Czy faktycznie album "The Great Conspiracy" to prawdziwy drugi solowy album Nilsa Patrika Johanssona? Nils nie tworzy tutaj niczego nowego bowiem mamy tutaj mroczny heavy/power metal do jakiego nas przyzwyczaił nas Nils na płytach Lions Share. Jest też przebojowość znaną z Civil War, a nawet patenty wyjęte z Astral Doors. Skojarzenia z Lions share są na miejscu, bowiem mamy tutaj muzyków z Lions Share. Jest Lars Chriss na gitarze, jest klawiszowiec Kay Backlund czy basista Andreass Loos w roli basisty. "The Great conspiracy" to album, który mógłby śmiało ukazać się pod szyldem Lions Share. Muzycy i muzyka przemawia tutaj sama za siebie.
Nils to wysokiej klasy profesjonalista, który nic nie musi udowadniać. Jego charyzma i styl śpiewania to prawdziwa uczta dla fanów Dio. Tam gdzie Nils tam zawsze muzyka na wysokim poziomie. Tak też jest i na "The Great Conspiracy". Fani Lions Share będą na pewno zadowoleni.
Na pewno zasługuje mocne i soczyste brzmienie, które podkreśla jakość dźwięków i znakomicie współgra z wokalem Nilsa. Do tego mroczna okładka i już wiadomo czego można się spodziewać po tej płycie.
Na start mamy "The Agitator", który pokazuje power metalowy pazur. Zachwyca mroczny klimat i epicki wydźwięk klawiszy. Prawdziwa petarda. Przyspieszamy w rozpędzonym "One night at the cinema" i jeszcze w takim power metalu to Nilsa jeszcze nie słyszałem. Niezwykła energia bije z tego kawałka. Refren to wypisz wymaluj Astral Doors, a reszta pasuje do rasowego power metalowego bandu z Europy. Marszowe tempo, epicki wydźwięk w "The baseball league" sprawiają, że to kolejny utwór z wyraźnymi wpływami Astral doors. Kolejna petarda to hicior w postaci "March of the tin foil Hats" i tutaj podoba mi się ten teatralny klimat i nutka hard rocka. Niezwykle pomysłowy kawałek. Dużo Lions Share mamy w melodyjnym "Killer without gun" czy w pokręconym "The great conspiracy" w którym nie brakuje też odesłań do twórczości Kinga Diamonda.
"The great conspiracy" to już drugi solowy album Nilsa i po raz kolejny jest to wydawnictwo wysokich lotów. Tym razem mamy więcej akcentów power metalowych, a czy to źle? Na pewno ! Płyta bardzo w stylu Lions Share, co bardzo cieszy.
Ocena: 8.5/10
piątek, 28 lutego 2020
EXLIBRIS - Shadowrise (2020)
Power metal kwitnie w naszym kraju i jest co raz więcej płyt z tego
kręgu. Dużo w tej kwestii zrobił Exlibris. Ta warszawska formacja
funkcjonuje od 2003r i ma się bardzo dobrze. Zwłaszcza kapela rozwinęła
skrzydła, kiedy kapelę zasilił Riku z Enfarce. W tym roku kapela wydała
swój nowy album zatytułowany "Shadowrise". Jest to już drugi album z tym
utalentowanym frontmanem, ale to też pierwszy album z gitarzystą Antti
Wirmanem. Mamy zmiany personalne, ale i stylistycznie można odczuć
zmiany.
Exlibris tym razem nie tylko dostarcza nam elementy power metalowe, ale również progresywne i przez to płyta brzmi ciekawe i intrygująco. "Shadowrise" to płyta krótka, bo trwa 30 minut i próbuje pokazać nieco inne oblicze zespołu. Czy to pozyska nowych fanów? Całkiem możliwe. Ja tęsknie za typowym europejskim power metalem w stylu Edguy.
Mroczna okładka to pierwszy sygnał, że szykuje się nieco inny album. Pojawia się nutka progresywności i symfonicznego metalu. Płytę otwiera zadziorny, nieco nowoczesny "Rule #1" i to może się podobać. Mocny riff, powiew świeżości i to bardzo udany otwieracz. Heavy metalowe zacięcie mamy w mroczniejszym "hell or High water" i tutaj należy pochwalić zespół za chwytliwe i pomysłowe solówki. Exlibris stawia na mroczny feeling, na bardziej nowoczesny heavy metal, aniżeli power metal. Tytułowy "Shadowrise" znakomicie to odzwierciedla. Power metal wybrzmiewa w "Megiddo", który przemyca patenty Edguy. To najciekawszy utwór na tej płycie. Całość zamyka stonowany, rozbudowany i progresywny "Interstellar", w którym band daje upust progresywności.
Dobrze, że Exlibris dalej tworzy nowy materiał. To band, który grać potrafi i stać go na wiele, ale "Shadowrise" pozostawia spory niedosyt. Materiał jest krótki i niedoszlifowany. Był pomysł na mroczny heavy metal, ale ostatecznie dostaliśmy tylko solidny materiał. Szkoda, bo mogło być to znacznie ciekawsze wydawnictwo.
Ocena: 6.5/10
Exlibris tym razem nie tylko dostarcza nam elementy power metalowe, ale również progresywne i przez to płyta brzmi ciekawe i intrygująco. "Shadowrise" to płyta krótka, bo trwa 30 minut i próbuje pokazać nieco inne oblicze zespołu. Czy to pozyska nowych fanów? Całkiem możliwe. Ja tęsknie za typowym europejskim power metalem w stylu Edguy.
Mroczna okładka to pierwszy sygnał, że szykuje się nieco inny album. Pojawia się nutka progresywności i symfonicznego metalu. Płytę otwiera zadziorny, nieco nowoczesny "Rule #1" i to może się podobać. Mocny riff, powiew świeżości i to bardzo udany otwieracz. Heavy metalowe zacięcie mamy w mroczniejszym "hell or High water" i tutaj należy pochwalić zespół za chwytliwe i pomysłowe solówki. Exlibris stawia na mroczny feeling, na bardziej nowoczesny heavy metal, aniżeli power metal. Tytułowy "Shadowrise" znakomicie to odzwierciedla. Power metal wybrzmiewa w "Megiddo", który przemyca patenty Edguy. To najciekawszy utwór na tej płycie. Całość zamyka stonowany, rozbudowany i progresywny "Interstellar", w którym band daje upust progresywności.
Dobrze, że Exlibris dalej tworzy nowy materiał. To band, który grać potrafi i stać go na wiele, ale "Shadowrise" pozostawia spory niedosyt. Materiał jest krótki i niedoszlifowany. Był pomysł na mroczny heavy metal, ale ostatecznie dostaliśmy tylko solidny materiał. Szkoda, bo mogło być to znacznie ciekawsze wydawnictwo.
Ocena: 6.5/10
niedziela, 23 lutego 2020
CETI - Oczy martwych miast (2020)
4 lata przyszło czekać fanom Grzegorza Kupczyka i Ceti na nowe dzieło. "Oczy martwych miast" to 9 album tej formacji i są pewne zmiany. Przede wszystkim Grzegorz stawia na polski język, a nie angielski czyli mamy nawiązanie do pierwszych wydawnictw grupy. Jest to również pierwszy album, w którym pojawia się perkusista Jeremiasz Baum i gitarzysta Jakub Kaczmarek. Stylistycznie też słychać zmiany. Band jakby nieco odszedł od europejskiego heavy/power metalu i poszedł w stronę bardziej klasycznego heavy metalu i hard rocka. To ostatecznie sprawiło, że nowe dzieło Grzegorza niestety zawodzi jako album heavy metalowy.
Nie chodzi tutaj o zmiany personalne, bo muzycy grać potrafią i tutaj nie ma co im zarzucić. Jest technicznie solidnie i problem tkwi gdzie indziej. Brzmienie jest spłaszczone i bez mocy, a to źle współgra z zawartością płyty. Materiał jest nie równy, nudny i pozbawionych jakiś killerów, które utknęły by w pamięci.
Chyba najlepiej wypada otwieracz, czyli tytułowy "Oczy martwych miast", który nawiązuje do ostatnich płyt. Jest agresywnie, szybko i z polotem. Grzegorz wypada również obiecująco w przebojowym "Machina Chaosu", w którym słychać echa Iron Maiden. Hard rockowy "Poza czasem" już wypada troszkę słabiej. Klimaty żelaznej dziewicy można wyłapać w szybszym "Linia Życia" i to jeden z mocniejszych utworów na płycie.Całość zamyka stonowany i mroczniejszy "W dolinie światła " i tutaj główny motyw gitarowy jest bardzo uroczy i pomysłowy.
Grzegorz Kupczyk gra dalej swoje, choć to już nie ten poziom co na poprzednich wydawnictwach. To po prostu solidny album w klimatach hard rocka i heavy metalu, ale nic ponadto. Szkoda, bo ostatnie dzieła Ceti były na wysokim poziomie, a tu niestety wieje nudą.
Ocena: 6/10
Nie chodzi tutaj o zmiany personalne, bo muzycy grać potrafią i tutaj nie ma co im zarzucić. Jest technicznie solidnie i problem tkwi gdzie indziej. Brzmienie jest spłaszczone i bez mocy, a to źle współgra z zawartością płyty. Materiał jest nie równy, nudny i pozbawionych jakiś killerów, które utknęły by w pamięci.
Chyba najlepiej wypada otwieracz, czyli tytułowy "Oczy martwych miast", który nawiązuje do ostatnich płyt. Jest agresywnie, szybko i z polotem. Grzegorz wypada również obiecująco w przebojowym "Machina Chaosu", w którym słychać echa Iron Maiden. Hard rockowy "Poza czasem" już wypada troszkę słabiej. Klimaty żelaznej dziewicy można wyłapać w szybszym "Linia Życia" i to jeden z mocniejszych utworów na płycie.Całość zamyka stonowany i mroczniejszy "W dolinie światła " i tutaj główny motyw gitarowy jest bardzo uroczy i pomysłowy.
Grzegorz Kupczyk gra dalej swoje, choć to już nie ten poziom co na poprzednich wydawnictwach. To po prostu solidny album w klimatach hard rocka i heavy metalu, ale nic ponadto. Szkoda, bo ostatnie dzieła Ceti były na wysokim poziomie, a tu niestety wieje nudą.
Ocena: 6/10
BIFF BYFORD - School of hard knocks (2020)
Wielu wielkich wokalistów wyszło z inicjatywą nagrania solowego albumu. W końcu przyszedł czas na Biff Byforda, który postanowił również nagrać swój własny solowy krążek. Mogło by się wydawać, że Biff postanowi nagrać album z muzyką inną niż tą prezentowaną przez Saxon. Niestety pod tym względem Biff troszkę rozczarował bo nagrał album, który brzmi jak zawierał odrzuty z sesji Saxon. "School of hard knocks" to solidna porcja hard rocka i heavy metalu w klimatach Saxon, ale nic ponadto.
Co z tego, że sam Biff jest w świetnej formie wokalnej, co z tego że brzmienie jest ostre jak brzytwa, gdzie zawodzi najprostszy czynnik, czyli melodie i motywy gitarowe. Wszystko jest bardzo oklepane i wtórne. Choć brzmi to dobrze, to brakuje elementu zaskoczenia i jakiś ciekawych melodii, które by porwały słuchacza od samego momentu. Na solowym albumie Biff mógł sobie pozwolić na szaleństwo i nutkę urozmaicenia. Niestety tego nie ma.
Na płycie Biffa wsparł na krążku gitarzysta Fredrik Akesson, perkusista Christian Lundqvist i basista Gus Macricosta. Niby doświadczenie muzycy, a nie wpłynęli na zawartość tej płyty jak i sam styl w jakim obraca się Biff.
Pomówmy o zawartości. Płytę otwiera rockowy "Welcome to the show". Nic tutaj nie zachwyca. Riff banalny i pozbawiony jakiś emocji. Refren też nie zachwyca. Szczerze to ten utwór taka marna podróba Ac/Dc. W podobnych klimatach utrzymany jest tytułowy "School of hard knocks" który brzmi jak mieszanka Ac/Dc i Saxon. Troszkę lepiej tutaj Biff wypada i kawałek jakiś taki łatwiejszy w odbiorze. O wiele lepiej prezentuje się chwytliwy i marszowy "The Pit and the pendulum". Dobre zagrywki gitarowy i mroczniejszy klimat w tym utworze sprawdzają się idealnie. Jest agresywnie w "Worlds collide", ale mimo mocnego riffu nie czuję się przekonany. Utwór po prostu przelatuję i nie zapada w pamięci. Najlepiej wypada killer w klimatach ostatnich płyt Saxon, czyli "Pedal to metal". Do ciekawych kompozycji zaliczę klasyczny "Heart of steel". Niestety pojawiają się wypełniacze jak "Me and You".
Czekałem na solowy album Biff, bo od kilku lat trzyma wysoki poziom wokalny. Biff to żyjąca legenda i stać go na wiele. Niestety tym solowym albumem się nie popisał. To po prostu marna kopia Saxon. Ten album nic nie wnosi do twórczości Biffa. Szkoda.
Ocena: 5/10
Co z tego, że sam Biff jest w świetnej formie wokalnej, co z tego że brzmienie jest ostre jak brzytwa, gdzie zawodzi najprostszy czynnik, czyli melodie i motywy gitarowe. Wszystko jest bardzo oklepane i wtórne. Choć brzmi to dobrze, to brakuje elementu zaskoczenia i jakiś ciekawych melodii, które by porwały słuchacza od samego momentu. Na solowym albumie Biff mógł sobie pozwolić na szaleństwo i nutkę urozmaicenia. Niestety tego nie ma.
Na płycie Biffa wsparł na krążku gitarzysta Fredrik Akesson, perkusista Christian Lundqvist i basista Gus Macricosta. Niby doświadczenie muzycy, a nie wpłynęli na zawartość tej płyty jak i sam styl w jakim obraca się Biff.
Pomówmy o zawartości. Płytę otwiera rockowy "Welcome to the show". Nic tutaj nie zachwyca. Riff banalny i pozbawiony jakiś emocji. Refren też nie zachwyca. Szczerze to ten utwór taka marna podróba Ac/Dc. W podobnych klimatach utrzymany jest tytułowy "School of hard knocks" który brzmi jak mieszanka Ac/Dc i Saxon. Troszkę lepiej tutaj Biff wypada i kawałek jakiś taki łatwiejszy w odbiorze. O wiele lepiej prezentuje się chwytliwy i marszowy "The Pit and the pendulum". Dobre zagrywki gitarowy i mroczniejszy klimat w tym utworze sprawdzają się idealnie. Jest agresywnie w "Worlds collide", ale mimo mocnego riffu nie czuję się przekonany. Utwór po prostu przelatuję i nie zapada w pamięci. Najlepiej wypada killer w klimatach ostatnich płyt Saxon, czyli "Pedal to metal". Do ciekawych kompozycji zaliczę klasyczny "Heart of steel". Niestety pojawiają się wypełniacze jak "Me and You".
Czekałem na solowy album Biff, bo od kilku lat trzyma wysoki poziom wokalny. Biff to żyjąca legenda i stać go na wiele. Niestety tym solowym albumem się nie popisał. To po prostu marna kopia Saxon. Ten album nic nie wnosi do twórczości Biffa. Szkoda.
Ocena: 5/10
piątek, 21 lutego 2020
THE UNITY - Pride (2020)
Kai Hansen skupił się na Helloween i Gamma Ray ma póki co postój. Nic dziwnego, że Henjo Richter i Michael Ehre spełniają się w The Unity. Band powstał w 2016r i to w sumie na gruzach Love.Might. Kill. Stylistycznie te dwa zespoły mają wiele wspólnego ze sobą. The unity nie boi się mieszać melodyjnego metalu, power metalu i hard rocka, a przy tym brzmieć świeżo i nowocześnie. "Pride" to najnowsze dzieło tej formacji i jest to udana kontynuacja "Rise".
Po dwóch latach przyszedł czas na nowy album i The unity trzyma się swojego stylu i nie ma tutaj niespodzianki. Mamy szybsze utwory, jak i bardziej stonowane. Całość łączy mocne, nowoczesne brzmienie, które nadaje całości niezłego pazura i zadziorności. Henjo i Stefan w dalszym ciągu zasypują nas ciekawymi partiami gitarowymi i nie brakuje tutaj intrygujących melodii czy złożonych solówek. W tej sferze dzieje się tutaj sporo i nie ma co narzekać na warstwą instrumentalną. Taki skład uzdolnionych i doświadczonych muzyków zapewnia wysoki poziom muzyki i tak też jest. To melodyjny heavy/power metal z górnej półki.W The unity najbardziej kocham charyzmę i styl śpiewania Jana Manenti.
Mamy tutaj kilka killerów i jednym z nich jest "Hands of Time" i tutaj band pokazuje jak znakomicie można wymieszać patenty Pretty Maids i Primal Fear. Znakomity, energiczny kawałek w power metalowej oprawie. Zwalniamy tempo w melodyjnym "Line and Sinker", który zabiera nas w hard rockowy świat The Unity. Elementy Gamma ray można wyłapać w szybkim i pozytywnym "We dont need them here". Mamy też spokojny, marszowy "Angel of Dawn" i tutaj mamy jeszcze inny klimat. Ciekawe aranżacje i pomysłowe melodie czynią ten utwór również bardzo mocnym punktem płyty. Henjo Richter potrafi tworzyć power metalowe killery i ten jego charakterystyczny styl słychać w rozpędzonym "Damn Nation". Utwór to prawdziwa petarda i znakomicie nawiązuje do twórczości Gamma Ray. Dalej mamy marszowy "Wave of fear", który też robi dobrze wrażenie swoim wyrazistym riffem. Uroczy jest też melodyjny i przebojowy "Guess how i hate this", który zawiera to co najlepsze w The unity. Co za hit. Dużo Primal Fear czy Judas Priest można wyłapać w agresywnym "Scenery of hate". Całość zamyka rockowy "You dont walk alone" i to jest bardzo dobre podsumowanie całej płyty.
"Pride" to kolejna perełka w wykonaniu The unity. Znakomity skład, który rozumie się i wie co chce grać. Kocham taką mieszankę power metalu i melodyjnego metalu z nutką hard rocka. Wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Chce więcej !
Ocena: 9/10
Po dwóch latach przyszedł czas na nowy album i The unity trzyma się swojego stylu i nie ma tutaj niespodzianki. Mamy szybsze utwory, jak i bardziej stonowane. Całość łączy mocne, nowoczesne brzmienie, które nadaje całości niezłego pazura i zadziorności. Henjo i Stefan w dalszym ciągu zasypują nas ciekawymi partiami gitarowymi i nie brakuje tutaj intrygujących melodii czy złożonych solówek. W tej sferze dzieje się tutaj sporo i nie ma co narzekać na warstwą instrumentalną. Taki skład uzdolnionych i doświadczonych muzyków zapewnia wysoki poziom muzyki i tak też jest. To melodyjny heavy/power metal z górnej półki.W The unity najbardziej kocham charyzmę i styl śpiewania Jana Manenti.
Mamy tutaj kilka killerów i jednym z nich jest "Hands of Time" i tutaj band pokazuje jak znakomicie można wymieszać patenty Pretty Maids i Primal Fear. Znakomity, energiczny kawałek w power metalowej oprawie. Zwalniamy tempo w melodyjnym "Line and Sinker", który zabiera nas w hard rockowy świat The Unity. Elementy Gamma ray można wyłapać w szybkim i pozytywnym "We dont need them here". Mamy też spokojny, marszowy "Angel of Dawn" i tutaj mamy jeszcze inny klimat. Ciekawe aranżacje i pomysłowe melodie czynią ten utwór również bardzo mocnym punktem płyty. Henjo Richter potrafi tworzyć power metalowe killery i ten jego charakterystyczny styl słychać w rozpędzonym "Damn Nation". Utwór to prawdziwa petarda i znakomicie nawiązuje do twórczości Gamma Ray. Dalej mamy marszowy "Wave of fear", który też robi dobrze wrażenie swoim wyrazistym riffem. Uroczy jest też melodyjny i przebojowy "Guess how i hate this", który zawiera to co najlepsze w The unity. Co za hit. Dużo Primal Fear czy Judas Priest można wyłapać w agresywnym "Scenery of hate". Całość zamyka rockowy "You dont walk alone" i to jest bardzo dobre podsumowanie całej płyty.
"Pride" to kolejna perełka w wykonaniu The unity. Znakomity skład, który rozumie się i wie co chce grać. Kocham taką mieszankę power metalu i melodyjnego metalu z nutką hard rocka. Wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Chce więcej !
Ocena: 9/10
DEMONS & WIZARDS - III (2020)
W latach 90 Hansi Kursch i Jon Shaffer stworzyli Demons & Wizards, który łączy style wypracowane przez tych znakomitych muzyków w swoich macierzystych kapelach. Dwa pierwsze wydawnictwa z miejsca stały się kultowe. Do dziś to jest wzór jak grać klimatyczny heavy/ power metal z nutką thrash metalu i progresywności. Nie sądziłem, że nadejdzie jeszcze dzień, w którym demons & wizards wróci. Jednak marzenie wielu fanów się spełniło i po 15 latach Hansi i Jon ponownie łączą siły. Nadszedł czas na 3 album tej grupy i tytuł "III" jest tutaj odpowiedni.
Stylistycznie nie ma większych niespodzianek, bo dalej jest to mieszanka tego co panowie prezentują w macierzystych kapelach, tak więc jest coś z Iced Earth i Blind Guardian. To akurat jest dobry znak, szkoda tylko że nie ma tej mocy co ostatnie płyty Iced Earth i band poszedł w progresywne dźwięki, które ostatnio oferuje Blind Guardian. Jakie gusta by nie były, to i tak jest to płyta z górnej półki.
Brzmienie jest mocne, wyraziste i podkreśla jakość warstwy instrumentalnej. Do tego liderzy tej formacji są w świetnej formie. Hansi brzmi magicznie i każda jego partia przyprawia o dreszcze. Jon zasypuje nas klimatycznymi partiami gitarowymi. Jest pazur, jest power metal, ale też nutka progresywności. Autem tej płyty jest urozmaicona zawartość i pomysłowość.
Jednym z najlepszych utworów tego roku to wciąż dla mnie "Diabolic", który otwiera właśnie ten album. To taki miks najlepszych płyt Iced earth i blind guardian. To mocny riff w roli głównej, klimatyczny refren i ciekawe przejścia. Utwór petarda i chciałbym, że taki właśnie był cały album. Niestety nie do końca tak jest. Panowie wiedzieli co wybrać do promowania albumu. Stonowany i bardziej heavy metalowy "Invicible" pod wieloma względami przypomina ostatnie płyty Blind Guardian. To dobry utwór z chwytliwym refrenem, ale brakuje tutaj troszkę mocy. Drugi singiel z płyty to zadziorny i agresywny "Wolves in Winter", który brzmi jak rasowy Iced Earth i to mi się podoba. Bardzo mało tutaj killerów tego typu. Dużo dzieje się w krótki i zakręconym "Final Warning", w którym panowie pokazują nieco progresywne oblicze. Spokojny "Timeless Spirit" jest troszkę za bardzo rozciągnięty w czasie i na dłuższą metę troszkę nudzi. Dalej mamy zadziorny "Dark side of her majesty" i tutaj znów kłania się heavy metalowa maniera. Hansi w tym kawałku pokazuje swoje aktorstwo i mamy tutaj spory wachlarz umiejętności wokalisty Blind Guardian. Jest też coś dla fanów Ac/Dc czyli "Midas Disease". Warto też wspomnieć o energicznym "Split", w którym mamy niezły ładunek power metalu.
"III" to znakomita kontynuacja poprzednich wydawnictw i tutaj nie ma niespodzianek. Hansi i Jon nagrali dojrzały i przemyślany materiał. Mamy tutaj wszystko, to czego można oczekiwać od nowego krążka Demons and Wizards. Jest trochę power metalu, trochę heavy metalu i progresywnego metalu. Mam nadzieję, że to nie koniec tej kapeli i że jeszcze wrócą. Niestety liczyłem na płytę roku, ale dostałem ciekawe i bardzo solidny album.
Ocena: 8.5/10
Stylistycznie nie ma większych niespodzianek, bo dalej jest to mieszanka tego co panowie prezentują w macierzystych kapelach, tak więc jest coś z Iced Earth i Blind Guardian. To akurat jest dobry znak, szkoda tylko że nie ma tej mocy co ostatnie płyty Iced Earth i band poszedł w progresywne dźwięki, które ostatnio oferuje Blind Guardian. Jakie gusta by nie były, to i tak jest to płyta z górnej półki.
Brzmienie jest mocne, wyraziste i podkreśla jakość warstwy instrumentalnej. Do tego liderzy tej formacji są w świetnej formie. Hansi brzmi magicznie i każda jego partia przyprawia o dreszcze. Jon zasypuje nas klimatycznymi partiami gitarowymi. Jest pazur, jest power metal, ale też nutka progresywności. Autem tej płyty jest urozmaicona zawartość i pomysłowość.
Jednym z najlepszych utworów tego roku to wciąż dla mnie "Diabolic", który otwiera właśnie ten album. To taki miks najlepszych płyt Iced earth i blind guardian. To mocny riff w roli głównej, klimatyczny refren i ciekawe przejścia. Utwór petarda i chciałbym, że taki właśnie był cały album. Niestety nie do końca tak jest. Panowie wiedzieli co wybrać do promowania albumu. Stonowany i bardziej heavy metalowy "Invicible" pod wieloma względami przypomina ostatnie płyty Blind Guardian. To dobry utwór z chwytliwym refrenem, ale brakuje tutaj troszkę mocy. Drugi singiel z płyty to zadziorny i agresywny "Wolves in Winter", który brzmi jak rasowy Iced Earth i to mi się podoba. Bardzo mało tutaj killerów tego typu. Dużo dzieje się w krótki i zakręconym "Final Warning", w którym panowie pokazują nieco progresywne oblicze. Spokojny "Timeless Spirit" jest troszkę za bardzo rozciągnięty w czasie i na dłuższą metę troszkę nudzi. Dalej mamy zadziorny "Dark side of her majesty" i tutaj znów kłania się heavy metalowa maniera. Hansi w tym kawałku pokazuje swoje aktorstwo i mamy tutaj spory wachlarz umiejętności wokalisty Blind Guardian. Jest też coś dla fanów Ac/Dc czyli "Midas Disease". Warto też wspomnieć o energicznym "Split", w którym mamy niezły ładunek power metalu.
"III" to znakomita kontynuacja poprzednich wydawnictw i tutaj nie ma niespodzianek. Hansi i Jon nagrali dojrzały i przemyślany materiał. Mamy tutaj wszystko, to czego można oczekiwać od nowego krążka Demons and Wizards. Jest trochę power metalu, trochę heavy metalu i progresywnego metalu. Mam nadzieję, że to nie koniec tej kapeli i że jeszcze wrócą. Niestety liczyłem na płytę roku, ale dostałem ciekawe i bardzo solidny album.
Ocena: 8.5/10
wtorek, 18 lutego 2020
SOVEREIGN CHILD - Rise of the King (2020)
Kto by pomyślał, że jeszcze usłyszymy kiedyś o formacji Sovereign Child. W końcu od ich debiutu minęło 9 lat, a przez taki czas może się sporo zmienić. Na szczęście band dalej jest wierny klasycznemu heavy metalowi. W tym roku wydali swój drugi album zatytułowany "Rise of The King". Dobrze zagrany heavy metal w klimatach Dio, Primal Fear czy Judas Priest, tak można pokrótce opisać to wydawnictwo.
Ta kapela ma dwie gwiazdy, które błyszczą i jest nią bez wątpienia utalentowany wokalista Eric Flowers. Jego wokal przypomina mi manierę i technikę Tima Rippera Owensa, a to już spory atut. Trzeba też na pewno pochwalić gitarzystę Tima Pratta, który stawia na klasyczne rozwiązania. Znajdziemy tutaj proste, mocne riffy, a także pomysłowe melodie. Wszystko ze sobą bardzo dobrze współgra.
Znajdziemy tu 10 utworów i każdy zasługuje na uwagę. Rozbudowany i bardzo klimatyczny otwieracz w postaci "Rise of the King" pokazuje jaki potencjał drzemie w tej kapeli. Dalej mamy stonowany i zadziorny "The oracle", który zaskakuje mocny riffem i klasycznymi aranżacjami. Band potrafi grać progresywny heavy metal z nutką thrash metal i znakomicie to obrazuje "Forsaken". Mamy też killera w postaci "For heavy metal" i tutaj band nawiązuje do Manowar czy Judas Priest. Wybuchowa mieszanka. Amerykański heavy/power metal dobitnie wybrzmiewa w końcówce płyty czyli w "Valhalla's calling" czy w brutalnym "Death dealer".
Warto było czekać na powrót Sovereign Child, bo to heavy metal z górnej półki. Znajdziemy tutaj ostre riffy, mocne motywy i wszystko to co jest potrzebne przy tego typu graniu. Kawał dobrej roboty robi tutaj wokalista Eric Flowers, który brzmi jak drugi Tim ripper owens. Dla fanów Judas Priest czy Primal Fear pozycja obowiązkowa.
Ocena: 8/10
Ta kapela ma dwie gwiazdy, które błyszczą i jest nią bez wątpienia utalentowany wokalista Eric Flowers. Jego wokal przypomina mi manierę i technikę Tima Rippera Owensa, a to już spory atut. Trzeba też na pewno pochwalić gitarzystę Tima Pratta, który stawia na klasyczne rozwiązania. Znajdziemy tutaj proste, mocne riffy, a także pomysłowe melodie. Wszystko ze sobą bardzo dobrze współgra.
Znajdziemy tu 10 utworów i każdy zasługuje na uwagę. Rozbudowany i bardzo klimatyczny otwieracz w postaci "Rise of the King" pokazuje jaki potencjał drzemie w tej kapeli. Dalej mamy stonowany i zadziorny "The oracle", który zaskakuje mocny riffem i klasycznymi aranżacjami. Band potrafi grać progresywny heavy metal z nutką thrash metal i znakomicie to obrazuje "Forsaken". Mamy też killera w postaci "For heavy metal" i tutaj band nawiązuje do Manowar czy Judas Priest. Wybuchowa mieszanka. Amerykański heavy/power metal dobitnie wybrzmiewa w końcówce płyty czyli w "Valhalla's calling" czy w brutalnym "Death dealer".
Warto było czekać na powrót Sovereign Child, bo to heavy metal z górnej półki. Znajdziemy tutaj ostre riffy, mocne motywy i wszystko to co jest potrzebne przy tego typu graniu. Kawał dobrej roboty robi tutaj wokalista Eric Flowers, który brzmi jak drugi Tim ripper owens. Dla fanów Judas Priest czy Primal Fear pozycja obowiązkowa.
Ocena: 8/10
VISION OF CHOICE - Mistress of the Gods (2020)
Czas zwrócić uwagę na kolejne ciekawe wydawnictwo z roku 2020. Tym razem padło na niemiecki projekt muzyczny sygnowany marką Vision of Choice. Projekt powstał w 2018r i tworzą go wokalista Lukas Remus i instrumentalista Steve Brockmann. Panowie tworzą muzykę z pogranicza heavy/ power metalu. Nie kryją swoich zamiłowań do Malice, Helloween, Iron maiden, czy Omen. To czyni to wydawnictwo bardzo atrakcyjnym.
Niby wszystko zrobione niskimi nakładami finansowymi, a całość zrobiona z pasją i pomysłem. To porządnie skonstruowany heavy/power metal w klimatach europejskich, choć nie brakuje też nutki amerykańskiego power metalu. Nie brakuje epickości, troszkę mroku i toporności. W efekcie powstał album nie zwykle energiczny i przepełniony chwytliwymi melodiami.
Klimat S-f znakomicie wypada w rozpędzonym "New Horizon". Brzmi to obłędnie. Pomysłowy riff, odpowiednie tempo i popisy gitarowe Steve;a. Znakomity otwieracz i czeka się na dokładkę. Mamy zadziorny, nieco toporny "Come Tommorow", który brzmi jak mieszanka accept, Grave Digger i Primal Fear. Pomysłowo brzmi nieco epicki "Into the light". Elementy power metalu mamy w zadziornym i dynamicznym "Mistress of the gods". Jest też coś z iron maiden w przebojowym "Givin it up". Całość zamyka rozbudowany "Touch the sky", który jest jednym z mocniejszych punktów tej płyty.
"Mistress of the gods" to solidny heavy/power metal, który słucha się jednym tchem. Troszkę to wtórne, troszkę może na jedno kopyto. Jednak jest tu sporo plusów, jak choćby przybrudzone brzmienie, umiejętności muzyków i sama zawartość płyty. Solidny heavy/power metal, ale nic ponadto.
Ocena: 7/10
Niby wszystko zrobione niskimi nakładami finansowymi, a całość zrobiona z pasją i pomysłem. To porządnie skonstruowany heavy/power metal w klimatach europejskich, choć nie brakuje też nutki amerykańskiego power metalu. Nie brakuje epickości, troszkę mroku i toporności. W efekcie powstał album nie zwykle energiczny i przepełniony chwytliwymi melodiami.
Klimat S-f znakomicie wypada w rozpędzonym "New Horizon". Brzmi to obłędnie. Pomysłowy riff, odpowiednie tempo i popisy gitarowe Steve;a. Znakomity otwieracz i czeka się na dokładkę. Mamy zadziorny, nieco toporny "Come Tommorow", który brzmi jak mieszanka accept, Grave Digger i Primal Fear. Pomysłowo brzmi nieco epicki "Into the light". Elementy power metalu mamy w zadziornym i dynamicznym "Mistress of the gods". Jest też coś z iron maiden w przebojowym "Givin it up". Całość zamyka rozbudowany "Touch the sky", który jest jednym z mocniejszych punktów tej płyty.
"Mistress of the gods" to solidny heavy/power metal, który słucha się jednym tchem. Troszkę to wtórne, troszkę może na jedno kopyto. Jednak jest tu sporo plusów, jak choćby przybrudzone brzmienie, umiejętności muzyków i sama zawartość płyty. Solidny heavy/power metal, ale nic ponadto.
Ocena: 7/10
poniedziałek, 17 lutego 2020
SHAKRA - Mad World (2020)
To już 25 lat istnienia szwajcarskiej formacji Shakra. Band postanowił uczcić to święto nowym albumem i "Mad world" to kolejny mocny krążek w ich dyskografii. Lata lecą a Shakra to wciąż hard rock na wysokim poziomie i mało kto tak długo trzyma wysoki poziom. Band potrafi brzmieć współcześnie, a przy tym jest wierny klasycznym patentom. Płyta skierowana do maniaków Ac/Dc, Krokus czy Gotthard.
Ta płyta to kwintesencja stylu jaki wypracował Shakra przez lata i to jest hard rock jaki słucha się z przyjemnością. Mocny riff, soczyste brzmienie, klimat lat 80 i duża dawka przebojowości, to jest znak rozpoznawczy tej kapeli. Nie byli by sobą gdyby nie charyzmatyczny wokalista Mark Fox. Jego wokal przyprawia o dreszcze i od razu wiadomo co to jest hard rock z prawdziwego zdarzenia. Na nowej płycie Thomas i Thom dają upust swoim fantazją i w efekcie dostajemy dużo mocnych, wyrazistych riffów. Każdy z nich buja i dostarcza sporo frajdy. Zabawa jest przednia, a band gra z polotem i świeżością. Wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku.
"Mad World" składa się z 12 kawałków i każdy z nich to rasowy hit. Zaczynamy od energicznego "Fireline", który porywa swoją mocą i hard rockowym szaleństwem. Płytę promował heavy metalowy "Too much is not enough" i tutaj można wyłapać ducha Ac/Dc. Co za hit, co za przebój i to jest Shakra jaki kocham. Czasami wystarczy prosty motyw gitarowy i nutka melodyjności, a w efekcie możemy dostać znakomity killer. Tak właśnie jest z przebojowym "Mad World". Elementy Ac/Dc można uchwycić w komercyjnym i rockowym "When he comes around". Stonowany i nieco marszowy "I still rock" to świetny kawałek, który sprawdzi się na koncertach. Dalej mamy lekki i przyjemny "Fake news" czy melodyjny "Sons of fire". Całość zamyka klimatyczna ballada "New Tommorow".
"Mad world" to bardzo dobry album hard rockowy, ale tutaj nie ma niespodzianki, bowiem Shakra przyzwyczaił nas do takiego poziomu. Nie ma słabych kawałków, a każdy to rasowy killer. To trzeba znać!
Ocena: 8.5/10
Ta płyta to kwintesencja stylu jaki wypracował Shakra przez lata i to jest hard rock jaki słucha się z przyjemnością. Mocny riff, soczyste brzmienie, klimat lat 80 i duża dawka przebojowości, to jest znak rozpoznawczy tej kapeli. Nie byli by sobą gdyby nie charyzmatyczny wokalista Mark Fox. Jego wokal przyprawia o dreszcze i od razu wiadomo co to jest hard rock z prawdziwego zdarzenia. Na nowej płycie Thomas i Thom dają upust swoim fantazją i w efekcie dostajemy dużo mocnych, wyrazistych riffów. Każdy z nich buja i dostarcza sporo frajdy. Zabawa jest przednia, a band gra z polotem i świeżością. Wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku.
"Mad World" składa się z 12 kawałków i każdy z nich to rasowy hit. Zaczynamy od energicznego "Fireline", który porywa swoją mocą i hard rockowym szaleństwem. Płytę promował heavy metalowy "Too much is not enough" i tutaj można wyłapać ducha Ac/Dc. Co za hit, co za przebój i to jest Shakra jaki kocham. Czasami wystarczy prosty motyw gitarowy i nutka melodyjności, a w efekcie możemy dostać znakomity killer. Tak właśnie jest z przebojowym "Mad World". Elementy Ac/Dc można uchwycić w komercyjnym i rockowym "When he comes around". Stonowany i nieco marszowy "I still rock" to świetny kawałek, który sprawdzi się na koncertach. Dalej mamy lekki i przyjemny "Fake news" czy melodyjny "Sons of fire". Całość zamyka klimatyczna ballada "New Tommorow".
"Mad world" to bardzo dobry album hard rockowy, ale tutaj nie ma niespodzianki, bowiem Shakra przyzwyczaił nas do takiego poziomu. Nie ma słabych kawałków, a każdy to rasowy killer. To trzeba znać!
Ocena: 8.5/10
niedziela, 16 lutego 2020
TERRIFIANT - Terrifiant (2020)
Płytę przykuła moją uwagę od razu i na długo została w pamięci. Kawał dobrej roboty robi tutaj duet gitarzystów czyli Zz Slop i Slime Valdi. Panowie stawiają na energię i patenty, które idealnie się sprawdzały w latach 80. Niby mało w tym oryginalności, ale taka wycieczka w rejony lat 80 jest urocza. Band robi to z gracją i poszanowaniem dla kultowych kapel. W tym wszystkim znakomicie odnajduje się wokalista Lord Terrifiant, którego wokal jest drapieżny. Całość znakomicie ze sobą współgra.
Można tej płycie zarzucić na pewno nieco garażowe brzmienie i nieco oklepane motywy, ale odbiór jest niezwykle przyjemny. Na płycie znajduje się 36 minut prawdziwej jazdy bez trzymanki. "Steel for life" to instrumentalny kawałek, który pełni rolę klimatycznego intra. Speed metal rodem z pierwszej płyty Running Wild dostajemy w rozpędzonym "Devil in Transport". Brzmi to znakomicie, a old schoolowy feeling jest tutaj taki naturalny. Co za energia, co za moc. Nie zabrakło też przeboju i takim bez wątpienia jest szybki "Bed Queen". Bardziej stonowany i heavy metalowy jest "Just because i can". Mamy też killer w postaci "Metal and more" czy bardziej rozbudowany "Iron mountain".
Znakomity debiut w kategorii speed metalu. Belgijska formacja Terrifiant błyszczy tutaj i pokazuje potencjał jaki w nich drzemie. Jest bardzo dobrze i czekam na kolejna dzieła tej formacji. Płytę gorąco polecam!
Ocena: 8/10
ATHLANTIS - 02.02.2020
Tytuł "02.02.2020" to chyba jeden z najbardziej pomysłowych tytułów płyt ostatnich lat. Co kryje ten dziwny, tajemniczy tytuł rodem z filmów Matrix? Ten tytuł oznacza datę premiery nowego dzieła włoskiej formacji Athlantis. Ta włoska formacja działa od 2003r i skupia się na graniu europejskiego heavy/power metalu. To już 6 album w ich dyskografii i kontynuuje to co band grał na poprzednich wydawnictwach, tak więc tutaj nie ma niespodzianki. Szkoda, że dalej jest to tylko solidne granie, a nic ponadto.
Davide to uzdolniony wokalista, ale tutaj jakoś nie błyszczy. Jego wokal gdzieś ginie w tle warstwy instrumentalne. Energiczny i przebojowy "Life in your hand" jest uroczy i dobrze się go słucha, ale tutaj słychać jak schowany jest wokalista. Echa Ac/Dc mamy w hard rockowym i lekkim "Light of love", ale ta główna melodia robi tutaj robotę. Bardzo udany kawałek. Dobra energia pojawia się w dynamicznym "Fire and ice" czy rockowym "The fly of the eagle". Najlepiej wypada melodyjny "Words are waepons" czy tytułowy "02022020", które przemycają troszkę więcej power metalu.
Athlantis wciąż gra swoje i robi to dobrze, ale brakuje w tym iskry i pomysłowości. To solidny heavy/power metal, który nie wykracza poza bezpieczne granice i nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Płyta do posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 5/10
Davide to uzdolniony wokalista, ale tutaj jakoś nie błyszczy. Jego wokal gdzieś ginie w tle warstwy instrumentalne. Energiczny i przebojowy "Life in your hand" jest uroczy i dobrze się go słucha, ale tutaj słychać jak schowany jest wokalista. Echa Ac/Dc mamy w hard rockowym i lekkim "Light of love", ale ta główna melodia robi tutaj robotę. Bardzo udany kawałek. Dobra energia pojawia się w dynamicznym "Fire and ice" czy rockowym "The fly of the eagle". Najlepiej wypada melodyjny "Words are waepons" czy tytułowy "02022020", które przemycają troszkę więcej power metalu.
Athlantis wciąż gra swoje i robi to dobrze, ale brakuje w tym iskry i pomysłowości. To solidny heavy/power metal, który nie wykracza poza bezpieczne granice i nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Płyta do posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 5/10
WARLEGGION -Knock Me down (2020)
Czas na trochę solidnego heavy metalu w topornej odmianie. Dla tych co nie jest obca twórczość Hazy Hamlet, Accept czy Grave Digger, ten powinien zaznajomić się z debiutanckim albumem formacji Warleggion, który powstał w 2017r w Brazylii. Nie jest to płyta, która powala na kolana, ale zasługuje z pewnością na uwagę fanów takiego grania.
Liderem tej grupy jest basista i wokalista Flavio, a jego wokal bardzo charyzmatyczny. Nie każdemu może przypaść do gustu, bo techniką to on nie grzeszy. Trzeba przyznać, że mimo wszystko pasuje on do tego przybrudzonego brzmienia i tych topornych riffów. Najlepsze z tego wszystkiego jest bez wątpienia okładka z rycerzem w roli głównej. Sam materiał jest krótki i bardzo treściwi, a co ważne kryje kilka perełek. Na szczególną uwagę zasługuje rozpędzony i nieco thrash metalowy "Living in hell". Całość otwiera old schoolowy i nieco marszowy "Knock Me down". Wdziera się tutaj troszkę stooner rocka czy klimatu doom metalu, ale słucha się tego przyjemnie. Solówki w "Sky light" są intrygujące i przyciągają uwagę.Brakuje tutaj troszkę bardziej trafionego riffu czy mocy. Troszkę nijaki i nudnawy jest w swojej stylistyce "To stay", czy toporny "Crunched Earth". Band najlepiej wypada w takich klimatach jak "Wallerian". Coś się dzieje i nie brakuje przy tym agresji.
Warleggion wydał swój pierwszy album i zaprezentował solidny materiał z klasycznym heavy metalem. Znajdziemy tutaj kilka mocniejszych momentów i kilka intrygujących solówek. Szkoda, że jako całość album jest troszkę nie równy i brakuje mu nieco mocy i doszlifowania. Jest potencjał i kto wie może jeszcze kiedyś usłyszymy o nich.
Ocena: 5.5/10
Liderem tej grupy jest basista i wokalista Flavio, a jego wokal bardzo charyzmatyczny. Nie każdemu może przypaść do gustu, bo techniką to on nie grzeszy. Trzeba przyznać, że mimo wszystko pasuje on do tego przybrudzonego brzmienia i tych topornych riffów. Najlepsze z tego wszystkiego jest bez wątpienia okładka z rycerzem w roli głównej. Sam materiał jest krótki i bardzo treściwi, a co ważne kryje kilka perełek. Na szczególną uwagę zasługuje rozpędzony i nieco thrash metalowy "Living in hell". Całość otwiera old schoolowy i nieco marszowy "Knock Me down". Wdziera się tutaj troszkę stooner rocka czy klimatu doom metalu, ale słucha się tego przyjemnie. Solówki w "Sky light" są intrygujące i przyciągają uwagę.Brakuje tutaj troszkę bardziej trafionego riffu czy mocy. Troszkę nijaki i nudnawy jest w swojej stylistyce "To stay", czy toporny "Crunched Earth". Band najlepiej wypada w takich klimatach jak "Wallerian". Coś się dzieje i nie brakuje przy tym agresji.
Warleggion wydał swój pierwszy album i zaprezentował solidny materiał z klasycznym heavy metalem. Znajdziemy tutaj kilka mocniejszych momentów i kilka intrygujących solówek. Szkoda, że jako całość album jest troszkę nie równy i brakuje mu nieco mocy i doszlifowania. Jest potencjał i kto wie może jeszcze kiedyś usłyszymy o nich.
Ocena: 5.5/10
ARCHON ANGEL - Fallen (2020)
4 utalentowanych muzyków znanych z kręgu heavy/power metalu oraz progresywnego metalu zawarło szyki i powołało do życia band, który może namieszać na rynku muzycznym. W 2019 r został utworzony Archon Angel. Kapela, która stara się mieszać melodyjny metal z progresywnym heavy metalu i robi to z wielką gracją. Dawno nikt nie podszedł do tematu progresywnego metalu z takim sercem i pomysłowością tak właśnie jak to zrobił Archon Angel na swoim debiutanckim albumie zatytułowanym "Fallen".
W skład zespołu wchodzi basista Yves Campion z Nightmare, jest też gitarzysta Lonobile i perkusista Lazzarini z Secret Sphere, no i wreszcie wokalista Zak Stevens z Circle II Circle.Z takimi doświadczonymi muzykami można stworzyć muzykę z górnej półki. Udało się to stworzyć. Co cieszy, że band stara się tworzyć swój własny styl i starają się słuchacza zaskoczyć na każdym kroku, a nie odtwarzać znane nam już motywy gitarowe. "Fallen" wyróżnia się na tle innych płyt klimatyczną i miłą dla oka okładką frontową, a także soczystym brzmieniem. Wszystko ze sobą współgra i najlepszym w tym wszystkim jest zawartość.
Mamy tutaj znakomicie wymieszaną zawartość i mamy tu szybsze utwory, a także bardziej rozbudowane. Dobrze wyważona zawartość i przede wszystkim nie ma miejsce tutaj nudę. Nie brakuje hitów, a całość oparta na finezyjnych partiach gitarowych.
Zaczynamy nie typowo, bo od spokojnego, nieco rockowego "Fallen". Od razu słychać, że band stara się budować emocje i chcą poruszać wrażliwość słuchacza. Bardzo udany kierunek muzyczny. Podniosłość daje o sobie znać w marszowym i nieco mroczniejszym "The serpent". Podoba mi się rozpędzony i bardziej power metalowy "Rise". Co za energia, za pomysłowość i przebojowość. Świetny kawałek z power metalowym zacięciem. Band potrafi grać agresywnie i z pazurem, a najlepszy tego przykładem jest "Twilight". Aldo Lonobile błyszczy w tym kawałku i jego solówki są tutaj na wagę złota. Lekkość i hard rockowy feeling w "Faces of Innocence" jest urocza. Mamy jeszcze takie hity jak "Whos in the mirror" czy rozbudowany i pełen ciekawych motywów "Return of the storm".
Wielkie nazwiska tym razem zagrały i dały w efekcie płytę bardzo progresywną i pomysłową. "Fallen" to płyta naładowana ciekawymi melodiami i dużą dawką przebojowości. To przede wszystkim płyta, która potrafi podziałać na emocje słuchacza, a aranżacje zaskakują świeżością i na pewno jest to jedna z ciekawszych płyt tego roku.
Ocena: 9/10
W skład zespołu wchodzi basista Yves Campion z Nightmare, jest też gitarzysta Lonobile i perkusista Lazzarini z Secret Sphere, no i wreszcie wokalista Zak Stevens z Circle II Circle.Z takimi doświadczonymi muzykami można stworzyć muzykę z górnej półki. Udało się to stworzyć. Co cieszy, że band stara się tworzyć swój własny styl i starają się słuchacza zaskoczyć na każdym kroku, a nie odtwarzać znane nam już motywy gitarowe. "Fallen" wyróżnia się na tle innych płyt klimatyczną i miłą dla oka okładką frontową, a także soczystym brzmieniem. Wszystko ze sobą współgra i najlepszym w tym wszystkim jest zawartość.
Mamy tutaj znakomicie wymieszaną zawartość i mamy tu szybsze utwory, a także bardziej rozbudowane. Dobrze wyważona zawartość i przede wszystkim nie ma miejsce tutaj nudę. Nie brakuje hitów, a całość oparta na finezyjnych partiach gitarowych.
Zaczynamy nie typowo, bo od spokojnego, nieco rockowego "Fallen". Od razu słychać, że band stara się budować emocje i chcą poruszać wrażliwość słuchacza. Bardzo udany kierunek muzyczny. Podniosłość daje o sobie znać w marszowym i nieco mroczniejszym "The serpent". Podoba mi się rozpędzony i bardziej power metalowy "Rise". Co za energia, za pomysłowość i przebojowość. Świetny kawałek z power metalowym zacięciem. Band potrafi grać agresywnie i z pazurem, a najlepszy tego przykładem jest "Twilight". Aldo Lonobile błyszczy w tym kawałku i jego solówki są tutaj na wagę złota. Lekkość i hard rockowy feeling w "Faces of Innocence" jest urocza. Mamy jeszcze takie hity jak "Whos in the mirror" czy rozbudowany i pełen ciekawych motywów "Return of the storm".
Wielkie nazwiska tym razem zagrały i dały w efekcie płytę bardzo progresywną i pomysłową. "Fallen" to płyta naładowana ciekawymi melodiami i dużą dawką przebojowości. To przede wszystkim płyta, która potrafi podziałać na emocje słuchacza, a aranżacje zaskakują świeżością i na pewno jest to jedna z ciekawszych płyt tego roku.
Ocena: 9/10
sobota, 15 lutego 2020
ANVIL - Legal at least (2020)
Ilość albumów wydanych przez kanadyjski band o nazwie Anvil zasługuje na wpis do księgi rekordów. W końcu ta kapela w tym roku wydała swój 18 album zatytułowany "Legal At last" i to kolejny solidny krążek w ich dyskografii. Jednak wciąż daleko do kultowych wydawnictw tej formacji i nie ma mowy o dziele, który powala na kolana.
Oczywiście w Anvil dalej mamy gitarzystę i wokalistę Steve'a Kudlowa, który napędza ten band. Jego maniera wokalna jest charyzmatyczna i nie da się pomylić z innym wokalistą. Wszystko jest tak jak być powinno, a więc mamy chwytliwe melodie, drapieżne riffy i ciekawe zagrywki gitarowe. Jest solidny heavy/power metal, ale brakuje elementu zaskoczenia i czegoś co by porwało słuchacza.
Band zadbał o solidne, nieco przybrudzone brzmienie, który nasuwa na myśl klimat lat 80. W takich klimatach utrzymana jest też nieco kiczowata okładka. A jak materiał? Tutaj bywa różnie.
Na plus należy na pewno zaliczyć rozpędzony "Legal at last", który zawiera wszystko to co określa styl Anvil. Niby proste klasyczne granie, ale w takiej odsłonie band wypada najlepiej. Ta pozytywna energia pojawia się w szybkim i dynamicznym "Chemtrails". Urozmaicenia płycie dodaje stonowany i nieco ponury "Gasoline", czy hard rockowy "im alive". Nutkę przebojowości mamy w "Talking to the wall" czy w zadziornym "Bottom Line". Najbardziej obok tytułowego kawałka zapadł mi w pamięci "Food for vulture" z dobrze prowadzonymi partiami gitarowymi.
Mamy kolejną płytę Anvil, ale czy jest to płyta która zapada w pamięci i bije konkurencję? Z pewnością. To po prostu kolejny album anvil, czyli przystanek przed ciekawszymi wydawnictwami. Anvil nie było stać na jakiś ciekawy zryw i chyba długo się to nie zmieni. Posłuchane i można szukać innych, ciekawszych wydawnictw w tym roku.
Ocena: 5/10
Oczywiście w Anvil dalej mamy gitarzystę i wokalistę Steve'a Kudlowa, który napędza ten band. Jego maniera wokalna jest charyzmatyczna i nie da się pomylić z innym wokalistą. Wszystko jest tak jak być powinno, a więc mamy chwytliwe melodie, drapieżne riffy i ciekawe zagrywki gitarowe. Jest solidny heavy/power metal, ale brakuje elementu zaskoczenia i czegoś co by porwało słuchacza.
Band zadbał o solidne, nieco przybrudzone brzmienie, który nasuwa na myśl klimat lat 80. W takich klimatach utrzymana jest też nieco kiczowata okładka. A jak materiał? Tutaj bywa różnie.
Na plus należy na pewno zaliczyć rozpędzony "Legal at last", który zawiera wszystko to co określa styl Anvil. Niby proste klasyczne granie, ale w takiej odsłonie band wypada najlepiej. Ta pozytywna energia pojawia się w szybkim i dynamicznym "Chemtrails". Urozmaicenia płycie dodaje stonowany i nieco ponury "Gasoline", czy hard rockowy "im alive". Nutkę przebojowości mamy w "Talking to the wall" czy w zadziornym "Bottom Line". Najbardziej obok tytułowego kawałka zapadł mi w pamięci "Food for vulture" z dobrze prowadzonymi partiami gitarowymi.
Mamy kolejną płytę Anvil, ale czy jest to płyta która zapada w pamięci i bije konkurencję? Z pewnością. To po prostu kolejny album anvil, czyli przystanek przed ciekawszymi wydawnictwami. Anvil nie było stać na jakiś ciekawy zryw i chyba długo się to nie zmieni. Posłuchane i można szukać innych, ciekawszych wydawnictw w tym roku.
Ocena: 5/10
piątek, 14 lutego 2020
OZZY OSBOURNE - Ordinary Man (2020)
Ozzy przez ostatnie lat mówił, że ma w planach nowy album, ale było więcej gadania niż działania. W końcu stworzył utwór z Travisem Scottem i Post Malone kawałek "Take what you want" i od tego się zaczęło. Nowy album ponoć powstał bardzo szybko i tego się obawiałem. Nie tak dawno w szeregi Ozziego wrócił dawny gitarzysta Zakk Wylde, ale to nie z nim nagrywał Ozzy nowy album. Zaprosił wiele ciekawych i znanych muzyków, ale sesyjni muzycy to nie to co zespół z krwi i kości. Dlaczego w roli gitarzysty jest nie jaki Andrew Watt? To jest dobre pytanie. Mamy wielkie nazwiska jak choćby Slash czy Elton John, jednak to nie czyni "Ordinary Man" świetny albumem. Ciężko rozpatrywać nowy krążek w kategoriach albumu metalowego.
Z Ozzym mam tak, że lubię jego głos, kocham poszczególne utwory, ale jakoś ciężko mi tutaj wskazać album, który powala w 100 %. Był jednak zazwyczaj ten duży pierwiastek heavy metalu, a ostatnie wydawnictwo "Scream" należy do moich ulubionych jeśli chodzi o dyskografię króla ciemności. "Ordinary Man" ma kilka momentów, które nasuwają stare dobre czasy Ozziego i to zarówno jeśli chodzi o solową karierę jak i Black Sabbath. Tych momentów jest za mało. Więcej tutaj rocka i popowego feelingu. Szkoda, bo 10 lat przyszło czekać na nowy album, a tutaj taki zawód.
"Straight to Hell" to otwieracz, który dobrze jest już nam znany. To taki typowy Ozzy jaki znamy i kochamy. Mroczny feeling i ten riff wzorowany na czasy Black sabbath jest po prostu uroczy. Niestety to jeden z najmocniejszych kawałków na płycie. Rockowy "All my life" pokazuje, że Ozzy już nie ma co zaoferować światu. Głos wciąż ma i słucha się go z przyjemnością. Jednak kiedy utwór jest nudny, to nic tu nie pomoże. Wejście perkusji w "Goodbey" przypomina mi nieco "Iron Man" i duch Black Sabbath gdzieś tu jest. Niestety jest to kolejny przykład, gdzie słychać ubóstwo we zakresie kompozycyjnym. Źle wróży płycie kiedy jednym z ciekawszych utworów na płycie jest ballada i to jeszcze z gościnnym udziałem Eltonem Johnem. Tytułowy "Ordinary Man" to znakomita współpraca dwóch kultowych wokalistów. Dwa różne światy, dwa różne gatunki muzyczne, ale wyszło to znakomicie. Kolejny świetny utwór to promujący "Under the Graveyard", który zrobił mi smaka na nowy krążek Ozziego. Ten kawałek ma świetny klimat lat 70 i pomysłowy riff. Słucha się tego jednym tchem i na taki album czekałem. Za mało takiego grania na tej płycie. Bardziej metalowy wydaje się być "Eat me" choć i tutaj brakuje ciekawego riffu czy pomysłowej melodii. Ot co solidny kawałek i nic ponadto. Dalej wieje nudą i dopiero pobudkę mamy w przebojowym "Scary little Green". Szalę goryczy przelewa popowy "Take what you want" z gościnnym udziałem Post Malone. Tak upada wielka ikona heavy metalu? Przykre.
Album nagrany na szybko i troszkę bez pomysłu. To co dobre usłyszeliśmy dawno przed premierą. Mamy kilka przebłysków i nawiązań do lat 70 czy 80, ale to za mało. Za dużo tu komercji, za dużo pop rocka, a za mało konkretnego heavy metalu. Dla kogo ten album? Chyba tylko dla zagorzałych fanów Ozziego. Świata tym albumem Ozzy nie zwołuje i raczej psuje swoje tak dobrze znane nazwisko. Szkoda.
Ocena: 4.5/10
Z Ozzym mam tak, że lubię jego głos, kocham poszczególne utwory, ale jakoś ciężko mi tutaj wskazać album, który powala w 100 %. Był jednak zazwyczaj ten duży pierwiastek heavy metalu, a ostatnie wydawnictwo "Scream" należy do moich ulubionych jeśli chodzi o dyskografię króla ciemności. "Ordinary Man" ma kilka momentów, które nasuwają stare dobre czasy Ozziego i to zarówno jeśli chodzi o solową karierę jak i Black Sabbath. Tych momentów jest za mało. Więcej tutaj rocka i popowego feelingu. Szkoda, bo 10 lat przyszło czekać na nowy album, a tutaj taki zawód.
"Straight to Hell" to otwieracz, który dobrze jest już nam znany. To taki typowy Ozzy jaki znamy i kochamy. Mroczny feeling i ten riff wzorowany na czasy Black sabbath jest po prostu uroczy. Niestety to jeden z najmocniejszych kawałków na płycie. Rockowy "All my life" pokazuje, że Ozzy już nie ma co zaoferować światu. Głos wciąż ma i słucha się go z przyjemnością. Jednak kiedy utwór jest nudny, to nic tu nie pomoże. Wejście perkusji w "Goodbey" przypomina mi nieco "Iron Man" i duch Black Sabbath gdzieś tu jest. Niestety jest to kolejny przykład, gdzie słychać ubóstwo we zakresie kompozycyjnym. Źle wróży płycie kiedy jednym z ciekawszych utworów na płycie jest ballada i to jeszcze z gościnnym udziałem Eltonem Johnem. Tytułowy "Ordinary Man" to znakomita współpraca dwóch kultowych wokalistów. Dwa różne światy, dwa różne gatunki muzyczne, ale wyszło to znakomicie. Kolejny świetny utwór to promujący "Under the Graveyard", który zrobił mi smaka na nowy krążek Ozziego. Ten kawałek ma świetny klimat lat 70 i pomysłowy riff. Słucha się tego jednym tchem i na taki album czekałem. Za mało takiego grania na tej płycie. Bardziej metalowy wydaje się być "Eat me" choć i tutaj brakuje ciekawego riffu czy pomysłowej melodii. Ot co solidny kawałek i nic ponadto. Dalej wieje nudą i dopiero pobudkę mamy w przebojowym "Scary little Green". Szalę goryczy przelewa popowy "Take what you want" z gościnnym udziałem Post Malone. Tak upada wielka ikona heavy metalu? Przykre.
Album nagrany na szybko i troszkę bez pomysłu. To co dobre usłyszeliśmy dawno przed premierą. Mamy kilka przebłysków i nawiązań do lat 70 czy 80, ale to za mało. Za dużo tu komercji, za dużo pop rocka, a za mało konkretnego heavy metalu. Dla kogo ten album? Chyba tylko dla zagorzałych fanów Ozziego. Świata tym albumem Ozzy nie zwołuje i raczej psuje swoje tak dobrze znane nazwisko. Szkoda.
Ocena: 4.5/10
wtorek, 11 lutego 2020
NIGHTFEAR - Apocalypse (2020)
Hiszpański Nightfear do tej pory uchodził za kapelę z drugiej ligi. Od 2008r wydali 3 albumy i w sumie dwa pierwsze dzieła to solidny heavy/power metal i nic ponadto. Punktem zwrotny w historii zespołu na pewno będzie ich najnowsze dzieło zatytułowane "Apocalypse". W 2016r kapelę zasilił dawny gitarzysta Lords of Black czyli Victor Duran. W takim składzie zarejestrowany materiał, który został wydany pod skrzydłami wytwórni Fighter Records. Co za przemiana i co za miłe niespodzianka. Grali bez polotu i jakiegoś pomysłu, stawiając na solidne patenty, a tu nagle przebijają się do światowej ekstraklasy.
Wychowałeś się na twórczości Gamma Ray, Iron Savior,Primal Fear czy Helloween? To dobrze trafiłeś, bo to jest album skrojony dla Ciebie drogi czytelniku. Ten album tętni swoim życiem. W takim przypadku płyta musi być energiczna, przebojowa, przepełniona ciekawymi zagrywkami czy solówkami. Ma wzbudzać emocje i wbijać w fotel. Tak właśnie jest z "Apocalypse".
Victor i Ismael stworzyli zgrany duet gitarowy i tutaj aż iskrzy między nimi. Mamy tu lekkość, fantazję i polot. Nie ma kopiowania w kółko tego samego motywu i nie ma grania na siłę. Wszystko przychodzi muzykom z łatwością i tak też tego się słucha. Na pochwałę zasługuje również frontman Lorenzo Mutiozabal, który wymiata w wysokich rejestrach. Wszystko ze sobą współgra i nie ma mowy tutaj o jakiś błędach. Nawet brzmienia zostało dopasowane do tego co mamy na płycie. Jest moc i każdy instrument brzmi obłędnie.
A jak zawartość? Tutaj to już w ogóle band pokazuje swoje nowe oblicze. "We are back" to trafiony otwieracz i sam riff jest niezwykle energiczny. Jest pazur, jest szybkie tempo i niezwykła przebojowość. Do tego słychać echa najlepszych kapel gatunku. Nieco zwalniamy w stonowanym i chwytliwym "Shine". Dalej mamy nieco toporniejszy "Living your Life" czy rozpędzony "Better world", który pokazuje w jak świetnej formie jest ten band. Płytę promował genialny "The stranger" i to jest kwintesencja power metalu. Prawdziwa petarda. Agresywny "Psichokiller" to ukłon w stronę twórczości Primal Fear. Na krążku znalazło się również miejsce na bardziej rozbudowane kompozycje i w tej kategorii sprawdza się "Through the stars" czy zamykający "Angels of Apocalypse". Warto też wspomnieć o kilerze zatytułowany "The evil in You", który pokazuje to co najlepsze w tej kapeli. Kocham taki power metal.
"Apocalypse" to płyta przemyślana i nie zwykle dojrzała, ale to przede wszystkim żywy dowód, że zawsze można stworzyć prawdziwą perełką. Czasami trzeba troszkę czasu. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
Wychowałeś się na twórczości Gamma Ray, Iron Savior,Primal Fear czy Helloween? To dobrze trafiłeś, bo to jest album skrojony dla Ciebie drogi czytelniku. Ten album tętni swoim życiem. W takim przypadku płyta musi być energiczna, przebojowa, przepełniona ciekawymi zagrywkami czy solówkami. Ma wzbudzać emocje i wbijać w fotel. Tak właśnie jest z "Apocalypse".
Victor i Ismael stworzyli zgrany duet gitarowy i tutaj aż iskrzy między nimi. Mamy tu lekkość, fantazję i polot. Nie ma kopiowania w kółko tego samego motywu i nie ma grania na siłę. Wszystko przychodzi muzykom z łatwością i tak też tego się słucha. Na pochwałę zasługuje również frontman Lorenzo Mutiozabal, który wymiata w wysokich rejestrach. Wszystko ze sobą współgra i nie ma mowy tutaj o jakiś błędach. Nawet brzmienia zostało dopasowane do tego co mamy na płycie. Jest moc i każdy instrument brzmi obłędnie.
A jak zawartość? Tutaj to już w ogóle band pokazuje swoje nowe oblicze. "We are back" to trafiony otwieracz i sam riff jest niezwykle energiczny. Jest pazur, jest szybkie tempo i niezwykła przebojowość. Do tego słychać echa najlepszych kapel gatunku. Nieco zwalniamy w stonowanym i chwytliwym "Shine". Dalej mamy nieco toporniejszy "Living your Life" czy rozpędzony "Better world", który pokazuje w jak świetnej formie jest ten band. Płytę promował genialny "The stranger" i to jest kwintesencja power metalu. Prawdziwa petarda. Agresywny "Psichokiller" to ukłon w stronę twórczości Primal Fear. Na krążku znalazło się również miejsce na bardziej rozbudowane kompozycje i w tej kategorii sprawdza się "Through the stars" czy zamykający "Angels of Apocalypse". Warto też wspomnieć o kilerze zatytułowany "The evil in You", który pokazuje to co najlepsze w tej kapeli. Kocham taki power metal.
"Apocalypse" to płyta przemyślana i nie zwykle dojrzała, ale to przede wszystkim żywy dowód, że zawsze można stworzyć prawdziwą perełką. Czasami trzeba troszkę czasu. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
niedziela, 9 lutego 2020
IRONFLAME - Blood Red Victory (2020)
Miłośnicy Icarus Witch znają Andrewa D'Cagna i wiedzą, że chłop ma talent i potrafi tworzyć ciekawe rzeczy. To właśnie on odpowiada za projekt muzyczny o nazwie Ironflame. W tym roku przyszedł czas na trzeci album pod tym szyldem. "Blood Red Victory" to hołd dla rycerskiego heavy metalu i kiedy bierze się na warsztat twórczość Queensryche, Iron Maiden czy Riot.
Znajdziemy tutaj wszystko, co jest ważne przy tego typu płytach. Mamy mocne brzmienie, które od razu nadaje rycerski klimat. Ta płyta to przede wszystkim popis geniuszu Andrewa, który nie dość że jako wokalista wypada fenomenalnie, to jeszcze błyszczy jako kompozytor. Brakuje słów, by opisać jak świetnie rozplanował kompozycje i jak one znakomicie brzmią. To nie tylko kwestia ciekawych melodii, ale również ciekawych aranżacji. Bije z nich lekkość i finezja.
To rozpocznijmy podróż w głąb "Blood red victory" i tutaj przygoda zaczyna się od rozpędzonego "Gates of evermore". Tak to jest power metal jaki kocham i to jeszcze w rycerskim wydaniu. Słychać echa starego Helloween czy Stormwarrior. Andrew pokazuje swoje wszystkie atuty. Dalej mamy energiczny i rozpędzony "Honor Bound" i te melodie są tutaj urocze. Od razu poruszają słuchacza. Klasyczne rozwiązania zawsze się sprawdzają, a to jest tego świetny przykład. Przebojowy "Seekers of the blade" to taka mieszanka Iron Maiden i Riot. Brytyjski heavy metal spotyka amerykański power metal i efekt jest znakomity. Marszowy "Blood Red Cross" brzmi troszkę jak utwór Iron maiden, z tym że więcej tutaj epickości. W pełni uchwycono rycerski klimat i to kolejna perełka na płycie. Hit goni hit i to jest prawdziwa kopalnia hitów. "On ashen Wings" to prawdziwa petarda. Zupełnie inny klimat mamy w mroczniejszym i nieco topornym "Graves of thunder", czy w zamykającym "Night Queen".
"Blood red victory" to płyta, która pobudza zmysły i oddaje to co najlepszy w rycerskiej odmianie metalu. To klasyczny album z dobrze wyważoną zawartością, a każdy utwór to prawdziwa uczta dla maniaków Queensryche czy Iron Maiden. Gorąco polecam!
Ocena: 9/10
Znajdziemy tutaj wszystko, co jest ważne przy tego typu płytach. Mamy mocne brzmienie, które od razu nadaje rycerski klimat. Ta płyta to przede wszystkim popis geniuszu Andrewa, który nie dość że jako wokalista wypada fenomenalnie, to jeszcze błyszczy jako kompozytor. Brakuje słów, by opisać jak świetnie rozplanował kompozycje i jak one znakomicie brzmią. To nie tylko kwestia ciekawych melodii, ale również ciekawych aranżacji. Bije z nich lekkość i finezja.
To rozpocznijmy podróż w głąb "Blood red victory" i tutaj przygoda zaczyna się od rozpędzonego "Gates of evermore". Tak to jest power metal jaki kocham i to jeszcze w rycerskim wydaniu. Słychać echa starego Helloween czy Stormwarrior. Andrew pokazuje swoje wszystkie atuty. Dalej mamy energiczny i rozpędzony "Honor Bound" i te melodie są tutaj urocze. Od razu poruszają słuchacza. Klasyczne rozwiązania zawsze się sprawdzają, a to jest tego świetny przykład. Przebojowy "Seekers of the blade" to taka mieszanka Iron Maiden i Riot. Brytyjski heavy metal spotyka amerykański power metal i efekt jest znakomity. Marszowy "Blood Red Cross" brzmi troszkę jak utwór Iron maiden, z tym że więcej tutaj epickości. W pełni uchwycono rycerski klimat i to kolejna perełka na płycie. Hit goni hit i to jest prawdziwa kopalnia hitów. "On ashen Wings" to prawdziwa petarda. Zupełnie inny klimat mamy w mroczniejszym i nieco topornym "Graves of thunder", czy w zamykającym "Night Queen".
"Blood red victory" to płyta, która pobudza zmysły i oddaje to co najlepszy w rycerskiej odmianie metalu. To klasyczny album z dobrze wyważoną zawartością, a każdy utwór to prawdziwa uczta dla maniaków Queensryche czy Iron Maiden. Gorąco polecam!
Ocena: 9/10
SHOK PARIS - Full Metal Jacket (2020)
Shok Paris to kolejny band, który działał w latach 80 i teraz próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Ten amerykański band działa od 1982 r i działali tak przez kilka lat. Potem na kilka zawiesili działalność i dopiero w 2009 r powrócili. Teraz kiedy już są na scenie to przyszedł czas na drugi album po reaktywacji. "Full metal Jacket" to album, który znakomicie identyfikuje styl grupy i przynależność do heavy metalu lat 80. Band nie kryje swoich zamiłowań do takich grup jak Omen, Fifth Angel, Helstar czy Liege Lord. Wiele lat minęło od debiutanckiego krążka, a Shok Paris dalej trzyma poziom.
To wydawnictwo to udana mieszanka heavy metalu, hard rocka i nutki power metalu. To jest wybumchowa mieszanka. Shok Paris stawia na sprawdzone patenty i tutaj nie ma wielkich niespodzianek. Z jednej strony jest to wtórne granie, a z drugiej strony bardzo miło się tego słucha, Na nowej płycie nie brakuje energicznych kawałków, a także rasowych hitów. To bardzo ważne przy tego typu wydawnictwach. Z klasycznego składu mamy wokalistę Vica Hixa i gitarzystę Ken Erna. Właściwie to oni są motorem napędowym Shok Paris.
Ta kapela jest wierna swoim korzeniom i ten klimat lat 80 słychać od pierwszych minut. Energiczny "Full metal jacket" to strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o otwarcie płyty. Kawałek jest prosty i bardzo szybko wpada w ucho. Echa przeszłości słychać w dynamicznym "Do or die" czy stonowanym "Brothers in arms". Nutka hard rocka pojawia się w "Black roots" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Band pokazuje pazur w rozpędzonym "Hell day" czy w marszowym "Symphony of the sea".
"Full Metal Jacket" to dobrze skrojony album, w który są i ciekawe melodii i dobrze zagrane riffy. Wszystko zagrane jest dość ostrożnie i bez większego ryzyka ze strony muzyków. Dobrze się tego słucha, ale do szału daleko. Warto jednak zapoznać się z nowym krążkiem Shok Paris.
Ocena: 7/10
To wydawnictwo to udana mieszanka heavy metalu, hard rocka i nutki power metalu. To jest wybumchowa mieszanka. Shok Paris stawia na sprawdzone patenty i tutaj nie ma wielkich niespodzianek. Z jednej strony jest to wtórne granie, a z drugiej strony bardzo miło się tego słucha, Na nowej płycie nie brakuje energicznych kawałków, a także rasowych hitów. To bardzo ważne przy tego typu wydawnictwach. Z klasycznego składu mamy wokalistę Vica Hixa i gitarzystę Ken Erna. Właściwie to oni są motorem napędowym Shok Paris.
Ta kapela jest wierna swoim korzeniom i ten klimat lat 80 słychać od pierwszych minut. Energiczny "Full metal jacket" to strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o otwarcie płyty. Kawałek jest prosty i bardzo szybko wpada w ucho. Echa przeszłości słychać w dynamicznym "Do or die" czy stonowanym "Brothers in arms". Nutka hard rocka pojawia się w "Black roots" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Band pokazuje pazur w rozpędzonym "Hell day" czy w marszowym "Symphony of the sea".
"Full Metal Jacket" to dobrze skrojony album, w który są i ciekawe melodii i dobrze zagrane riffy. Wszystko zagrane jest dość ostrożnie i bez większego ryzyka ze strony muzyków. Dobrze się tego słucha, ale do szału daleko. Warto jednak zapoznać się z nowym krążkiem Shok Paris.
Ocena: 7/10
piątek, 7 lutego 2020
LOST LEGACY - In the name of Freedom (2020)
To już 11 lat minęło od kiedy światło dzienne ujrzał debiutancki album amerykańskiej formacji Lost Legacy. Najwyższa pora na nowy materiał, bo ileż można czekać? Band wraca w zasadzie w nie zmieniony składzie. Pojawia się Aj Spinelli w roli perkusisty i to jest jedyna zmiana. Stylistycznie band dalej trzyma się heavy/power metalowej formuły. Muzycznie można ich porównać do Metal Church czy Vicious Rumors. "In the Name of Freedom" to drugie wydawnictwo Lost Legacy i jest to bez wątpienia płyta godna uwagi.
Benett i Pulido to dwaj gitarzyści, którzy stawiają na proste rozwiązania, ale dbają o mocne, zadziorne riffy. Od razu można poczuć klimat klasycznych power metalowych wydawnictw wykreowanych przez amerykanów. David Franco to kolejny mocny punkt tej kapeli. Jego wokal jest charyzmatyczny i od razu zapada w pamięci. Bez niego ciężko sobie wyobrazić funkcjonowanie Lost Legacy. Znakomicie wszystko spina mocne, zadziorne i takie typowe amerykańskie brzmienie. Słychać nawiązania do płyt Vicious Rumors.
Płyta zawiera 8 utworów i każdy z nich jest wart uwagi. Album otwiera klimatyczne intro w postaci "Rise to Glory". Dalej mamy rozbudowany "My faith" i tutaj band pokazuje pazur. Kawałek wyróżnia duża dawka pomysłowych riffów i nieco mroczny klimat. Brzmi to całkiem dobrze. Mocny riff, stonowane tempo to atuty heavy metalowego "Front Line". 8 minutowy "In the name of freedom" to wycieczka w power metalowy rejony i tutaj dostarcza nam sporo intrygujących melodii. Tym razem utwór może zachwycić swoim epickim charakterem. "Take me Away" brzmi troszkę jak "Lightning Strike" Judas Priest. To z pewnością dobre rekomendacja tego utworu. Band przyspiesza w "Will You remember" i tutaj można poczuć prawdziwą moc power metalu. Całość zamyka niezwykle agresywny "Rules of Engagement".
Lost Legacy wrócił z nowym albumem i to kawał solidnego power metalu w amerykańskim wydaniu. Band stawia na mocne riffy i ostre brzmienie, a to wszystko znakomicie ze sobą współgra. Warto było czekać 11 lat na nowe wydawnictwo. Płyta godna uwagi.
Ocena: 8/10
Benett i Pulido to dwaj gitarzyści, którzy stawiają na proste rozwiązania, ale dbają o mocne, zadziorne riffy. Od razu można poczuć klimat klasycznych power metalowych wydawnictw wykreowanych przez amerykanów. David Franco to kolejny mocny punkt tej kapeli. Jego wokal jest charyzmatyczny i od razu zapada w pamięci. Bez niego ciężko sobie wyobrazić funkcjonowanie Lost Legacy. Znakomicie wszystko spina mocne, zadziorne i takie typowe amerykańskie brzmienie. Słychać nawiązania do płyt Vicious Rumors.
Płyta zawiera 8 utworów i każdy z nich jest wart uwagi. Album otwiera klimatyczne intro w postaci "Rise to Glory". Dalej mamy rozbudowany "My faith" i tutaj band pokazuje pazur. Kawałek wyróżnia duża dawka pomysłowych riffów i nieco mroczny klimat. Brzmi to całkiem dobrze. Mocny riff, stonowane tempo to atuty heavy metalowego "Front Line". 8 minutowy "In the name of freedom" to wycieczka w power metalowy rejony i tutaj dostarcza nam sporo intrygujących melodii. Tym razem utwór może zachwycić swoim epickim charakterem. "Take me Away" brzmi troszkę jak "Lightning Strike" Judas Priest. To z pewnością dobre rekomendacja tego utworu. Band przyspiesza w "Will You remember" i tutaj można poczuć prawdziwą moc power metalu. Całość zamyka niezwykle agresywny "Rules of Engagement".
Lost Legacy wrócił z nowym albumem i to kawał solidnego power metalu w amerykańskim wydaniu. Band stawia na mocne riffy i ostre brzmienie, a to wszystko znakomicie ze sobą współgra. Warto było czekać 11 lat na nowe wydawnictwo. Płyta godna uwagi.
Ocena: 8/10
wtorek, 4 lutego 2020
BUTCHER - 666 Goats carry my chariot (2020)
Nie ma to jak mieszanka speed metalu i thrash metalu. Takie połączenie zawsze się sprawdza i jak doda się do tego klimat pierwszych płyt Anthrax, Megadeth czy Slayer to może wyjść z tego wybuchowa mieszanka. W tym roku drugi album wydał belgijski band o nazwie Butcher. "666 Goats carry my chariot" to płyta, która może przyprawić o dreszczyk emocji i może rzucić na kolana nie jednego fanatyka takiej muzyki. Butcher to nie jest banda niedzielnych grajków, którzy nie mają pojęcia o speed metalu. Oj nie, to jest band, który może zwojować świat.
Band zadbał o każdy szczegół i mamy tutaj wszystko czego dusza zapragnie. Mamy mroczną i zarazem bardzo klimatyczną okładkę, a do tego dochodzi przybrudzone brzmienie rodem z lat 80. Wokalista R.Hellshrieker jest fenomenalny i jego wokal niszczy obiekty. Co za charyzma, co za energia i drapieżność. W połączeniu z warstwą instrumentalną czyni to spójną całość. Właśnie tak ma brzmieć speed/thrash metal, a potęga tkwi w zawartości.
Zaczynamy od rozpędzonego "Iron Bitch", który pokazuje potencjał tej kapeli. Mamy szybkie tempo, mocny riff i intrygujące popisy gitarowe. To dopiero początek tej speed metalowej uczty. Thrash metalowy feeling pojawia się w agresywnym "45 rpm metal" i tutaj band pokazuje tak naprawdę pazurki. W podobnym klimacie utrzymany jest rozpędzony "Sentinels of Dethe" czy "Viking Funeral". Minusem jest granie troszkę na jedno kopyto i brak urozmaicenia.
Mimo pewnych niedociągnięć jest to wciąż płyta bardzo dobra i atrakcyjna dla fanów speed/thrash metalu. Płyta jest dynamiczna i pełna zadziornych riffów. Mocna rzecz!
Ocena: 8/10
Band zadbał o każdy szczegół i mamy tutaj wszystko czego dusza zapragnie. Mamy mroczną i zarazem bardzo klimatyczną okładkę, a do tego dochodzi przybrudzone brzmienie rodem z lat 80. Wokalista R.Hellshrieker jest fenomenalny i jego wokal niszczy obiekty. Co za charyzma, co za energia i drapieżność. W połączeniu z warstwą instrumentalną czyni to spójną całość. Właśnie tak ma brzmieć speed/thrash metal, a potęga tkwi w zawartości.
Zaczynamy od rozpędzonego "Iron Bitch", który pokazuje potencjał tej kapeli. Mamy szybkie tempo, mocny riff i intrygujące popisy gitarowe. To dopiero początek tej speed metalowej uczty. Thrash metalowy feeling pojawia się w agresywnym "45 rpm metal" i tutaj band pokazuje tak naprawdę pazurki. W podobnym klimacie utrzymany jest rozpędzony "Sentinels of Dethe" czy "Viking Funeral". Minusem jest granie troszkę na jedno kopyto i brak urozmaicenia.
Mimo pewnych niedociągnięć jest to wciąż płyta bardzo dobra i atrakcyjna dla fanów speed/thrash metalu. Płyta jest dynamiczna i pełna zadziornych riffów. Mocna rzecz!
Ocena: 8/10
HELLHOUNDZ - The Battle of the Somme (2020)
W Brazylii pojawił się nowy band, który próbuje swoich się heavy metalu. Stawiają na klasyczne rozwiązania, a także na rycerski klimat. Wszystko ma sens kiedy pojawiają się wyraźne nawiązania do twórczości Iron Maiden, Running Wild, czy Accept. Tym zespołem jest Hellhoundz, który powstał w 2016r. "The battle of the somme" to udany debiut, który stawia ten band w bardzo jasnym świetle.
Hellhoundz to przede wszystkim zgrany duet gitarzystów Joe i Renan. Panowie bawią się przy wygrywaniu riffów i solówek. Jest pozytywna energia, a przy tym każda partia brzmi profesjonalnie. Nie ma jak się nudzić, kiedy dostajemy takie przebojowe riffy i chwytliwe melodii. Znakomicie współgra to z mocny, zadziornym brzmieniem i charyzmatycznym wokalem Joao. Dobrze zgrany zespół to połowa sukcesu, a kiedy jeszcze tworzy taki materiał jaki mamy na płycie to już wiadomo, że szykuje się petarda.
"Burning Witches"to dobrze trafiony otwieracz. Mocny riff i toporny klimat nasuwa namyśl twórczość Accept. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Uroczy jest marszowy "Merciless Blade", który imponuje epickim wydźwiękiem. Klasa sama w sobie, a nawiązania do Iron Maiden czy Accept czynią ten utwór prawdziwą perełką. Band potrafi tworzyć chwytliwe kawałki i dość łatwo im to przychodzi. Taki "Hell of Hounds" to znakomity tego przykład. Fanom żelaznej dziewicy powinien przypaść dynamiczny "The Gunslinger". Co za hit, co za melodyjny riff. Słychać od razu, że band wie co chce grać i ma smykałkę do tego.Punktem kulminacyjnym jest tytułowy "The battle of the somme", w którym band nawiązuje do kultowego "The battle of Waterloo" Running Wild, ale słychać też echa Accept. Dużo się tutaj dzieje i mam znakomity kolos, który nie nudzi.
Ostatnio ciężko o wartościowy band z Brazylii, a tutaj proszę jaki gracz pojawił się na heavy metalowym rynku. Hellhoundz to zespół, w którym drzemie ogromny potencjał. Z pewnością nie raz jeszcze o nich usłyszymy. Można brać "The battle of the somme" w ciemno.
Ocena: 8/10
Hellhoundz to przede wszystkim zgrany duet gitarzystów Joe i Renan. Panowie bawią się przy wygrywaniu riffów i solówek. Jest pozytywna energia, a przy tym każda partia brzmi profesjonalnie. Nie ma jak się nudzić, kiedy dostajemy takie przebojowe riffy i chwytliwe melodii. Znakomicie współgra to z mocny, zadziornym brzmieniem i charyzmatycznym wokalem Joao. Dobrze zgrany zespół to połowa sukcesu, a kiedy jeszcze tworzy taki materiał jaki mamy na płycie to już wiadomo, że szykuje się petarda.
"Burning Witches"to dobrze trafiony otwieracz. Mocny riff i toporny klimat nasuwa namyśl twórczość Accept. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Uroczy jest marszowy "Merciless Blade", który imponuje epickim wydźwiękiem. Klasa sama w sobie, a nawiązania do Iron Maiden czy Accept czynią ten utwór prawdziwą perełką. Band potrafi tworzyć chwytliwe kawałki i dość łatwo im to przychodzi. Taki "Hell of Hounds" to znakomity tego przykład. Fanom żelaznej dziewicy powinien przypaść dynamiczny "The Gunslinger". Co za hit, co za melodyjny riff. Słychać od razu, że band wie co chce grać i ma smykałkę do tego.Punktem kulminacyjnym jest tytułowy "The battle of the somme", w którym band nawiązuje do kultowego "The battle of Waterloo" Running Wild, ale słychać też echa Accept. Dużo się tutaj dzieje i mam znakomity kolos, który nie nudzi.
Ostatnio ciężko o wartościowy band z Brazylii, a tutaj proszę jaki gracz pojawił się na heavy metalowym rynku. Hellhoundz to zespół, w którym drzemie ogromny potencjał. Z pewnością nie raz jeszcze o nich usłyszymy. Można brać "The battle of the somme" w ciemno.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 3 lutego 2020
ANNIHILATOR - Ballistic, Sadistic (2020)
Niech wszyscy mówią co chcą, ale podoba mi się najnowsze dzieło Annihilator. "Ballistic, Sadistic" to już 17 album tej zasłużonej thrash metalowej formacji. Ten krążek zawiera wszystko to co powinien mieć thrash metalowy album. Mocne riffy, zadziorne partie gitarowe, ostry wokal i dynamiczne tempo sekcji rytmicznej. Ma być agresywnie i złowieszczo, a jednocześnie ma być przebojowo i z polotem. To właśnie znalazłem na "Ballistic, Sadistic".
Jeff Waters mimo lat wciąż potrafi stworzyć ciekawe riffy i pomysłowe melodie. Słucha się tego jednym tchem, a jego wokal też brzmi jakoś bardziej dopracowanie. Dużym plusem jest mocne i ostre niczym brzytwa brzmienie. Wszystko ze sobą znakomicie współgra i materiał bardzo dobrze to odzwierciedla.
10 minut daje 45 minut i Annihilator nie marnuje swojego czasu. Od razu atakuje nas agresywny "Armed To the teeth", który brzmi jak mieszanka Destruction i Megadeth. Mocny riff i świetny wokal Jeffa napędza ten utwór. Co za początek. "The Attitude" to rasowy killer i tutaj band pokazuje pazur i swój potencjał. Kocham taki thrash metal! Dalej mamy kolejny hicior, a mianowicie "Psycho Ward". Ta kompozycja ma bardziej heavy metalowy wydźwięk i w takiej stylistyce Jeff Waters też potrafi błyszczeć. Przyspieszamy w rozpędzonym "I am Warfare" i tutaj troszkę wdziera się chaos, ale całościowo kawałek prezentuje się okazale. Riff w "Riot" też brzmi bardzo mocarnie i zapada w pamięci na długo. Znalazło się też miejsce na techniczny thrash metal z nutką nowoczesności i to właśnie mamy w "One wrong Move". Na koniec mamy pomysłowy "Lip service" i agresywny "The end of the lie".
Po kilku średnich płytach Annihilator znów błyszczy i nagrał tym razem płytę przemyślaną i bardzo energiczną. To taki ukłon w stronę ostatnich płyt Megadeth i Destruction. Odpowiada mi taki stan rzeczy i mam nadzieję, że właśnie w takim kierunku podąży Jeff Waters na kolejnych płytach. "Ballistic,Sadistic" to płyta, którą trzeba znać!
Ocena: 8.5/10
Jeff Waters mimo lat wciąż potrafi stworzyć ciekawe riffy i pomysłowe melodie. Słucha się tego jednym tchem, a jego wokal też brzmi jakoś bardziej dopracowanie. Dużym plusem jest mocne i ostre niczym brzytwa brzmienie. Wszystko ze sobą znakomicie współgra i materiał bardzo dobrze to odzwierciedla.
10 minut daje 45 minut i Annihilator nie marnuje swojego czasu. Od razu atakuje nas agresywny "Armed To the teeth", który brzmi jak mieszanka Destruction i Megadeth. Mocny riff i świetny wokal Jeffa napędza ten utwór. Co za początek. "The Attitude" to rasowy killer i tutaj band pokazuje pazur i swój potencjał. Kocham taki thrash metal! Dalej mamy kolejny hicior, a mianowicie "Psycho Ward". Ta kompozycja ma bardziej heavy metalowy wydźwięk i w takiej stylistyce Jeff Waters też potrafi błyszczeć. Przyspieszamy w rozpędzonym "I am Warfare" i tutaj troszkę wdziera się chaos, ale całościowo kawałek prezentuje się okazale. Riff w "Riot" też brzmi bardzo mocarnie i zapada w pamięci na długo. Znalazło się też miejsce na techniczny thrash metal z nutką nowoczesności i to właśnie mamy w "One wrong Move". Na koniec mamy pomysłowy "Lip service" i agresywny "The end of the lie".
Po kilku średnich płytach Annihilator znów błyszczy i nagrał tym razem płytę przemyślaną i bardzo energiczną. To taki ukłon w stronę ostatnich płyt Megadeth i Destruction. Odpowiada mi taki stan rzeczy i mam nadzieję, że właśnie w takim kierunku podąży Jeff Waters na kolejnych płytach. "Ballistic,Sadistic" to płyta, którą trzeba znać!
Ocena: 8.5/10
AMBERIAN DAWN - Looking For You (2020)
Fiński Amberian Dawn żyje troszkę w cieniu Nightwish. Obie kapele reprezentują ten sam kraj i grają ten sam typ muzyki. Różnica tkwi w tym, że Nightwish nagrał kilka albumów z górnej półki i wyznaczył pewne trendy. Amberian Dawn kopiuje Nightwish i robi to trochę nie udolnie. Poza tym Amberian Dawn ma bardziej popowy wydźwięk. Najnowsze dzieło tej formacji zatytułowane "Looking for You" nic nie zmienia w tej kwestii. Dla fanów Amberian Dawn to dobra informacja, a dla pozostałych słuchaczy już niekoniecznie.
Moją uwagę przyciągnęła okładka, która nawiązuje do klimatów s-f. Kocham taki klimat i do tego robot w roli głównej. Brzmienie to kolejny aspekt, który dobrze się prezentuje. Jest krystalicznie czyste i znakomicie współgra z popowym wokalem Capri. Jej wokal jest uroczy, ale jakoś nie pasuje mi do metalu. W klimatach popowych i takich radiowych wypada idealnie. Pod względem melodii rodem z twórczości Abba to album wypada znakomicie. Mamy bowiem przebojowy otwieracz "United" czy chwytliwy "Eternal Fire Burning". Oba kawałki może i mało metalowe, ale bardzo szybko zapadają w pamięci. Tytułowy "Looking for You" trąci disco z lat 80 i komercja bierze tutaj górę. Wszędzie gdzieś słychać echa Abby i przykładem tego jest "Two blades" czy "Go for a ride". Ukoronowaniem tych zalotów pod twórczość abby jest cover ich hitu, czyli "Lay all your love on me". Sam cover wypada całkiem nieźle.
Zawsze z ciekawości sięgam po Amberian Dawn, choć wiem że ta kapela nie dostarczy mi emocji, czy utworów, które rzucą na kolana. W kategorii komercyjnego symfonicznego metalu album się sprawdza i ma kilka chwytliwych melodii. Jednak to wciąż muzyka niszowa, która nie porywa i nie rzuci świat na kolana. Płyta skierowana tylko do fanów zespołu.
Ocena: 4,5/10
Moją uwagę przyciągnęła okładka, która nawiązuje do klimatów s-f. Kocham taki klimat i do tego robot w roli głównej. Brzmienie to kolejny aspekt, który dobrze się prezentuje. Jest krystalicznie czyste i znakomicie współgra z popowym wokalem Capri. Jej wokal jest uroczy, ale jakoś nie pasuje mi do metalu. W klimatach popowych i takich radiowych wypada idealnie. Pod względem melodii rodem z twórczości Abba to album wypada znakomicie. Mamy bowiem przebojowy otwieracz "United" czy chwytliwy "Eternal Fire Burning". Oba kawałki może i mało metalowe, ale bardzo szybko zapadają w pamięci. Tytułowy "Looking for You" trąci disco z lat 80 i komercja bierze tutaj górę. Wszędzie gdzieś słychać echa Abby i przykładem tego jest "Two blades" czy "Go for a ride". Ukoronowaniem tych zalotów pod twórczość abby jest cover ich hitu, czyli "Lay all your love on me". Sam cover wypada całkiem nieźle.
Zawsze z ciekawości sięgam po Amberian Dawn, choć wiem że ta kapela nie dostarczy mi emocji, czy utworów, które rzucą na kolana. W kategorii komercyjnego symfonicznego metalu album się sprawdza i ma kilka chwytliwych melodii. Jednak to wciąż muzyka niszowa, która nie porywa i nie rzuci świat na kolana. Płyta skierowana tylko do fanów zespołu.
Ocena: 4,5/10
niedziela, 2 lutego 2020
BLACK HAWK - Destination Hell (2020)
Niemiecki Black Hawk się nie zatrzymuje i już w tym roku przyszedł czas na nowe wydawnictwo. "Destination Hell" to już 7 album w ich dyskografii. Band ma swoje korzenie w latach 80 i słychać tą chęć grania proste, zadziornego heavy metalu. Black Hawk wierny jest toporności i prostym motywom, a właśnie to znajdziemy na nowym albumie.
Ten band może i grać potrafi, ale ma jeden mały problem. Wokal Udo Bethke jest irytujący i na dłuższą metę po prostu męczy. Ostoją tej kapeli są bez wątpienia partie gitarowe, a tutaj dają popis Thorsten i Wolfgang. Znajdziemy tutaj klasyczne rozwiązania, tylko problem w tym że ciekawe melodie przeplatają się z nijakimi. Panowie dają słuchaczowi kilka ciekawych melodii, ale to trochę za mało. Brzmienie to kolejny minus. Dźwięki są jakoś stłumione i nie brzmi to dobrze.
Co z tego, że otwieracz "Destination hell" jest mocy i przebojowy, jak brzmienie i wokal Udo psują troszkę odbiór. Stonowany i nieco mroczniejszy "Smoking Guns" też można zaliczyć do ciekawych kawałków. Marszowy, nieco stonowany i ponury "Time" pokazuje nieco oblicze Black Hawk. W podobnych klimatach mamy "The eyes of the beast". Dominują utwory średnich lotów i taki "Under horizon" jest tego najlepszym przykładem. Całość zamyka nieco hard rockowy "masters of metal".
"Destination Hell" ma kilka ciekawych momentów, ale ogólnie jest to płyta średnich lotów. Najlepiej prezentuje się otwieracz. Dużo nijakich riffów i jeszcze irytujący wokal Udo sprawiają, że ta płyta nie jest łatwa w odbiorze. Szkoda.
Ocena:4,5/10
Ten band może i grać potrafi, ale ma jeden mały problem. Wokal Udo Bethke jest irytujący i na dłuższą metę po prostu męczy. Ostoją tej kapeli są bez wątpienia partie gitarowe, a tutaj dają popis Thorsten i Wolfgang. Znajdziemy tutaj klasyczne rozwiązania, tylko problem w tym że ciekawe melodie przeplatają się z nijakimi. Panowie dają słuchaczowi kilka ciekawych melodii, ale to trochę za mało. Brzmienie to kolejny minus. Dźwięki są jakoś stłumione i nie brzmi to dobrze.
Co z tego, że otwieracz "Destination hell" jest mocy i przebojowy, jak brzmienie i wokal Udo psują troszkę odbiór. Stonowany i nieco mroczniejszy "Smoking Guns" też można zaliczyć do ciekawych kawałków. Marszowy, nieco stonowany i ponury "Time" pokazuje nieco oblicze Black Hawk. W podobnych klimatach mamy "The eyes of the beast". Dominują utwory średnich lotów i taki "Under horizon" jest tego najlepszym przykładem. Całość zamyka nieco hard rockowy "masters of metal".
"Destination Hell" ma kilka ciekawych momentów, ale ogólnie jest to płyta średnich lotów. Najlepiej prezentuje się otwieracz. Dużo nijakich riffów i jeszcze irytujący wokal Udo sprawiają, że ta płyta nie jest łatwa w odbiorze. Szkoda.
Ocena:4,5/10
SHADOWQUEST - Gallows of eden (2020)
5 lat czekaliśmy na nowe wydawnictwo super grupy Shadowquest. Trochę czasu minęło, ale w szeregach tej formacji nic się nie zmieniło. Mamy ten sam skład, ten sam styl, a to zawsze jest dobry znak. W sumie debiut był na tyle udany, że nie dziwię się że band kontynuuje to co zaczął na "Armoured IV Pain". Dalej mamy energiczny i dynamiczny heavy/power metal, który brzmi jak mieszanka hammerfall, bloodbound i helloween. Tym razem jest wszystko na bardzo dobrym poziomie i jest to album, który trzeba znać. Ja czuje nie dosyt i brakuje mi efektu "wow", który towarzyszył mi przy debiucie.
"Gallows of eden" to płyta doświadczonych muzyków i to słychać. Mocne soczyste i wyraziste brzmienie to prawdziwy atut tego wydawnictwa. To tylko podkreśla partie muzyków i instrumentalnie dzieje się i to sporo. Jednak mocne riffy i drapieżność to nie wszystko. Trzeba umieć posługiwać się melodia i porwać słuchacza. Z tym jest różnie, ale całościowo album wypada bardzo dobrze. Peter i Ragnar tworzą ciekawe partie, choć brakuje mi tutaj elementu zaskoczenia i troszkę świeżości. Jest moc i pazur, a to ważna cecha. Oczywiście Patrik Selleby jest nie zawodny i to napędza band.
Pomówmy o zawartości. "The Avenger" to wymarzony otwieracz. Killer w czystej postaci. Z mocnym riffem, ostrym wokalem i chwytliwym refrenem. Niestety cały album taki nie jest. Bardzo dobre wrażenie robi równie dynamiczny i zadziorny "Titans of War", który brzmi jak mieszanka Bloodbound i Primal Fear. Praca gitar jest tutaj zdumiewająca. Nie przemawia do mnie stonowany "Gallows of eden", który brzmi jak kiepska kopia Hammerfall. 100 % power metalu mamy w rozpędzonym i nieco helloweenowym "Guardian of Heaven". Energia bije z "Armageddon" i tutaj znów dużo się dzieje. Kawałek brzmi jak hołd dla Primal Fear i podoba mi się taka koncepcja. Podobać się może radosny i przebojowy "Dr. Midnight", który jest mieszanką stylów wypracowanych przez Helloween czy Gamma Ray. Prosty riff i łatwy w odbiorze robi tutaj dużą robotę. Mamy też niestety słabsze momenty jak choćby "Caught in a flame" i nie pomaga nawet cover Helloween, który wypada niestety średnio.
Shadowquest nagrał udany album, ale do ideału troszkę brakuje. Minusem jest nie równy materiał i brak elementu zaskoczenia. Cover Helloween też wypadł nijako. Mamy natomiast sporo killerów, które ratują ten album. Płyta zasługuje na uwagę, to na pewno.
Ocena: 8/10
"Gallows of eden" to płyta doświadczonych muzyków i to słychać. Mocne soczyste i wyraziste brzmienie to prawdziwy atut tego wydawnictwa. To tylko podkreśla partie muzyków i instrumentalnie dzieje się i to sporo. Jednak mocne riffy i drapieżność to nie wszystko. Trzeba umieć posługiwać się melodia i porwać słuchacza. Z tym jest różnie, ale całościowo album wypada bardzo dobrze. Peter i Ragnar tworzą ciekawe partie, choć brakuje mi tutaj elementu zaskoczenia i troszkę świeżości. Jest moc i pazur, a to ważna cecha. Oczywiście Patrik Selleby jest nie zawodny i to napędza band.
Pomówmy o zawartości. "The Avenger" to wymarzony otwieracz. Killer w czystej postaci. Z mocnym riffem, ostrym wokalem i chwytliwym refrenem. Niestety cały album taki nie jest. Bardzo dobre wrażenie robi równie dynamiczny i zadziorny "Titans of War", który brzmi jak mieszanka Bloodbound i Primal Fear. Praca gitar jest tutaj zdumiewająca. Nie przemawia do mnie stonowany "Gallows of eden", który brzmi jak kiepska kopia Hammerfall. 100 % power metalu mamy w rozpędzonym i nieco helloweenowym "Guardian of Heaven". Energia bije z "Armageddon" i tutaj znów dużo się dzieje. Kawałek brzmi jak hołd dla Primal Fear i podoba mi się taka koncepcja. Podobać się może radosny i przebojowy "Dr. Midnight", który jest mieszanką stylów wypracowanych przez Helloween czy Gamma Ray. Prosty riff i łatwy w odbiorze robi tutaj dużą robotę. Mamy też niestety słabsze momenty jak choćby "Caught in a flame" i nie pomaga nawet cover Helloween, który wypada niestety średnio.
Shadowquest nagrał udany album, ale do ideału troszkę brakuje. Minusem jest nie równy materiał i brak elementu zaskoczenia. Cover Helloween też wypadł nijako. Mamy natomiast sporo killerów, które ratują ten album. Płyta zasługuje na uwagę, to na pewno.
Ocena: 8/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)