Nieco marszowy i bardziej majestatyczny "Jericho's Hill" ukazuje amerykański feeling. Bardzo wciągający jest stonowany i zadziorny "The witch on the mountain", który brzmi jak mieszanka twórczości Black Sabbath i Dio. Mocna rzecz. Więcej energii i nieco szybszego tempa uświadczymy w "Sea of Conguest" czy "Darkness of War". Najszybszym i najbardziej utrzymanym w klimatach power metalu utworem jest "Shadows in the mist" i to jest prawdziwa petarda. Album bardzo dobrze podsumowuje progresywny "The fires of olympus".
Pan Joe Liszt jest na fali i to słychać na tym albumie jak i na ostatnich płytach Ancient Empire. Znakomita mieszanka klasycznego heavy metalu z domieszką power metalu w amerykańskim wydaniu, w której nie brakuje elementów progresywnego metalu. Granie na wysokim poziomie i nie ma tutaj zbytnio do czego się przyczepić. Troszkę odkręciłbym kurek z przebojowością i dorzuciłbym z 2 killery pokroju "Shadows in the mist". Co by nie mówić, to płyta wysokich lotów.
Ocena: 9/10
Kocham takie mroczne, nieco komiksowe okładki i ta z "Dark awakening" jest urocza. Mroczny klimat udziela się również w brzmieniu i ten amerykański feeling jest wyczuwalny. Oprócz wpływów Ancient empire, można tutaj wyłapać elementy metal church, savatage, czy iron maiden. Klasyczne patenty są wyczuwalne, ale band też stara się brzmieć nowocześnie. Band gra progresywny heavy/power i robi to bardzo dobrze.
Oprócz znakomitego Joe'a, który spełnia się jako gitarzysta i wokalista, warto wspomnieć o zgranej sekcji rytmicznej i Robercie Edwardsie, który wspiera Joego w partiach gitarowych. Melodie są ciekawe, wciągające i nie ma tutaj banalnych rozwiązań. Mamy techniczne zagrywki, a i przebojowość udziela się w każdym kawałku. Wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Ten świat jest magiczny.
"A fate to echo" to dobrze dobrany otwieracz. Jest klimatycznie, jest progresywnie i już wiadomo co i jak. Nieco marszowy i bardziej majestatyczny "Jericho's Hill" ukazuje amerykański feeling. Bardzo wciągający jest stonowany i zadziorny "The witch on the mountain", który brzmi jak mieszanka twórczości Black Sabbath i Dio. Mocna rzecz. Więcej energii i nieco szybszego tempa uświadczymy w "Sea of Conguest" czy "Darkness of War". Najszybszym i najbardziej utrzymanym w klimatach power metalu utworem jest "Shadows in the mist" i to jest prawdziwa petarda. Album bardzo dobrze podsumowuje progresywny "The fires of olympus".
Pan Joe Liszt jest na fali i to słychać na tym albumie jak i na ostatnich płytach Ancient Empire. Znakomita mieszanka klasycznego heavy metalu z domieszką power metalu w amerykańskim wydaniu, w której nie brakuje elementów progresywnego metalu. Granie na wysokim poziomie i nie ma tutaj zbytnio do czego się przyczepić. Troszkę odkręciłbym kurek z przebojowością i dorzuciłbym z 2 killery pokroju "Shadows in the mist". Co by nie mówić, to płyta wysokich lotów.
Ocena: 9/10
ALMANAC - Rush of Death (2020)
Almanac powraca z trzecim albumem. Rok temu pewnie bym powiedział, że to płyty która może namieszać, ale niestety "Rush of death" to nie wypał. Nowy krążek utalentowanego gitarzysty znanego z Rage tym razem jest nijaki i nudny. Nie pomaga obecność Franka Becka z Gamma Ray czy Patricka Suhla znanego z Gun Barrel. To że Victor Smolski to gitarzysta wszechstronny i stać go na dużo, ale na tym krążku tego nie słychać.
Brzmienie jest jakieś takie bez mocy i bez ikry. To wszystko zlewa się w jedną papkę i płyta przez to nie jest łatwa w odbiorze. Już sama okładka podpowiada, że szykuje się płyta inna od poprzednich. Tak niestety jest. Znikła ta magiczna otoczka i te znakomite melodie. Wszystko jest niższych lotów.
Płytę otwiera "Predator" i to niby heavy metalowy utwór z mocnym riffem, ale prezentuje się nijako. Znacznie ciekawszy jest melodyjny "Rush of Death", choć i tutaj brakuje ostatecznego szlifu. Przekombinowany "Soiled existance" pokazuje nieco progresywne oblicze zespołu, ale wciąż wieje nudą. Ciekawszy i łatwiejszy w odbiorze jest bez wątpienia "Bought and sold" i tutaj Frank Beck pokazuje na co go stać. W tym kawałku można poczuć klimat niemieckiego heavy metalu. To jak słaby materiał jest na tym albumie potwierdza nijaki i nudny "blink of an eye" czy rockowy "can't hold me back". Całość zamyka całkiem udany i zadziorny "like a machine".
Nie da się opisać rozczarowanie jakie przyniósł mi ten album. Ciężko strawny materiał, brak hitów, brak tego fenomenu z poprzednich płyt. Wielka szkoda. Nowy Rage wygrywa z "Rush of Death".
Ocena: 4/10
Brzmienie jest jakieś takie bez mocy i bez ikry. To wszystko zlewa się w jedną papkę i płyta przez to nie jest łatwa w odbiorze. Już sama okładka podpowiada, że szykuje się płyta inna od poprzednich. Tak niestety jest. Znikła ta magiczna otoczka i te znakomite melodie. Wszystko jest niższych lotów.
Płytę otwiera "Predator" i to niby heavy metalowy utwór z mocnym riffem, ale prezentuje się nijako. Znacznie ciekawszy jest melodyjny "Rush of Death", choć i tutaj brakuje ostatecznego szlifu. Przekombinowany "Soiled existance" pokazuje nieco progresywne oblicze zespołu, ale wciąż wieje nudą. Ciekawszy i łatwiejszy w odbiorze jest bez wątpienia "Bought and sold" i tutaj Frank Beck pokazuje na co go stać. W tym kawałku można poczuć klimat niemieckiego heavy metalu. To jak słaby materiał jest na tym albumie potwierdza nijaki i nudny "blink of an eye" czy rockowy "can't hold me back". Całość zamyka całkiem udany i zadziorny "like a machine".
Nie da się opisać rozczarowanie jakie przyniósł mi ten album. Ciężko strawny materiał, brak hitów, brak tego fenomenu z poprzednich płyt. Wielka szkoda. Nowy Rage wygrywa z "Rush of Death".
Ocena: 4/10
czwartek, 5 marca 2020
BURNING WITCHES - Dance with the devil (2020)
Wiele osób wypatrywało premiery nowego dzieła szwajcarskiego bandu o nazwie Burning Witches. Przyznam się, że i ja pod wpływem poprzedniego wydawnictwa liczyłem na coś ciekawego ze strony tej kapeli. "Haxenhammer" był agresywny i potrafił powalić na kolana swoimi aranżacjami i feelingiem. "Dance with the devil" to udany album w podobnej konwencji, jednak jest mniej urokliwy. Czegoś zabrakło. Jakby zabrakło równie ciekawych pomysłów i troszkę mocy. Nie zmienia to faktu, że to wciąż płyta godna uwagi.
Płyta została dopieszczona pod względem brzmieniowym, gdzie każdy dźwięk jest wyselekcjonowany i dopracowany. Klimatyczna okładka też robi robotę. Sonia Nusselder została drugą gitarzystką i szczerze nie ma tutaj efektu "wow". Gra bardzo ostrożnie i nie ma elementu zaskoczenia. Podobnie wygląda pojawienie się nowej wokalistki, czyli Laury Goldemond. Ma bardzo dobry wokal i panuje dobrą techniką. Jednak jakoś za mało daje od siebie i brakuje tutaj mocnego uderzenia. Czuję spory niedosyt w tej sferze.
12 utworów i ponad 50 minut to dużo, zwłaszcza kiedy materiał jest nieco monotonny i jakby na jedno kopyto. Na wstępie mamy nastrojowe intro w postaci "The incantation". Dobrze prezentuje się rozpędzony "Lucid Nightmare". Dobra mieszanka heavy i power metalu. W tym utworze można usłyszeć mocny i zadziorny riff, a także chwytliwy refren. Stonowany i przebojowy "Dance with the devil" to kolejny bardzo dobry kawałek, który w pełni oddaje styl Burning witches. Najbardziej przypadł mi do gustu rozpędzony, power metalowy "Wings of Steel". Niezwykle dynamiczny kawałek z pomysłowymi solówkami. Utwór petarda. Ballada "Black Magic" niczym specjalnym się nie wyróżnia i nic nie wnosi do tej płyty. Niby klasycznie brzmi "Sisters of Fate", gdzie mamy echa Dio czy Judas Priest. Sam utwór niczym specjalnym się nie wyróżnia i to średniej klasy kawałek. Mroczny i stonowany "Necronomicon" to kolejny przykład solidnego grania, z którego nic więcej nie wynika. W takiej stylistyce są na rynku ciekawsze niż to co tutaj słychać. Więcej dzieje się w melodyjnym i nieco lżejszym "The Final Fight" i może dobrze jest przemyśleć w jakim kierunku band chce pójść na kolejnych płytach. To chyba źle kiedy najlepiej z całej płyty wypada cover. No i jest kultowy hit Manowar, czyli "Battle Hymn". Jest Lepond i Ross the Boss, co przedkłada się na wykonanie tego covera.
Były oczekiwania i liczyłem na wysoki poziom materiału, a niestety dostałem co najwyżej dobry album. Mamy kilka mocniejszych utworów, jest sporo udanych aranżacji. Uleciała ta przebojowość i świeżość z poprzedniego albumu. Szkoda, może jeszcze kiedyś dostane materiał, który powali mnie na kolana.
Ocena: 7/10
Płyta została dopieszczona pod względem brzmieniowym, gdzie każdy dźwięk jest wyselekcjonowany i dopracowany. Klimatyczna okładka też robi robotę. Sonia Nusselder została drugą gitarzystką i szczerze nie ma tutaj efektu "wow". Gra bardzo ostrożnie i nie ma elementu zaskoczenia. Podobnie wygląda pojawienie się nowej wokalistki, czyli Laury Goldemond. Ma bardzo dobry wokal i panuje dobrą techniką. Jednak jakoś za mało daje od siebie i brakuje tutaj mocnego uderzenia. Czuję spory niedosyt w tej sferze.
12 utworów i ponad 50 minut to dużo, zwłaszcza kiedy materiał jest nieco monotonny i jakby na jedno kopyto. Na wstępie mamy nastrojowe intro w postaci "The incantation". Dobrze prezentuje się rozpędzony "Lucid Nightmare". Dobra mieszanka heavy i power metalu. W tym utworze można usłyszeć mocny i zadziorny riff, a także chwytliwy refren. Stonowany i przebojowy "Dance with the devil" to kolejny bardzo dobry kawałek, który w pełni oddaje styl Burning witches. Najbardziej przypadł mi do gustu rozpędzony, power metalowy "Wings of Steel". Niezwykle dynamiczny kawałek z pomysłowymi solówkami. Utwór petarda. Ballada "Black Magic" niczym specjalnym się nie wyróżnia i nic nie wnosi do tej płyty. Niby klasycznie brzmi "Sisters of Fate", gdzie mamy echa Dio czy Judas Priest. Sam utwór niczym specjalnym się nie wyróżnia i to średniej klasy kawałek. Mroczny i stonowany "Necronomicon" to kolejny przykład solidnego grania, z którego nic więcej nie wynika. W takiej stylistyce są na rynku ciekawsze niż to co tutaj słychać. Więcej dzieje się w melodyjnym i nieco lżejszym "The Final Fight" i może dobrze jest przemyśleć w jakim kierunku band chce pójść na kolejnych płytach. To chyba źle kiedy najlepiej z całej płyty wypada cover. No i jest kultowy hit Manowar, czyli "Battle Hymn". Jest Lepond i Ross the Boss, co przedkłada się na wykonanie tego covera.
Były oczekiwania i liczyłem na wysoki poziom materiału, a niestety dostałem co najwyżej dobry album. Mamy kilka mocniejszych utworów, jest sporo udanych aranżacji. Uleciała ta przebojowość i świeżość z poprzedniego albumu. Szkoda, może jeszcze kiedyś dostane materiał, który powali mnie na kolana.
Ocena: 7/10
poniedziałek, 2 marca 2020
BONDED - Rest in violence (2020)
Jestem fanem niemieckiego thrash metalu i nie kryje się z tym. Kocham twórczość Kreator, Sodom, czy Destruction. To też z niecierpliwością wyczekiwałem premiery debiutanckiego krążka formacji Bonded. Wydawnictwo nosi tytuł "Rest in violence" i jest to dzieło stworzone przez muzyków, którzy grali w Suicidal Angels, Assassin, czy Sodom. Takie etykiety czynią już z miejsca ten debiut wydarzeniem roku 2020. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z perełką thrash metalu?
Mamy tutaj duże pokłady agresji, nowoczesnego brzmienia i wiele chwytliwych melodii. Panowie znają się na rzeczy i tworzą tutaj materiał z górnej półki. Słucha się tego nadzwyczaj dobrze i płyta nie dość że brzmi mocarnie to zapada w pamięci. Dużym plusem jest urozmaicenie zawartości i zadbania o jakość aranżacji. Nie ma miejsca na nudę, choć płyta trwa 52 minuty. Mamy tak więc wszystko czego można oczekiwać po thrash metalowej płycie, a nawet więcej. Nie ma wątpliwości, że to jedna z najlepszych thrash metalowych płyt roku 2020.
Wokal Ingo Bajonczaka jest zadziorny i przyprawia o dreszcze. Jego technika i brutalność jest urocza. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Mocnym atutem Bonded jest duet gitarowy stworzony przez Chrisa Tsitsisa i Bornemanna. Panowie grają z pasją i słychać miłość do thrash metalu. To przedkłada się na jakość kompozycji.
12 kawałków wypełnia debiutancki krążek Bonded i każdy z nich to rasowy killer. Płytę otwiera melodyjny i zadziorny "Godgiven". Mnie na kolana powalił agresywny "Suit Murderer", który zabiera nas do najlepszych płyt Sodom. Co za agresja, co za moc. Prawdziwa petarda! Bobby z Overkill wsparł chłopaków z Bonded w dynamicznym "Rest in Violence". Echa Overkill są słyszalne i to kolejny pozytyw tego utworu. Uroczy jest również stonowany, toporny i niezwykle heavy metalowy "Je suis Charlie". Mroczny przeszywający klimat udziela się w "No cure for Life" i tutaj band pokazuje nieco oblicze, ale też jest uroczo. Fanom Kreator czy Sodom może spodobać się brutalny, teutoński "Galaxy m87". To kolejny szybki killer na płycie. Do grona agresywnych kawałków warto zaliczyć też "arrival", czy "To each his own".
Bonded to band w gwiazdorskiej obsadzie i byłem pewny że ten skład nie zawiedzie. Dostałem thrash metal z górnej półki. Pozycja obowiązkowa dla fanów Kreator, czy Sodom!
Ocena: 9/10
Mamy tutaj duże pokłady agresji, nowoczesnego brzmienia i wiele chwytliwych melodii. Panowie znają się na rzeczy i tworzą tutaj materiał z górnej półki. Słucha się tego nadzwyczaj dobrze i płyta nie dość że brzmi mocarnie to zapada w pamięci. Dużym plusem jest urozmaicenie zawartości i zadbania o jakość aranżacji. Nie ma miejsca na nudę, choć płyta trwa 52 minuty. Mamy tak więc wszystko czego można oczekiwać po thrash metalowej płycie, a nawet więcej. Nie ma wątpliwości, że to jedna z najlepszych thrash metalowych płyt roku 2020.
Wokal Ingo Bajonczaka jest zadziorny i przyprawia o dreszcze. Jego technika i brutalność jest urocza. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Mocnym atutem Bonded jest duet gitarowy stworzony przez Chrisa Tsitsisa i Bornemanna. Panowie grają z pasją i słychać miłość do thrash metalu. To przedkłada się na jakość kompozycji.
12 kawałków wypełnia debiutancki krążek Bonded i każdy z nich to rasowy killer. Płytę otwiera melodyjny i zadziorny "Godgiven". Mnie na kolana powalił agresywny "Suit Murderer", który zabiera nas do najlepszych płyt Sodom. Co za agresja, co za moc. Prawdziwa petarda! Bobby z Overkill wsparł chłopaków z Bonded w dynamicznym "Rest in Violence". Echa Overkill są słyszalne i to kolejny pozytyw tego utworu. Uroczy jest również stonowany, toporny i niezwykle heavy metalowy "Je suis Charlie". Mroczny przeszywający klimat udziela się w "No cure for Life" i tutaj band pokazuje nieco oblicze, ale też jest uroczo. Fanom Kreator czy Sodom może spodobać się brutalny, teutoński "Galaxy m87". To kolejny szybki killer na płycie. Do grona agresywnych kawałków warto zaliczyć też "arrival", czy "To each his own".
Bonded to band w gwiazdorskiej obsadzie i byłem pewny że ten skład nie zawiedzie. Dostałem thrash metal z górnej półki. Pozycja obowiązkowa dla fanów Kreator, czy Sodom!
Ocena: 9/10
MORTICIAN - Titans (2020)
"Titans" to 3 album austriackiej formacji Mortician i jest to pozycja skierowana do maniaków klasycznego heavy metalu. Fani Accept, Saxon, Udo czy Grave Digger będą czuć się tutaj jak w domu. Band zna się na rzeczy i potrafi oddać klimat lat 80, w końcu ich działalność sięga roku 1983r. Najnowsze dzieło potwierdza, że warto było czekać na nowe dzieło formacji Mortician. To dobrze skrojony album heavy metal.
Tutaj wszystko przemawia za tym klimatem lat 80. Surowe, przybrudzone brzmienie, a także klimatyczna okłada to dopiero początek. Kawał dobrej roboty robi tutaj wokalista Twain Cooper, który nadaje całości epickiego charakteru i drapieżności. "Titans" to płyta, w której swoje 3 grosze dorzuca również uzdolniony gitarzysta Thomas Metzler. To właśnie on dostarcza nam masę mocnych i ostrych riffów. Solówki w jego wykonaniu są pomysłowe i urozmaicają materiał. Tak to powinno wyglądać.
Jeśli chodzi o zawartość to mamy tutaj urozmaicony materiał, który przeplatany jest szybkimi kawałkami i stonowanymi. Otwieracz "Inmates" zachwyca mrocznym klimatem i amerykańskim stylem. Prosty riff i chwytliwy refren czyni ten utwór prawdziwym hitem. Fanom Metal Church może spodobać "Spiral of Death", który utrzymany jest w stylistyce power/thrash metalu. Jakbym miał wskazać mój ulubiony utwór z tej płyty to właśnie ten kawałek. W podobnych klimatach mamy rozpędzony "Hell Raiders" i to kolejna petarda na płycie. Ileż ciekawych melodii pojawia się w przebojowym "Screamer" i to one są atrakcją tej kompozycji. Niemiecka toporność wybrzmiewa w "Rebel heart". Całość zamyka energiczny "Can't stop rockn roll".
Na takie płyty zawsze warto czekać. Znajdziemy tutaj wszystko co powinno być na płycie heavy metalowej. Rasowy wokalista, uzdolniony gitarzysta, masa ciekawych zagrywek i wciągające melodie. Bardzo dobrze się tego słucha. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
Tutaj wszystko przemawia za tym klimatem lat 80. Surowe, przybrudzone brzmienie, a także klimatyczna okłada to dopiero początek. Kawał dobrej roboty robi tutaj wokalista Twain Cooper, który nadaje całości epickiego charakteru i drapieżności. "Titans" to płyta, w której swoje 3 grosze dorzuca również uzdolniony gitarzysta Thomas Metzler. To właśnie on dostarcza nam masę mocnych i ostrych riffów. Solówki w jego wykonaniu są pomysłowe i urozmaicają materiał. Tak to powinno wyglądać.
Jeśli chodzi o zawartość to mamy tutaj urozmaicony materiał, który przeplatany jest szybkimi kawałkami i stonowanymi. Otwieracz "Inmates" zachwyca mrocznym klimatem i amerykańskim stylem. Prosty riff i chwytliwy refren czyni ten utwór prawdziwym hitem. Fanom Metal Church może spodobać "Spiral of Death", który utrzymany jest w stylistyce power/thrash metalu. Jakbym miał wskazać mój ulubiony utwór z tej płyty to właśnie ten kawałek. W podobnych klimatach mamy rozpędzony "Hell Raiders" i to kolejna petarda na płycie. Ileż ciekawych melodii pojawia się w przebojowym "Screamer" i to one są atrakcją tej kompozycji. Niemiecka toporność wybrzmiewa w "Rebel heart". Całość zamyka energiczny "Can't stop rockn roll".
Na takie płyty zawsze warto czekać. Znajdziemy tutaj wszystko co powinno być na płycie heavy metalowej. Rasowy wokalista, uzdolniony gitarzysta, masa ciekawych zagrywek i wciągające melodie. Bardzo dobrze się tego słucha. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
niedziela, 1 marca 2020
WITCHTOWER - Witches Domain (2020)
Wychowałem się na albumie "Killers" Iron Maiden i często wracam do stylistyki Iron Maiden. Fakt dzisiaj co raz ciężej o albumy z taką muzyką. Hiszpański Witchtower wychodzi na przeciw oczekiwaniom fanom NWOBHM. Kapela została założona w 2012 r i do tej pory nagrali 3 wydawnictwa, z czego najlepiej prezentuje się najnowsze dzieło zatytułowane "Witches Domain".
To nie jakaś tam płyta w klimatach NWOBHM. To płyta z duszą i można poczuć się jak w latach 80. Płyta została nagrana z pasją, polotem i dbałością o detale. Wszystko brzmi tak jak powinno. Sekcja rytmiczna, gitary i wokal. Nie ma tutaj miejsca na błąd i panowie o tym dobrze wiedzą. Na podziw zasługuje sekcja rytmiczna, która dołączyła do zespołu w 2019r. Victor i Antonio znakomicie ze sobą współgrają, bowiem każda melodia jest przemyślana, a każdy riff wbija w fotel. No jest moc i to słychać. Wszystko się kręci wokalu Victora, który brzmi obłędnie. Jest w tym klimat lat 80 i charyzma. Ja to kupuje w całości.
"A Revelation" to intro o jakim fani NWOBHM za pewne nie jeden raz marzyli. Brzmi to jak intro z "Killers" Iron Maiden. Co za melodia, co za feeling. To dopiero początek. Band serwuje nam killera za sprawą "The theosphist". Jest szybko, z polotem i wiadomo, że mamy do czynienia z stylistyką NWOBHM. Płyta przepełniona jest hitami i każdy z nich szybko wpada w ucho. Takim hiciorem jest "Over the top". Marszowy, nieco hard rockowy "Night of the witch" to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Przyspieszamy w energicznym "Mrs. Artisson" i tutaj dzieje się sporo w sferze partii gitarowych. Kolejny mój prywatny faworyt z tej płyty to melodyjny "Love Potion". Jest jakoś tak hard rockowo, tak skocznie, ale ten oryginalny klimat robi tutaj robotę.Na pochwałę zasługuje szybki i zadziorny "The world is upside down" czy 7 minutowy "Witches domain", który pokazuje jak tworzyć rozbudowane kawałki.
"Witches domain" to najlepsza płyta hiszpańskiej formacji Witchtower i jest to znakomita wycieczka do lat 80. Ta płyta to kwintesencja stylu NWOBHM. To trzeba znać!
Ocena: 9.5/10
To nie jakaś tam płyta w klimatach NWOBHM. To płyta z duszą i można poczuć się jak w latach 80. Płyta została nagrana z pasją, polotem i dbałością o detale. Wszystko brzmi tak jak powinno. Sekcja rytmiczna, gitary i wokal. Nie ma tutaj miejsca na błąd i panowie o tym dobrze wiedzą. Na podziw zasługuje sekcja rytmiczna, która dołączyła do zespołu w 2019r. Victor i Antonio znakomicie ze sobą współgrają, bowiem każda melodia jest przemyślana, a każdy riff wbija w fotel. No jest moc i to słychać. Wszystko się kręci wokalu Victora, który brzmi obłędnie. Jest w tym klimat lat 80 i charyzma. Ja to kupuje w całości.
"A Revelation" to intro o jakim fani NWOBHM za pewne nie jeden raz marzyli. Brzmi to jak intro z "Killers" Iron Maiden. Co za melodia, co za feeling. To dopiero początek. Band serwuje nam killera za sprawą "The theosphist". Jest szybko, z polotem i wiadomo, że mamy do czynienia z stylistyką NWOBHM. Płyta przepełniona jest hitami i każdy z nich szybko wpada w ucho. Takim hiciorem jest "Over the top". Marszowy, nieco hard rockowy "Night of the witch" to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Przyspieszamy w energicznym "Mrs. Artisson" i tutaj dzieje się sporo w sferze partii gitarowych. Kolejny mój prywatny faworyt z tej płyty to melodyjny "Love Potion". Jest jakoś tak hard rockowo, tak skocznie, ale ten oryginalny klimat robi tutaj robotę.Na pochwałę zasługuje szybki i zadziorny "The world is upside down" czy 7 minutowy "Witches domain", który pokazuje jak tworzyć rozbudowane kawałki.
"Witches domain" to najlepsza płyta hiszpańskiej formacji Witchtower i jest to znakomita wycieczka do lat 80. Ta płyta to kwintesencja stylu NWOBHM. To trzeba znać!
Ocena: 9.5/10
DECEIVER - Wild Hunt (2020)
Co mnie skłoniło do sięgnięcia po debiutancki krążek niemieckiej formacji Deceiver? Na pewno fakt, że to kapela pochodząca z Niemiec. Dodatkowym atutem jest bez wątpienia fakt, że kapela gra klasyczny heavy metal przesiąknięty latami 80. Deceiver działa od 2016 r i w tym roku prezentuje światu swój debiutancki album zatytułowany "Wild Hunt". Powiem krótko. Płyta może i banalna w swojej konstrukcji, ale zasługuje na uwagę.
Band stawia na proste rozwiązania i to one napędzają muzykę Deceiver. To taka wycieczka do lat 80, gdzie królowały takie bandy jak Iron Maiden, Judas Priest, Accept czy Anvil. Rasowy heavy metal w klasycznym wydaniu, pozbawiony jakiś udziwnień czy prób stworzenia czegoś zupełnie nowego. Wtórność jest wszechobecna, ale kiedy płyta jest miła w odsłuchu to nie ma to większego znaczenia. Lata 80 są widoczne na frontowej okładce, czy w zadziornym brzmieniu.
W zespole pierwsze skrzypce gra wokalista Daniel Reid, który potrafi oczarować swoją charyzmą i dobry feelingiem. Słychać, że czerpał inspiracje z wielkich wokalistów lat 80. Znakomicie pasuje do tego co band gra. Na pochwałę zasługuje również duet gitarzystów czyli Simona i Maxa. Jest prosto, jest energicznie i sporo riffów potrafi wpaść w ucho. Nie ma miejsca na nudę.
Band zaczyna płytę od przeboju w postaci "Know my name" i już na progu kłania się NWOBHM. Fani Iron maiden poczują tutaj bluesa. Bardzo dobry start. Band potrafi też dolać odrobiny speed metalowy formuły w szybszym "Wild Hunt". Prawdziwa petarda. Wejście perkusji w rozpędzonym "Lost in the dark" jest mocarne, zresztą jak sam utwór. To kolejny przykład, że w zespole drzemie ogromny potencjał. "No desire No Fire" to kolejny hicior. Proste motywy tutaj znakomicie działają na słuchacza. Gorzej wypada Deceiver w hard rockowych stylizacjach i potwierdza to "Resist" czy "Renegade". Całość zamyka zadziorny "Apophis vs Ra" w którym band znowu nawiązuje do twórczości żelazne dziewicy.
Pojawił się kolejny band na terenie Niemiec, który gra heavy metal na wysokim poziomie. Jasne mamy pewne nie dociągnięcia. Materiał troszkę nie równy i za mało killerów. Jest na pewno dobrze i warto posłuchać "Wild Hunt".
Ocena: 7/10
Band stawia na proste rozwiązania i to one napędzają muzykę Deceiver. To taka wycieczka do lat 80, gdzie królowały takie bandy jak Iron Maiden, Judas Priest, Accept czy Anvil. Rasowy heavy metal w klasycznym wydaniu, pozbawiony jakiś udziwnień czy prób stworzenia czegoś zupełnie nowego. Wtórność jest wszechobecna, ale kiedy płyta jest miła w odsłuchu to nie ma to większego znaczenia. Lata 80 są widoczne na frontowej okładce, czy w zadziornym brzmieniu.
W zespole pierwsze skrzypce gra wokalista Daniel Reid, który potrafi oczarować swoją charyzmą i dobry feelingiem. Słychać, że czerpał inspiracje z wielkich wokalistów lat 80. Znakomicie pasuje do tego co band gra. Na pochwałę zasługuje również duet gitarzystów czyli Simona i Maxa. Jest prosto, jest energicznie i sporo riffów potrafi wpaść w ucho. Nie ma miejsca na nudę.
Band zaczyna płytę od przeboju w postaci "Know my name" i już na progu kłania się NWOBHM. Fani Iron maiden poczują tutaj bluesa. Bardzo dobry start. Band potrafi też dolać odrobiny speed metalowy formuły w szybszym "Wild Hunt". Prawdziwa petarda. Wejście perkusji w rozpędzonym "Lost in the dark" jest mocarne, zresztą jak sam utwór. To kolejny przykład, że w zespole drzemie ogromny potencjał. "No desire No Fire" to kolejny hicior. Proste motywy tutaj znakomicie działają na słuchacza. Gorzej wypada Deceiver w hard rockowych stylizacjach i potwierdza to "Resist" czy "Renegade". Całość zamyka zadziorny "Apophis vs Ra" w którym band znowu nawiązuje do twórczości żelazne dziewicy.
Pojawił się kolejny band na terenie Niemiec, który gra heavy metal na wysokim poziomie. Jasne mamy pewne nie dociągnięcia. Materiał troszkę nie równy i za mało killerów. Jest na pewno dobrze i warto posłuchać "Wild Hunt".
Ocena: 7/10
STALLION - Slaves Of Time (2020)
Niemieckie zespoły metalowe zawsze mi imponowały swoją perfekcją, pomysłowością i starannością w wykonywaniu swoich aranżacji. To właśnie z tamtego kraju pochodzą moje ulubione zespoły i Stallion też szybko się nim stał. Debiut tej grupy pokazał, że kapela potrafi grać heavy/speed metal, który czerpie garściami z początkowych płyt Running wild, Gravestone czy Savage Grace. Band powstał w 2013r, ale ich stylistyka, feeling sprawia, że brzmią jakby swoją twórczość rozpoczęli w latach 80. Po dwóch stricte speed metalowych albumach Stallion postanowił urozmaicić swój materiał i na trzecim albumie zatytułowanym "Slaves of Time" oprócz speed metalowych killerów, mamy też dużo klasycznego heavy metalu spod znaku Judas Priest czy Accept, a także odrobinę hard rocka. Wszystko oczywiście zostało ładnie przygotowane i choć stylistyka troszkę odświeżona to wciąż mamy do czynienia z muzyką górnych lotów.
Ci którzy pokochali poprzednie albumy to nie powinni czuć rozczarowania nowym krążkiem. Wykorzystanie elementów klasycznego metalu i hard rocka jest urocze i zrobione ze smakiem. Nie jest to tworzenie czegoś na siłę. Słychać, że muzycy kochają robić to co robią i nawet dołączenie do zespołu nowego gitarzysty tego nie psuje. Clode Savage wpasował się do stylu zespołu i znakomicie współgra z Axxl. Razem dają czadu i tworzą chwytliwe melodie, które szybko wpadają w ucho. Stallion już przyzwyczaił nas do takiego poziomu i do takiego materiału, który niczym wirus zaraża słuchacza przy pierwszym kontakcie.
Okładka może i skromna, ale dalej utrzymuje klimat lat 80. Samo brzmienie przyprawia o dreszcze i muszę pogratulować zespołowi bo brzmi to mocarnie. Jest pazur, jakość współczesnych płyt, ale też klimat lat 80. Mieszanka wybuchowa.
Jak to jest z zawartością? Płytę otwiera "Waking the Demons", który zaczyna się dość spokojnie i bardzo melodyjnie. Wejście godnie mistrzów i band wie jak oczarować słuchacza. Utwór jest niezwykle złożony i nie ma tutaj takiego szybkiego łojenia do jakiego nas przyzwyczaił band. Jest heavy metalowa gracja i bawienie się klasycznymi patentami. No i mamy pierwszy killer. Dalej mamy speed metalowy "No Mercy" i to jest styl do jakiego przyzwyczaił nas Stallion na poprzednich płytach. Hard rockowy feeling i dużo Accept czy Ac/Dc wyłapiemy w "Time to reload". Niby troszkę inna wersja Stallion, ale słucha się tego jednym tchem. Znakomity przebój. W podobnym stylu utrzymany jest stonowany "all in" z mocnym riffem i energicznymi solówkami. To żywy dowód na to, że band potrafi urozmaicać swoją muzykę. Nie brakuje speed metalowego łojenia i przykładem tego jest agresywny "Brain dead", zadziorny "Merchants of fear" czy "Dynamiter". Pozytywnie zaskakuje również dobrze skrojona ballada "Die with me", który przez 7 minut potrafi pobudzić słuchacza i jego emocje. Całość zamyka petarda w postaci "Meltdown".
Stallion po raz kolejny stanął na wysokości zadania. Troszkę zmienili swoją stylistykę, ale to wciąż ten znakomity band, który żyje speed metalem. Nic nie jest im straszne i próbują urozmaicać swoją muzykę i przez to długo jeszcze będą nas cieszyć swoją muzyką. Jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia, a "Slaves of time" to kolejny tego dowód.
Ocena: 9.5/10
Ci którzy pokochali poprzednie albumy to nie powinni czuć rozczarowania nowym krążkiem. Wykorzystanie elementów klasycznego metalu i hard rocka jest urocze i zrobione ze smakiem. Nie jest to tworzenie czegoś na siłę. Słychać, że muzycy kochają robić to co robią i nawet dołączenie do zespołu nowego gitarzysty tego nie psuje. Clode Savage wpasował się do stylu zespołu i znakomicie współgra z Axxl. Razem dają czadu i tworzą chwytliwe melodie, które szybko wpadają w ucho. Stallion już przyzwyczaił nas do takiego poziomu i do takiego materiału, który niczym wirus zaraża słuchacza przy pierwszym kontakcie.
Okładka może i skromna, ale dalej utrzymuje klimat lat 80. Samo brzmienie przyprawia o dreszcze i muszę pogratulować zespołowi bo brzmi to mocarnie. Jest pazur, jakość współczesnych płyt, ale też klimat lat 80. Mieszanka wybuchowa.
Jak to jest z zawartością? Płytę otwiera "Waking the Demons", który zaczyna się dość spokojnie i bardzo melodyjnie. Wejście godnie mistrzów i band wie jak oczarować słuchacza. Utwór jest niezwykle złożony i nie ma tutaj takiego szybkiego łojenia do jakiego nas przyzwyczaił band. Jest heavy metalowa gracja i bawienie się klasycznymi patentami. No i mamy pierwszy killer. Dalej mamy speed metalowy "No Mercy" i to jest styl do jakiego przyzwyczaił nas Stallion na poprzednich płytach. Hard rockowy feeling i dużo Accept czy Ac/Dc wyłapiemy w "Time to reload". Niby troszkę inna wersja Stallion, ale słucha się tego jednym tchem. Znakomity przebój. W podobnym stylu utrzymany jest stonowany "all in" z mocnym riffem i energicznymi solówkami. To żywy dowód na to, że band potrafi urozmaicać swoją muzykę. Nie brakuje speed metalowego łojenia i przykładem tego jest agresywny "Brain dead", zadziorny "Merchants of fear" czy "Dynamiter". Pozytywnie zaskakuje również dobrze skrojona ballada "Die with me", który przez 7 minut potrafi pobudzić słuchacza i jego emocje. Całość zamyka petarda w postaci "Meltdown".
Stallion po raz kolejny stanął na wysokości zadania. Troszkę zmienili swoją stylistykę, ale to wciąż ten znakomity band, który żyje speed metalem. Nic nie jest im straszne i próbują urozmaicać swoją muzykę i przez to długo jeszcze będą nas cieszyć swoją muzyką. Jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia, a "Slaves of time" to kolejny tego dowód.
Ocena: 9.5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)