niedziela, 31 stycznia 2016

IRON DRIVER - Prisoner of Time (2015)

Tradycyjny heavy metal w stylu Enforcer, Skull Fist czy Steelwing prosto z Rosji? Brzmi jak kiepski żart, ale Iron Driver to dowód na to, że jednak to się dzieje naprawdę. Zespół jest pod wielkim wpływem wczesnego Judas Priest i właśnie to jest ich celem. Starają się nam pokazać, że wciąż można grać jak Judas Priest na „British Steel” czy „Screaming for Vengeance”. Wokalista o pseudonimie Pasta brzmi właśnie jak młody Rob Halford. Może brakuje mu techniki, ale pasuje do tego co zespół gra. Siła tej kapeli tkwi w gitarzystach, którzy radzą sobie z tworzeniem riffów i solówek na styl Judas Priest. Nie ma w tym tyle gracji i takiej techniki, ale pasja i miłość do metalu jest, więc i efekt jest nie najgorszy. Śmiało można rzec, że debiutancki album „Prisoner of Time” to wspaniała wycieczka do lat 80 i wczesnego Judas Priest. Sama okładka przypomina już nam okładkę „Turbo” czy „Screaming for Vengeance” Judasów, zresztą podobnie jest z logiem zespołu. Jest ten kicz i prostota z lat 80. To sprawia, że pojawia się uśmiech na twarzy i bez większego zastanowienia chce się sięgnąć po wydawnictwo iron Driver. Muzyka jest w sumie również prosta i taka klasyczna jak okładka. Zespół nie kombinuje i nie stara się stworzyć czegoś własnego, raczej stara się iść przetartymi już szlakami. Nie jest to muzyka najwyższych lotów i tego trzeba być świadomym, jednak radość z odsłuchu jest. Początek w postaci „Eagle of Steel” jest dobry i tak właśnie powinno zaczynać się albumy. Po prostu z mocnego kopyta. „Speed” w rzeczy samej jest popisem szybkości i to taki nieco żywszy kawałek. Zespół ucieka się do speed metalowej motoryki i wychodzi im to na dobre. „Iron driver” to kompozycja utrzymana w klimatach Iron maiden, choć nie brakuje tutaj elementów hard rocka. Takim prawdziwym hitem na płycie jest bez wątpienia szybszy i chwytliwy „Harvester of Haze”, który pokazuje na co zespół stać. Klasyczny heavy metal lat 80 wybrzmiewa idealnie w lżejszym „Prisoner of Time”. Rosyjski band ani na chwilę nie rezygnuje z wzorowania się na Judas Priest. Całość zamyka dreszczowy instrumentalny kawałek w postaci „Smoke Through The Water”, który tak naprawdę wiele nie wnosi do całości. Materiał jest solidny i w miarę równy, przez co płyta naprawdę dobrze wypada w ostatecznym rozrachunku. Jednak traci jeśli ją zestawimy z innymi płytami z gatunku. W tym roku wyszło o wiele więcej ciekawszych płyt z tego kręgu, które brzmią świeżej i mają więcej wartościowych utworów. Na razie Iron Driver zaznaczył swoją obecność na rynku, a czas pokaże co z tego wyjdzie.

Ocena: 6/10

sobota, 30 stycznia 2016

SERENITY - Codex Atlanticus (2016)

Brakuje mi obecności power metalowego Heavenly, który imponował przebojowością i taką baśniową otoczką. Czuję niedosyt po ostatnim albumie Sonata arctica, a jedyny w swoim rodzaju Kamelot bardziej skupił się na efektywności, tracąc troszkę na jakości. Kiedy wielcy i znani nam grupy zawodzą to wtedy przychodzi czas na kapele, które przemijały i jakoś nie zapadały nam w pamięci. Tegoroczny album austriackiego Serenity w postaci „Codex Antlanticus” zaspokoi fanów dawnego Kamelot i klasycznego Heavenly czy Sonata Arctica. Z drugiej strony to album świeży i wykraczający poza pewne ramy, co czyni go jeszcze bardziej intrygującym i zaskakującym.

Serenity jest z nami już od 2001 r i dorobił się w sumie 5 albumów. To są całkiem dobre statystyki, ale najbardziej cieszy fakt, że zawsze nagrywali naprawdę udane krążki. Tak więc nowością nie jest to, że nagrany przez nich album to prawdziwa uczta dla fanów progresywnego power metalu. Jednak, żeby nie było zbyt banalnie to Serenity stara się mieszać ten gatunek z różnymi innymi pobocznymi gatunkami. W taki oto sposób na płycie pojawiają się w dużej ilości elementy stricte power metalowe, symfoniczne, a nawet neoklasyczne. Mieszanka wybuchowa, ale nie przyprawia o mdłości. W takiej mieszance często można się pogubić i stracić główny sens. Tutaj panowie panują nad wszystkim. Miało być nowocześnie, zaskakująco, świeżo, energicznie i melodyjne, a to z pewnością się udało. Dzięki temu wyszedł najlepszy album tej formacji i jeden z najciekawszych power metalowych albumów jaki ostatnio miałem okazje słuchać. Co napędza ten zespół to bez wątpienia wyjątkowy Georg, którego głos jest po prostu fenomenalny. Pełen emocji, zróżnicowania i do tego ta technika, która imponuje na każdym kroku. Chłopak daje niezły popis umiejętności na nowym albumie i to słychać. Cały jego urok został uchwycony w balladzie „My Final Chapter”. Piękna kompozycja, która zabiera nas w rejony baśni i oazy spokoju. Podobne emocje wywołuje „The Perfect Woman” z gościnnym udziałem Amandą Sommerville. Płyta zyskała na przebojowości i zróżnicowaniu, a wszystko dzięki gitarzyście Crisowi Tin, który dołączył do grupy w 2015r. To właśnie jego zagrywki, jego solówki i praca najbardziej zasługuje na uwagę. Dobrze wpasował się w styl zespołu, jednocześnie nadał mu nowego blasku. Cris był motorem napędowym Visions of Atlantis i teraz będzie znaczącym elementem układanki Serenity. Kiedy płytę otwiera intro w postaci „Codex Antlanticus” to już wiadomo, że nie będzie to kolejny oklepany i nijaki power metal, tylko podróż w nieznane. „Follow me” to właśnie taka mieszanka nowoczesności, progresywności, power metalu i rocka. Utwór jest bardzo płynny i lekki. Nasuwa się wiele fińskich kapel i to można uznać za zaletę. Pierwszym mocnym uderzeniem na płycie jest rozpędzony i podniosły „Sprouts of Terror”, z kolei „Iniquity” to ciekawa mieszanka stylów Rhapsody i Masterplan. Nie brakuje naprawdę dobrych i godnych zapamiętania melodii, a każdy utwór to prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego grania. Taki „Reason” przypomina mi poniekąd ostatnie dokonania Dark Moor. Jest podobna konstrukcja i budowanie melodii. Marszowy „Caught in aMyth” jest bardziej zawiły, bardziej złożony, a przede wszystkim ukazuje epickie walory stylu Serenity. Końcówka płyty to przesiąknięty folkiem „Spirit in the Flesh”, a także romantyczny i klimatyczny „Order”.

Austriackiej formacji udało się nagrać zróżnicowany materiał, który pokazuje jak powinien brzmieć ostatni album Kamelot. Serenity pokazał na nowym albumie co to znaczy wysokiej klasy progresywny power metal z domieszką symfonicznego metalu. Bije z tego wydawnictwa doświadczenie, pomysłowość i świeżość. Miła niespodzianka, bo nie liczyłem że ten zespół jest stać na taki krążek. A jednak.

Ocena: 9/10

czwartek, 28 stycznia 2016

FORBIDDEN SEED - From sand to Eternity (2015)

Rok 2015 jest niezwykle udany dla greckiej sceny metalowej i właściwie wystarczy skupić się na dwóch znakomitych pozycjach jakie są Diviner czy właśnie Forbidden Seed, który inspiruje się Tad Morose, Crimson Glory, Iced earth, Nocturnal Rites, czy Judas Priest. Choć ich muzykę można porównać do inner Wish, Nightmare czy też Primal fear. Jednym słowem jest to wymarzony świat dla maniaków melodii, szybkiej sekcji rytmicznej i ostrych riffów. Jeśli tak to debiutancki album tej formacji w postaci „From Sand to eternity” jest idealny dla Was.

Przede wszystkim zespół potrafi wciągnąć w swój świat, potrafi zaskoczyć i w dodatku wie jak grać heavy/power metal na wysokim poziomie. „From sand to eternity” to przede wszystkim ostry wokal Constantina Marisa, który sprawia że utwory brzmią nowocześnie i agresywnie. To on założył tą kapelę i w sumie przez 10 lat rozwijał ideę Frobidden Seed. To właśnie on również razem z Georgem Matikasem tworzą zgrany duet gitarowy. Stawiają przede wszystkim na złowieszczy klimat, na ostre i mocne riffy, które nawiązują do klasycznych rozwiązań. Tak więc jest melodyjnie i zarazem agresywnie. Brzmi to na swój sposób nowocześnie i może podobać się tym co lubią mocny, soczysty i nowoczesny heavy/power metal. Sama zawartość jest równie ciekawa i wciągająca co okładka frontowa. Sporą rolę odgrywa klimatyczne i takie nieco tajemnicze intro w postaci „Dawn”. Świetne, wręcz filmowe otwarcie albumu. Dalej mamy już prawdziwą jazdę bez trzymanki, czyli ostry i melodyjny „Judgment Bell”. To jest podróż przez twórczość Iced earth, Nocturnal Rites, Mystic Prophecy, Judas Priest i wiele innych zacnych kapelach. Heavy/power metal jaki być powinien na miarę naszych czasów. Więcej tradycyjnego heavy metalu uchwycimy w stonowanym „Beginning of the End”, z kolei taki przebojowy „Kill the Sun” mógłby zdobić album Helloween czy Gamma Ray. Power metal z prawdziwym pazurem i godnym uwagi motywem. Tytułowy kawałek w postaci „From sand to Eternity” jest rozłożony na 4 części i każdy z tych kawałków potrafi wbić w fotel. Pierwszy jest mroczny i stonowany „Blessed are Those”, który ma coś z dawnego Mercyful Fate. Drugą część stanowi klimatyczny i marszowy „Desert Bride”. Trzecia część to bardziej progresywny i melodyjny „Oblivion”, który ma wlać nieco ożywienia do tej złożonej historii. Cały tytułowy utwór zamyka „Empire of the Sun”, który brzmi jak tytułowy kawałek z najnowszego albumu Iron Maiden. Ciekawy, mroczny klimat, jeszcze bardziej intrygujący i wciągający motyw główny i mamy jeden z najlepszych kawałków na płycie. Całość zamyka równie pomysłowy i urozmaicony „Life itself”, który pokazuje jaki potencjał drzemie w zespole.

Nie brakuje ciekawych pozycji w gatunku power metal, jeśli chodzi o rok 2015. Jest naprawdę w czym wybierać. Jeśli lubi rozbudowane pomysły, ciekawe i intrygujące pomysły, jeśli cenimy sobie ostre riffy, atrakcyjne melodie i wysokiej klasy jakość to debiutancki album greckiej formacji spełni nasze oczekiwania. Bardzo miła niespodzianka ze strony Forbidden Seed.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 25 stycznia 2016

HYDRA'S FATE - Worlds Apart (2015)

Na niemieckiej scenie metalowej nie tak dawno pojawił się ciekawy zespół, a mianowicie Hydra's Fate. Działają od 2013r i dali się poznać jako zespół, który lubi mieszać hard rocka z heavy i power metalem. W efekcie dostajemy muzykę, która w dużej mierze przypomina tą wykonywaną przez takie zespoły jak Sinner, Primal Fear, czy Brainstorm. Nie brakuje też w ich muzyce elementów progresywnego metalu wyjętego prosto z twórczości Queensryche czy Symphony X. W efekcie dostajemy ciekawą mieszankę stylów, którą naprawdę dobrze się słucha. Debiutancki album formacji zatytułowany „Worlds Apart” to kawał dobrej muzyki, którą ciężko sklasyfikować jako dzieło młodzieńców, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę w metalowym światku.

Słabym punktem tego wydawnictwa jest szata graficzna, która nie zachwyca do końca. Tutaj można dostrzec jeszcze brak doświadczenia. Znacznie lepiej jest gdy odpalimy płytę. Od razu z głośników wydobywa się soczyste i mocne brzmienie. To dzięki niemu cały materiał zyskuje na mocy i jest bardziej nowoczesne. Specyficzny wokal Markusa Branda dodaje zespołowi autentyczności i oryginalności. Największą bronią zespołu jest jednak duet gitarzystów, bo zarówno Igor jak i Sebastian potrafią grac finezyjnie, z zachowaniem z zasad techniki i z pomysłem. Często to właśnie partie gitarowe budują napięcie i podgrzewają temperaturę. Na płycie znajdziemy 10 kompozycji i każda z nich to kawał innego heavy metalu. „Aeternitas” to bardziej tradycyjny heavy/power metal, który jest wzorowany na twórczości Brainstorm czy Primal Fear. Nie jest to nic oryginalnego, ale wypada naprawdę dobrze w swojej kategorii. Bardziej amerykańskie korzenie można wyłapać w klimatycznym i bardziej amerykańskim „Falling Too Fast”. Pomysłowy riff i godna uwagi praca gitarzystów kłania się w melodyjnym „Desire”. Więcej progresywności i mrocznego klimatu uświadczymy w „Liar's Conscience”, który też pokazuje elastyczność zespołu. Z kolei tytułowy „Worlds Apart” ma w sobie więcej lekkości i hard rockowego szaleństwa. Bardzo energiczny i prosty w swojej formule utwór, który na pewno trzeba zaliczyć do grona przebojów. W podobnej konwencji utrzymany jest pomysłowy „The Lost Kingdom”, który wyróżnia się się swoją lekkością i przebojowością. W takim „Road to Nowhere” można doszukać się wpływów Iron Maiden, choć zespół nie próbuje nikogo w pełni kopiować. Wyszedł bardzo ciekawy energiczny kawałek, który powinien być zagrany na każdym koncercie Hydra's fate. Całość zamyka nieco żywszy „Vanitas”, który podsumowuje ten album w znakomity sposób.

Nie ma mowy o czymś nowym w przypadku „Worlds Apart”. Już z taką muzyką mieliśmy nie raz do czynienia, ale nie ma podstaw żeby skreślać ten zespół. Potrafią grać heavy/power metal z domieszką hard rocka i progresywności. Mają ciekawy styl, potrafią budować napięcie, a kompozycje brzmią świeżą, co tylko pokazuje potencjał niemieckiej grupy. Z pewnością nie raz jeszcze o nich usłyszymy, a póki co cieszmy się ich jakże udanym „Worlds apart”.

Ocena: 7.5/10

piątek, 22 stycznia 2016

BLACKSLASH - Sinister Lighting (2015)

Szwecja przoduje jeśli chodzi o kapele grające heavy metal na wzór wielkich formacji z lat 80 i reprezentują oni tak zwany NWOTHM. Rocka Rollas, Enforcer czy wielu innych tego typu kapel już pokazało nam że można odtworzyć z niezłym skutkiem klimat lat 80. Co z tego, że brzmią jak klony Iron maiden czy Judas Priest, skoro sprzedaje się to, a każdy fan czerpie z tego radość. Jak się okazuje Niemcy nie chcą być gorsze w tej kwestii i też starają się wypromować swoje kapele grające heavy metal w stylu lat 80. Jedną z takich kapel jest Blackslash. Kapela powstała w 2007 roku z inicjatywy braci Haas. Clemens pełni rolę wokalistę i trzeba przyznać, że jego głos sprawia że faktycznie czujemy się jak w latach 80. Może nie jest jakiś charyzmatyczny, ale śpiewać potrafi i w dodatku agresywnie wtedy kiedy trzeba. Jego brat Christian wraz z Danielem Holderle odpowiadają za całą warstwę gitarową i za melodyjność. To właśnie oni mają największy wpływ na styl grupy, na to jak to wszystko brzmi. Stawiają na klasyczne rozwiązania, na prostotę i przede wszystkim przebojowość. Wybrzmiewa często w tym wszystkim stary Judas Priest, Saxon czy Iron maiden, ale to żadna ujma dla materiału. To właśnie dzięki tym zapożyczeniom materiał jest bardziej przyswajalny i łatwiejszy w odbiorze. Można odnieść wrażenie, że zespół właśnie tak chciał zainteresować słuchaczy. Zresztą już sama okładka jest w stylu Żelaznej dziewicy. Wystarczy spojrzeć na główną postać okładki, która wygląda identycznie jak Eddie. Zespół postawił na proste i skromne brzmienie, które ma nas przybliżyć do lat 80. To jest akurat bardzo dobre i przemyślane zagranie zespołu. Sam materiał jest taki jak być powinien. Chwytliwy, energiczny, zagrany z polotem i pasją. Słychać, że zespół dobrze się bawił i czerpie radość zgrania heavy metalu. W tym roku tj 2015 wydali swój drugi album w postaci „Sinister Lightning” i to dopiero jest uczta dla fanów heavy metalu. Album zaczyna się od melodyjnego otwieracza „Empire Rising”, który jest przesycony NWOBHM i starym Iron Maiden. Nie brakuje przebojów i właściwie każdy utwór nadaję się na hit. Taki „Steller Master” na pewno. Jeśli ktoś lubi bardziej rozbudowane kompozycje, gdzie liczy się nie tylko duża liczba motywów, ale też klimat ten powinien wsłuchać się uważnie w „Edge of the World”. Trzeba przyznać, że gitarzyści nie oszczędzają się i w każdym utworze mamy niezłe solówki, duże pokłady melodyjności i energii. Bardzo dobrze to odzwierciedla „Rock'n Roll” czy rozpędzony, wręcz speed metalowy „Wild and Free”. Na tego typu płytach często najsłabszym punktem są ballady, ale nie w przypadku Blackslash. „Made of Steel” jest zbudowana na prostym i pięknym motywie, a sama otoczka jest taka naturalna, nie wymuszona. Do tego ciekawy refren i dobry spokojny klimat, co sprawia że utwór wypada naprawdę bardzo dobrze. Całość zamyka równie udany co reszta utworów „Don't Touch Me”, który też jak najbardziej przedstawia zespół w dobrym świetle. Płyta jest może i prosta, może i wtórna, ale słucha się tego naprawdę przyjemnie. Odżywają miłe wspomnienia z nabywania płyt Iron Maiden czy Judas Priest. To już drugi album niemieckiej formacji, ale można odnieść wrażenie że jeszcze nie raz nas zaskoczą. Fani tradycyjnego metalu powinni tego posłuchać.

Ocena: 8/10

czwartek, 21 stycznia 2016

MEGADETH - Dystopia (2016)

Kiedy źle dzieje się w zespole, kiedy brzmienie i jakość muzyka sięga dna, kiedy wszystko staje się parodią dawnego stylu to jakie jest najlepsze rozwiązanie dla zespołu? Jak się okazuje zmiany personalne potrafią wiele wnieść do grupy muzycznej, nadać nowego charakteru, nadać nowej jakości, sprawić że wszystko zacznie brzmieć zupełnie inaczej. To właśnie świeża krew jest we stanie wprowadzić nowy porządek i przypomnieć najlepsze czasy danego zespołu. Taki zabieg pomógł Anthrax, który przeżywa drugą młodość. Jak się okazuje to samo spotkało inny wielki thrash metalowy zespół, a mianowicie Megadeth. Kiedy w 2014 r kapelę opuścił gitarzysta Chris Boderick i perkusista Shawn Drover którzy byli w Megadeth przez 10 lat to mogło się wydawać, że to cios dla Megadeth. W końcu za ich czasów powstał całkiem udany i dość klasyczny „Endgame”. Jednak ostatnie albumy to spadek formy i sięganie dno i tylko zmiany mogły wyprowadzić zespół na prostą. 3 lata oczekiwania, wielkie zmiany i w końcu nowy album „Dystopia”, który w swojej formule przypomina bardziej klasyczne albumy. Jednak czy faktycznie mamy wielki powrót Megadth?

Nie trzymając Was w napięciu powiem, że tak. Megadeth powraca w wielkim stylu i nie było się zabrać nas w rejony „Rust in Peace” czy „Peace sells... but who's buing?”. Jednocześnie jest powiew świeżości, zespół znów gra z pasją i nie boi się ciekawych i intrygujących rozwiązań. Udało się im połączyć nowoczesność, klasyczne patenty z domieszką progresywności i melodyjności. Nowy nabytek w postaci Kiko Loureiro tchnął w ten upadający band życie i wypełnił go swoim duchem. Jego wkład w muzykę Megadeth i nową jakość jest olbrzymia. Na „Dystopia” mamy świetnie rozplanowane i zagrane solówki. Jest technika, pazur, jest pomysłowość, a wszystko zagrane tak lekko, przejrzyście i dbałością o detale. Solówki jak i riffy po prostu płyną i są główną atrakcją „Dystopia”. Dziw bierze, że wokalista, który słynie z działalności w power metalowym bandzie o nazwie Angra odnajdzie się tak idealnie w thrash metalowym Megadeth. Ciężko było przewidzieć, że nada takiej nowej jakości i że będzie miał taką swobodę. Niby wiemy, że to Megadeth, jednak w takiej nowej formie. Jest nutka tej progresywności i melodyjności z Angry i to słychać. Taka mieszanka sprawia, że Dystopia to jeden z najlepszych albumów Megadeth. Nie ma mowy o nudzie, nie ma miejsca na średniaki czy wypełniacze, które nie mają znaczenia. Tutaj każdy utwór ma swoją wartość. Perkusista Chris Adler też odgrywa swoją rolę bezbłędnie i szkoda tylko, że wokal Dave Mustaina na przestrzeni lat troszkę stracił na mocy i agresywności. Jednak i to da się przeboleć i zaakceptować, dopóki panowie będą nagrywać taki album jak „Dystopia”.

Darowano sobie intra i nie potrzebne wstawki. Album zaczyna się od znanego nam z promocji płyty „The threat is real”. Jest to bardzo energiczny i zarazem agresywny kawałek, który przez swoje techniczny warsztat jak najbardziej nawiązuje do takiego „Rust in Peace” czy „Peace Sells”. Słychać to co kiedyś zespół z sobą prezentował, czyli pomysłowe i dość oryginalne riffy, charakterystyczne partie gitarowe i nutkę przebojowości. Tutaj klasę pokazuje Kiko i właśnie dzięki niemu nowe oblicze Megadeth jest takie imponujące. Świetny kawałek i dobry start. W „Dystopia” można najwięcej uświadczyć wpływów Kiko. Kawałek jest bardziej power metalowy, bardziej melodyjny. Jest lekki i bardzo przyjemny i w sumie przypomina „Peace Sells” pod wieloma względami. Podobne emocje wywołuje singlowy „Fatal Illusion”, który łączy sobie agresywność i melodyjność, co również przypomina nam wczesny okres Megadeth. Wszystkie te trzy spełniły się w promowaniu albumu i to dzięki nim zainteresowanie tym albumem wzrastało z każdym dniem. Co dzieje się po tych kawałkach? Czy poziom zostaje utrzymany? Jak najbardziej tak i taki „Death from Within” to też taki klasyczny i techniczny Megadeth do jakiego przywykliśmy. „Bullet to the Brain” to bardziej mroczny i progresywny kawałek. Mimo nowoczesnego wydźwięku to kawał soczystego heavy/thrash metalu i tutaj też słychać ile wnosi Kiko do muzyki Megadeth. Dzięki niemu nawet proste kawałki nabierają nowej jakości i brzmią fenomenalnie. „Post American World” to kompozycja, która również mocno osadzona jest w klasycznych albumach Megadeth. Dawno Megadeth nie grał tak ostro i z takim pazurem. Wokal Dave'a brzmi bardzo intrygującego. Jest moc i nawet mimo swoich lat wciąż zachwyca swoją manierą. Co tutaj dużo pisać, kolejny hicior na płycie. Najdłuższym kawałkiem na płycie jest „Poisonous Shadows”. Dzieje się tutaj sporo i wystarczy pochwalić zespół za ciekawe, klimatyczne otwarcie. Dawno Megadeth nie stworzył tak wciągającego, rozbudowanego kawałka. Echa starych płyt mamy też w thrash metalowej petardzie w postaci „Lying state”. Może i jest w niej sporo power metalu i może kipi melodyjnością, ale jest to jeden z najlepszych kawałków jakie stworzyli wciągu ostatniej dekady. Kompozycja kipi energią, świeżością, a solówki po prostu rzucają na kolana. Podobne emocje wywołuje rytmiczny „The Emperor” i instrumentalny „Conquer or Die”. Na koniec mamy cover Fear czyli „Foreign Policy”. To kolejny dowód na to, że Megadeth przeżywa drugą młodość i jest w szczytowej formie.

Ostatnie albumy Megadeth nie dawały nadzieję na poprawę i na to, że panowie nagrają kiedyś album, który śmiało będzie umieścić obok największych dzieł zespołu. Jednak zmiany personalne, ściągnięcie do zespołu Kiko z Angry i perkusisty Lamb of God sprawiły, że Megadeth ożył. Mamy przeboje, ostre riffy, mamy wciągające i płynące solówki, które przenoszą Megadeth na zupełnie nowy poziom. „Dystopia” to przemyślany i dopieszczony album, który od samego początku do końca trzyma wysoki poziom i zaskakuje pod każdym względem. Jedno z największych niespodzianek tego roku. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10

środa, 20 stycznia 2016

HOLOCAUST - Predator (2015)

Dzieckiem NWOBHM jest bez wątpienia brytyjska formacja Holocaust, która w latach 80 stworzyła swój własny, nie powtarzalny styl, który zainspirował kolejne pokolenie muzyków. Wystarczy przejrzeć katalog Gamma Ray czy Metallica. Ta formacja powstała w 1977 r i nagrała wiele ciekawych albumów, które tylko potwierdziły klasę zespołu. Potem różnie to z nimi było, ciężko było doczekać się kolejnych albumów, a przecież końcówka lat 80 była burzliwa dla zespołu. Ostatnie wydawnictwo ukazało się w 2003 r. „Primal” nie był szczytem ich możliwości, więc wciąż fani czekali na jakiś konkretny album ze strony Brytyjczyków. 12 lat przyszło czekać na 8 wydawnictwo grupy i „Predator” zasługuje na uwagę zwłaszcza jeśli pamiętamy stary dobry Holocaust.

To już nieco inny zespół. Ze starego składu został właściwie John Mortimer, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty. Słychać, że lata wpłynęły na jakość wokalu Johna, ale to wciąż Holocaust taki jaki znamy z lat 80. Nowa sekcja rytmiczna tknęła troszkę życia w muzykę brytyjskiej formacji. Niby lata upłynęły a wciąż zespół pozostał przy swoich cechach, wciąż stawiają na mroczny klimat, na mocne, nieco ponure riffy i zadziorność. To wciąż się sprawdza, zwłaszcza kiedy dany wypełnia nutka przebojowości. Płyta nie jest perfekcyjna, bo są momenty kiedy słychać niedopracowanie i brak zdecydowania ze strony muzyków. Mroczna okładka nasuwa album death/black metalowa co wcale nie współgra z tym co słyszymy. Klimat rzeczywiście jest taki jak na okładce, ale muzyka nie jest ponura i bez wyrazu. Mamy bowiem liczne chwytliwe melodie i proste riffy, które wpadają w ucho. Dobrze to odzwierciedla nieco toporny „Predator”, który otwiera album. Bardziej klasyczny wydźwięk ma „Expander”, który ma nutkę hard rockowej maniery i mamy tutaj większej ilości NWOBHM. Właśnie taki Holocaust fani kochają. Jednym z ciekawszych kawałków na płycie jest „Lady Babylon” przesiąknięty Black Sabbath i Angel Witch. Marszowe, ponure tempo sprawdza się idealnie w tym kawałku. Płytę ożywia z pewnością ostrzejszy „Shiva”, który przypomina klasyczne kawałki Holocaust. Jest to też przykład, że na krążku roi się od dobrych riffów, ale wszystko jest jakieś ospałe i bez takiej ikry. Brakuje takiej lekkości i przekonania muzyków. Solidnym kawałkiem jest też „Revival”, ale najciekawiej wypada pogodny „Shine out”, który jest przykładem rasowego przeboju. Szybsze tempo, mocniejszy riff i już utwór zyskuje na jakości.

Holocaust powrócił i może nie zawiódł, ale świata też nie rzucił na kolana swoim nowym albumem. Słychać, że jest to ten znany nam dobrze band grający NWOBHM, choć już swój blask jakby nieco stracił. Grają solidny heavy metal z domieszką NWOBHM i właściwie nic ponadto. Fani heavy metalu lat 80 i samego Holocaust powinni zaznajomić się z tym wydawnictwem. Warto.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 18 stycznia 2016

MARIUS DANIELSEN 'S LEGEND OF VALLEY DOOM - Legend of Valley Doom part I (2015)

Metalowe opery z ciekawymi gośćmi zawsze przyciągają spore rzeszę słuchaczy, jednak już dawno nie było ciekawego albumu. Wiele muzyków którzy tworzą takie metal opery po prostu tracą się w komercji, przez co owa metal opera traci na swojej wartości. Wielu z nas chciałoby znów poczuć się jak przy pierwszym albumie Avantasia, kiedy nie tylko nazwiska działały na wyobraźnie ale również sama muzyka. To nie nazwiska mają być ostoją tego albumu, lecz muzyka i ich wpływ na zawartość. Ich obecność ma być przejawem geniuszu i przypieczętowaniem sukcesu nagranej płyty i przyczynić się do tego, że będzie zapamiętana na długie lata. To ma być coś wielkiego, a nie tylko zbiór nazwisk. Marius Danielsen to muzyk znany z Darkest Sins i to właśnie on podjął się wielkiego wyznania i postanowił stworzyć metalową operę z prawdziwego zdarzenia. Tym razem mamy prawdziwą śmietankę świata power metalu i niektórzy będą w szoku że udało się zebrać tylu muzyków w jednym miejscu. Każdy z nich sprawił że ta płyta jest magiczna i już ponadczasowa. „Legend of Valley Doom part I” to płyta która ma szansę być tą najlepszą w roku 2015 i czymś wyjątkowym i godnym zapamiętania. Nie chodzi o to że mamy świetnych gości, ale sama muzyka pokazuje że można stworzyć power metalową perfekcję, w której będą echa takich kapel jak Rhapsody, Freedom call, Timeless Miracle czy właśnie Avantasia znaną nam z pierwszych płyt. To co było jeszcze do tej pory marzeniem każdego fana power metalu stało się rzeczywistością.

Marius zebrał ponad 40 świetnych muzyków, którzy uczynili ten album jeszcze bardziej szczególnym i zróżnicowanym. Lista muzyków jest długa i najlepiej ją rozpisać w kolumnie byście mogli ogarnąć rozmiar tego przedsięwzięcia i poziom owego albumu. A poniżej lista muzyków :
Wokal:
Marius Danielsen (Darkest Sins)
Edu Falaschi (ex-Angra, Almah)
Tim Ripper Owens (ex-Judas Priest, ex-Iced Earth, ex-Yngwie Malmsteen)
Mark Boals (ex-Yngwie Malmsteen, Iron Mask, Royal Hunt)
Jonas Heidgert (Dragonland)
Elisa C. Martin (Hamka, ex-Dark Moor, ex-Fairyland)
Alessio Garavello (ex-Power Quest, A New Tomorrow)
Kai Somby (Intrigue)
Artur Almeida (Attick Demons)
George Tsalikis (Zandelle)
John Yelland (Disforia, Judicator)
Simon Byron (ex-Crystal Empire, Sunset)
Mikael Holst (Timeless Miracle)

Gitara:
Timo Tolkki (ex-Stratovarius, Avalon)
Chris Caffery (Savatage, Trans-Siberian Orchestra)
Ross the Boss (ex-Manowar, DeathDealer)
Robb Weir (Tygers of Pan Tang)
Tobi Kersting (Orden Ogan)
Jimmy Hedlund (Falconer)
Marco Wriedt (Axxis, 21Octayne)
Olivier Lapauze (Heavenly)
Felipe (Twilight Force)
Alex TheKing Mele (Kaledon)
Esa Ahonen (Cryonic Temple)
Kristian Tjelle (ex-Nocturnal Illusion)
Gard Austrheim (My Decending Ark, ex-Fatty Sunroad)
Marius Danielsen (Darkest Sins)
Sigurd Kårstad (Darkest Sins)

Syntezatory/klawisze:
Peter Danielsen (Eunomia, Darkest Sins)
Alessio Lucatti (Vision Divine, Etherna)

bas:
Barend Courbois (Blind Guardian)
Mike LePond (Symphony X)
Anniken Rasmussen (Darkest Sins)
Ignacio Lopez (Skiltron)
Giorgio Novarino (ex-Crystal Empire, ex-Bejelit)
Marius Danielsen (Darkest Sins)

perkusja:
Alex Holzwarth (Rhapsody of Fire)
Ludvig Pedersen (Darkest Sins)

Trzeba przyznać, że jest to imponująca lista i niektóre nazwiska wręcz zaskakują. Bo kto by się spodziewał dawną wokalistkę z Dark Moor czy też wokalistę z nieco zapomnianego Timeless Miracle. Marius stworzył naprawdę coś wyjątkowo i tutaj już nawet nie chodzi o świetnych gości i ich ilość, ale też chodzi o samą historię, w której osadzony jest projekt, a także to co można usłyszeć po odpaleniu płyty. Sama historia opowiada o miejscu zwanym doliną przekleństwa, w której mieszkańcy żyli spokojnie i w pokoju. Jednak czyha na nich niebezpieczeństwo, które rodzi się za ich granicami. Niestety dochodzi do wojny i początkową nie udaje im się pokonać mrocznego króla. Szukają odpowiedzi w starożytnych podziemiach i tam poznają przypowieść o wojowniku, który przywróci pokój i zbawi ich od złego. Trzeba przyznać, że sama historia jest imponująca i przypomina te historie z starych płyt Rhapsody. Muzyka odpowiednio została dopasowana i właściwie mamy epicki power metal, który od samego początku wciąga nas w ten świat fantasy. Mamy 12 utworów i razem stanowią piękną i jednolitą całość. Zaczyna się od podniosłego intra, które wprowadza nas w świat magii, królów i doliny przekleństwa. „The Battle of Bargor Zun” to pierwsza próbka mocy i to czego można się spodziewać po tym projekcie. 7 minut czystego power metalu w stylu lat 90 i tutaj mamy wpływu wielu wielkich kapel. Cieszy to, że brzmi to tak klasycznie i naturalnie. Dawno nikomu nie udało się tak brzmieć. Łezka w oku się kręci i chce się tylko więcej. Epicki i bardziej urozmaicony jest taki „Prophecy of the Warrior King”, który ma w sobie pewne elementy progresywnego metalu. Bardzo dobrze wpasował się tutaj Tim ripper Owens i może czas by też może założył jakiś własny band bo szkoda jego talentu. Czekać pozostaje tylko na nowy album beyond Fear. „Chamber of Wisdom” jest bardziej klimatyczny, bardziej podniosły i to tylko pokazuje jak to wszystko idealnie współgra z samą historią. Sam utwór zabiera nas do starych płyt Freedom Call czy Rhapsody. Prawdziwa klasyka wybrzmiewa w utworach Mariusa. Każdy utwór to prawdziwy przebój i dobrym przykładem jest tego nieco marszowy, ale niezwykle melodyjny „Mirror of Truth”, który ma coś z Timeless Miracle co mnie bardzo cieszy. W podobnym klimacie utrzymany jest „Haunting My dreams”, który jest wielkim powrotem Mikeala Hosta znanego właśnie z Timeless Miracle. To jest przejaw jego wielkiego powrotu i wystarczy czekać na wydanie nowego albumu przez ten band. Póki co są na etapie rejestrowanie nowego materiału. Sam utwór przypomina utwory z debiutanckiego albumu Timeless Miracle co tylko pokazuje jak świetnym kompozytorem jest Marius i jak idealnie dopasował wokalistów do utworów. Punktem kulminacyjnym jest 14 minutowy „The Legend of Valley doom”, który jest taką wisienką na torcie. Dzieje się tutaj sporo i przewija się sporo ciekawych motywów i właśnie tak powinien brzmieć epicki power metal. Dawno nie było tak udanego kolosa w power metalowym światku i to jest kolejny przejaw geniuszu Mariusa oraz jego metalowej opery. Elisa C martin znana z starych płyt Dark Moor to jedna z moich ulubionych wokalistek power metalowych i miło jest znowu ją usłyszeć. W takim energicznym i klimatycznym „Lost in a Dream” odnajduje się idealnie. Kompozycja spokojnie mogłaby się znaleźć na starych płytach Dark Moor. Imponuje że Marius zabiera nas w podróż po największych płytach power metalu, pokazuje jakby różne etapy i różne formy power metalu i to jest po prostu piękne. Muzyka power metalowa w pigułce. Ostrzejszy i złowieszczy „Raise Your shields” to popis świetnego Marka Boalsa, który jest jednym z najlepszych współczesnych wokalistów. To co on wyprawia przyprawia o dreszcze. Marius wpasował go idealnie do kompozycji, która jest przesycona Iron Mask czy twórczością Yngwie Malmsteena. Coś pięknego i chce się tylko jak dłużej go słuchać w takim wydaniu. Spore ilości Avantasia i Dark Moor pojawia się w prostym i przebojowym „Free as The wind”. Co ciekawe nawet ballada „Fallen Heroes” łapie za serce i pokazuje jaki ładunek emocjonalny panuje na płycie. Całość zamyka „Outro” i szkoda że to już koniec.

To co wydawało się jeszcze nie tak dawno marzeniem każdego fana power metalu stało się rzeczywistością. W końcu jesteśmy świadkami wielkiego wydarzenia, bowiem o to światło dzienne ujrzał album, który jest bez wątpienia najlepszą metalową operą jaka kiedykolwiek powstała. Marius stworzył coś ponadczasowego, pokazał że można zebrać prawdziwą śmietankę muzyków, zebrać całą rodzinę power metalową rodzinę w jednym miejscu. Nagrać płytę, które będzie odzwierciedleniem wciągającej historii. „Legend of Valley Doom” to power metal w pigułce, to jakby nie tylko historia fantasy, ale historia power metalu i opowiedziana przez wielkich muzyków tego gatunku. Coś pięknego i to się nazywa płyta roku! Bohaterowie power metalu powracają!

Ocena: 10/10

niedziela, 17 stycznia 2016

ADVICE - destiny by dawn (2015)

W latach 80 działał Advice ale mało kto to pamięta bo zespół nie zrobił większego rozgłosu swoimi licznymi demami, singlem czy mini albumem. Dość cicho było o tej niemieckiej formacji, która w 1982 r została założona z inicjatywy Petera i Detlefa. Muzycznie zespół grał muzykę w stylu Gravestone, Accept, Savage grace czy wczesnego Helloween. Była to bardzo wartościowa muzyka, tylko zespół jakoś nie miał szczęścia by wydać swojego debiutanckiego albumu. W 1983 r skompletowali już swój cały skład i wtedy zaczęli dawać koncerty. Do roku 1994 zespół funkcjonował, a potem zakończył działalność bez oficjalnego wydawnictwa. Teraz po latach kapela wraca na scenę i w końcu udaje się wydać oficjalny album jakim jest „Destiny by dawn”.Ciężko mówić o debiutanckim albumie, kiedy tak naprawdę mamy składankę utworów które już wcześniej pojawiły się na jakiś promocyjnych kasetach czy demach. Jednak zebrano wszystko na jednym albumie i zremasterowano. Tak więc Advice znów żyje i ma się całkiem dobrze.

Olaf i Yannek to nowe nabytki zespołu. Natomiast w składzie pozostali Ralf, Walter i Runig. W składzie nie ma ju,ż Detlefa, który zmarł w wypadku motocyklowym w roku 2011. To co znajdziemy na płycie to najlepsze kawałki zespołu i prawdziwa uczta dla fanów heavy/speed metalu lat 80. Nie ma kombinowania, czy tworzenia czegoś nowego, panowie chcą przedstawić nam swoje początki, dając nam prawdziwy heavy metal lat 80. Na płycie znajdziemy 14 utworów, które pokazują potencjał grupy i to że można śmiało postawić obok tych najlepszych z lat 80. Szybka, energiczna i pełna mocy sekcja rytmiczna, do tego specyficzny wokal Ralfa, który nadaje odpowiedni klimat, a także melodyjności. Cechuje się może mało agresywnym wokalem, a słucha się go nadzwyczaj przyjemnie. Sprawia, że naprawdę nie sposób pomylić ten band z innym. Duet jaki stworzyli Walter i Detlef był po prostu imponujący. Panowie doskonale się rozumieli i dobrze się razem bawili. Nie brakowało szaleństwa, finezji, lekkości i przebojowości. Przypominają się te największe duety gitarowe, które były motorem napędowym kultowych albumów heavy metalowych. To jest po prostu klasyczna szkoła heavy metalu. Pierwsze 4 utwory pochodzą z „Destiny by dawn promotion tape” który został nagrany w 1989r. Zaczyna się idealnie, bo od energicznego „Nuclear Force”, który jest utrzymany w stylu starego Helloween i Gravestone. Jeszcze ostrzejszy jest „Bat night battle”, który ma sporo z thrash metalu. Tutaj bardzo dobrze słychać jak świetnie radził sobie duet gitarzystów w tamtym czasie. Dobre zgranie, pomysłowość i niezła technika. Świetnie się tego słucha i przypominają się najlepsze płyty z lat 80. Sam refren też prosty, ale spełnia swoją rolę i zachęca nas do śpiewania. Utworów o tytule „Heavy metal” było już sporo w historii heavy metalu, ale Advice stworzył bardzo ciekawy i taki złożony utwór, który zaczyna się w średnim tempie, a potem przybiera na mocy. Bardzo mocna i energiczna kompozycja, która pokazuje pomysłowość niemieckiej formacji. Panuje niezła chemia co w efekcie daje nam prawdziwe killery, które czynią album idealnym w swojej konwencji. „The law” to ukłon w stronę właśnie wczesnego Helloween, Gravestone czy Savage grace. Kawał mocnego i złowieszczego speed/power metalu. Te popisy gitarowe zasługują na owację na stojącą, bo to co panowie tutaj wyprawiają przyprawia o ciarki. Następne 5 utworów zostało już nagrane w roku 1986. „Children of the Dark” to soczysty i dynamiczny heavy metal osadzony w twórczości Anvil, Accept, czy Judas Priest. Dalej mamy energiczny i rozpędzony „No way out”, który znów pokazuje pazur i agresywność zespołu. Tutaj znów Advice przypomina wczesny Helloween. „Leather Warrior” w pewnych aspektach przypomina „Eletric Eye” Judas Priest i to właściwie kolejny hicior grupy. Zespół stawia na szybkość, na emocje i na to by cały czas się coś działo, dlatego na płycie najwięcej jest petard, które napędzają ten album. Właśnie taki „The Fighter”, energiczny „Force & trouble” są główną atrakcją na tej płycie. Ostatnie utwory zostały nagrane podczas koncertu w 1987 roku i pełnią rolę bonusów na płycie.

Dobrze, że Advice wrócił i udało im się wydać w końcu te kompozycje w normalnej wersji, z odpowiednim brzmienie, bo jest to kawał solidnego heavy/speed metalu. Niemieckie zespoły zawsze cechują się pracowitością i niezłym warsztatem muzycznym. Tak jest i w przypadku Advice, który nie nagrywa słabych kawałków i każdy jaki znajdziemy na „Destiny by dawn” to killer i kwintesencja gatunku oraz stylu Advice. Dla fanów heavy metalu lat 80 pozycja obowiązkowa.

Ocena: 9/10

sobota, 16 stycznia 2016

RHAPSODY OF FIRE - Into the Legend (2016)

Rhapsody of Fire to żyjąca legenda power metalu i tego nikt nie podważy. Panowie w sumie to co już mieli nagrać to nagrali i ostatnim czasy bardziej zawodzili swoich fanów i słuchaczy. Gdzieś się pogubili w swoim stylu stawiając przede wszystkim na efektywność i bogate aranżacje. „Dark Wings of Steel” obnażył wszelkie słabości zespołu i pokazał, że panowie są w kiepskiej formie. Mało power metalu, mało petard, że o hitach nie wspomnę. Rozrachunek jest w ich przypadku bardzo prosty. Ostatni jako taki udany album to „The Frozen tears of Angels” z 2010r, który faktycznie miał przebłyski i był przemyślany jeśli chodzi o kompozycje. Z kolei ostatni stricte klasycznym albumem i najbardziej udanym pod każdym względem jest „Power of dragonflame”. Rok 2016 to kolejny rok, w którym Rhapsody of Fire prowadzony Staropolliego i Fabio Lione miał nas zaskoczyć i zabrać prosto w świat tej żyjącej legendy. Czy „Into The Legend” w końcu jest tym na co czekali fani od lat? Czy to płyta godna ich statusu i czy ma w sobie więcej power metalu? Jedno jest pewne. Rhapsody of Fire nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Kiedy w 2011 Luca Turilli odszedł i założył swój Rhapsody to pojawił się strach jak to wpłynie na Rhapsody prowadzony przez Fabio Lione. Luca pierwszy album nagrał bardzo udany i było tam sporo power metalu. Jednak on chciał skupić się na bardziej filmowym aspekcie, przez co gdzieś też zatracił blask na ostatnim albumie. Z kolei Rhapsody of Fire od czasu odejścia Luca Turilli troszkę ucierpiało, ale ma to swoje plusy. Przede wszystkim panowie troszkę zaskoczyli poszukiwanie nowych smaczków i nowych elementów. Starali się tworzyć świeże kompozycje, które nie będą kalką starych i oklepanych kompozycji. Zabieg udany, ale nie przynosił dotychczas pożądanych rezultatów. Większość z nas skreśliło Rhapsody of Fire nie spodziewając się już niczego dobrego z ich strony. Od ostatniego wydawnictwa minęły 3 lata i w końcu możemy cieszyć tym co zespół chciał nam zaprezentować. Odświeżona znana nam formuła. Power metal w symfonicznej oprawie, gdzie znajduje się miejsce na pewne progresywne elementy czy też pewne wtrącenia folkowe. W dodatku „Into The Legend” jest niezwykle dynamicznym i dojrzałym albumem. Tutaj z jednej strony jest nawiązanie do przeszłości i znów granie energicznego i przebojowego power metalu, a zarazem Rhapsody próbuje tworzyć coś nowego. Jest podniosłość, masa epickich motywów, dobrze w mieszane operowe wokale, zwłaszcza kobiecy. Do tego dobrze rozbudowane pomysły, duża dawka chwytliwych melodii. W końcu na płycie Rhapsody of Fire słyszę ciekawe popisy gitarowe, pomysłowe przejścia i dobrze zbudowane solówki. Wszystko zagrane jest z pasją i polotem. Może ogłoszę herezję, ale jest to najlepszy album od czasów „Power of Dragonflame”. Nie ma jakiś większych wpadek, a całość naprawdę dobrze wypada w ostatecznym rozrachunku. Każdy utwór coś w nosi do tej płyty, każdy kawałek to inna przygoda. Nie ma tutaj mowy o rutynie i klepanie jednego motywu. Rhapsody dokonał nie możliwego i nagrał krążek, który nie jest typowy i nijakim power metalowym wydawnictwem bez wyrazu.

Brzmienie to klasa sama w sobie, ale z tego ten band przecież słynie. Mnie cieszy widok smoka na okładce, bo przecież bez niego ciężko sobie wyobrazić szatę graficzną Rhapsody. Fabio pomógł ostatnio Angrze wyjść na prostą i słychać, że jest w szczytowej formie. Tak to już jest jak ma się w zespole jednego z najlepszych power metalowych wokalistów. W 2015 r grupę zasilił nowy basista i może nie słychać jego wkładu, ale na pewno wniósł nutkę świeżości. Zespół przede wszystkim tworzy jak za dawnych lat. Bawią się przy tym, tworzą pomysłowe kawałki, a wszystko tętni własnym życiem. Na płycie znajdziemy 10 kompozycji dających ponad godzinę materiału. Zaczyna się tak jak przystało na Rhapsody of Fire, czyli podniosłym i klimatycznym intrem w postaci „In Principio”.Płytę promował hit w postaci „Distant Sky” i to ten utwór przywrócił nadzieję w to, że Rhapsody of Fire powraca w wielkim stylu. Dawno zespół nie nagrał tak udanej petardy, która przypomina mi czasy „Power of dragonflame”. Jest energia, przebojowość i Robert de Micheli pokazuje na co go stać. Jego solówki są wręcz klasyczne i godne pochwały. Bardzo mocny start jak przystało na klasyczne albumy Rhapsody of Fire. Pierwszym elementem zaskoczenia jest wykorzystanie elementów celtyckich w tytułowym „Into The Legend”. Kompozycja podniosła, momentami utrzymana w klimatach operowych, czy też nawet i progresywnych. Jednak to jest kolejna power metalowa petarda, która przypomina czasy „Power of dragondflame”. Dawno zespołowi nie wyszedł tak chwytliwy refren. Cieszy fakt, że nie zapomnieli jak zaskakiwać i jak tworzyć power metalowe hity. Na płycie znajdziemy dużo rozbudowanych kawałków, a jednym z nich jest prawie 8 minutowy „Winter's Rain”. Dużo tutaj elementów progresywnych, do tego riff zagrany z takich posmakiem nowoczesności i marszowe tempo. Niby nic nadzwyczajnego, ale to też pokazuje jak zespół urozmaicił nowy album. Ten kawałek to przede wszystkim intrygujące i wciągające partie solowe klawiszowca Staropoliego i gitarzysty Roberta. Spokojnie, wręcz balladowo zaczyna się „A voice in the cold wind”. Bardzo dobrze wybrzmiewa tutaj melodia celtycka i latynoskie rytmy. Kompozycja należy do tych zaskakujących ze względu na sam motyw i konstrukcję. Troszkę nie typowy kawałek dla Rhapsody of Fire, a z drugiej strony wiemy że to ten nasz ukochany band, który potrafi stworzyć podniosły i wciągający symfoniczny power metal. Bardzo radosna i klimatyczna kompozycja, która wnosi sporo świeżości do świata Rhapsody of fire. Jednym z mocniejszych i agresywniejszych utworów na płycie jest „Valley of Shadows” i tutaj czuć ten power metal w pełnej okazałości. W dalszym ciągu zespół raczy nas podniosłymi i chwytliwymi refrenami, które przywołują na myśl te klasyczny. W momencie kiedy wchodzą solówki to słuchacza przechodzą ciarki. Bardzo klimatyczna i dość mroczna kompozycja, w której dzieje się sporo. To jeszcze nie koniec niespodzianek. Dalej mamy równie dynamiczny i rozpędzony „Realms of Light”, który również buduje napięcie i pokazuje że panowie wciąż potrafią grać power metal. Kolejna złożona i emocjonująca kompozycja. Fanów klasycznych albumów ucieszy przede wszystkim fakt, że album zdominowały naprawdę szybkie i power metalowe kompozycje i taki „rage of darkness” przypomina stare dobre albumy Rhapsody of Fire. No i nie mogło się obyć bez epickiego, dojrzałego kolosa, która ma wykraczać poza nasze wyobrażenia. Rhapsody of Fire lubi tworzyć kolosy i ma do tego smykałkę, ale dawno im żaden nie wyszedł na tyle, żeby móc go przeżywać. Nawet w tym aspekcie można dostrzec poprawę i wzrost formy. „The Kiss of Life” to 16 minutowa kompozycja, która ma ciekawe przejścia. Zaczyna się podniośle, napięcie rośnie z każdą sekundą, a główny riff po prostu cieszy. Jest mocny, prosty i porywający. Wszystko brzmi tak jak powinno i wiemy, że to jest symfoniczny power metal. Nie brakuje tutaj power metalu, epickości, przebojowości i złożonych, finezyjnych solówek. Nie pamiętam kiedy ostatnio Rhapsody nagrał tak udany i wciągający kolos. Po prostu brawo i szacunek się należy. Jedynie nie do końca wypaliła ballada „Shinning Star”. Z nią jest tak, że jest miła dla ucha, romantyczna, ale troszkę zbyt komercyjna. Troszkę odstaję od reszty, która jest niezwykle mocna.

Przyznam się Wam, że naprawdę skreślił Rhapsody of Fire. Ostatnie ich albumy były jakieś takie bez ikry, bez mocy i dalekie od tych klasycznych albumów. Jestem wielki fanem „Power of Dragonflame” bo jest mocny i przede wszystkim energiczny album, którego rozpycha przebojowość. To było w 2002 i od tamtego czasu minęło sporo i wiele też się zmieniło. Nie ma Luca i innych muzyków, Rhapsody rozdzielił się i wciąż szuka różnych smaczków co by urozmaicić swój materiał i styl. Szukali nowych inspiracji i efektem wyszła ciekawa mieszanka power metalu, folk metalu, symfonicznego metalu i nawet jest też miejsce dla progresywności. Jest klasycznie, ale jest też coś nowego. „Into The Legend” to album, który śmiało można postawić obok tych najlepszych i śmiało krzyczę światu, że to ich najlepszych album od czasów „Power of dragonflame”. Witamy z powrotem panowie, power metalowy świat oczekiwał na was.

Ocena: 9/10

ELDRITCH - Underlying Issues (2015)

Jednym z kluczowych zespołów jeśli chodzi o progresywny power metal jest bez wątpienia włoski Eldritch. Zrobili sporo dla gatunku i właściwie od 1991 roku ich muzyka ma wielki wpływ na gatunek. To oni są wymieniani jednym tchem razem z innymi wielkimi zespołami. Swoją pozycję zbudowali dzięki dobrym albumom, które nigdy tak naprawdę nie zawodziły. Za każdym razem była to święto dla fanów progresywnego power metalu. W sumie dorobili się 9 albumów i ten ostatni „Underlying Issues” tylko potwierdza w jakiej świetnej formie jest zespół. Ich nowe dzieło może nie jest czymś nowym w ich karierze, ale z pewnością pokazuje że band wziąć potrafi tworzyć nowe hity i wciąż potrafi zaskoczyć. Wiele kwestii zostało wręcz przerysowane z poprzednich albumów. Pokręcone motywy, nieco mroczny klimat i duży nacisk na melodie. Co może się podobać na „Underlying Issues” to z pewnością nieco nowoczesny wydźwięk. Na pewno album ma pazur i zespół nie kryje się z agresją i mrokiem na tej płycie. Wyszła z tego naprawdę niezła mieszanka. Do tego dochodzi mocne i soczyste brzmienie, który podkreśla agresywność gitar, a także klimatyczna okładka, która działa jak magnez. To wszystko składa się na idealną całość, która przenika nas od samego początku. Terence to naprawdę świetny i specyficzny wokalista, który potrafi śpiewać i to tak że ciarki przechodzą słuchacza. To jest właśnie znak firmowy tej kapeli. Eugene i Rudj to dwaj gitarzyści, którzy dbają żeby płyta była agresywna i zarazem nowoczesna. Udaje im się wywiązać ze swojego zadania i to nie podlega wątpliwości. Mamy na płycie 11 kompozycji i każdy z nich to prawdziwa frajda dla fanów gatunku. Mamy mocarny i urozmaicony „Changing Blood”, ostrzejszy „Danger Zone” czy lekki i niezwykle melodyjny „All and More”. Zespół stawia na nowoczesność i klimat, a to idealnie odzwierciedla „The Face i Wear” czy chwytliwy „Bringers of Hate” w którym kluczową rolę odgrywają progresywne klawisze. Najwięcej power metalu uświadczymy w „The Light” czy nieco thrash metalowym „Slowmotion K Us”. Można odnieść wrażenie, że to właśnie te petardy stanowią trzon tej płyty i jej prawdziwą atrakcję. Mimo pewnych zawirowań i urozmaicenia płyta nie zawodzi i właściwie może zapaść w pamięci i to na długo. W swojej kategorii jest to jedna z najciekawszych płyt i z pewnością może konkurować z nowym Queensryche.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 14 stycznia 2016

DRAGONY - Shadowplay (2015)

Pamiętam te czasy kiedy mieliśmy do wyboru wiele różnych albumów power metalowych i o to różnych stylizacji. Rok 2015 jest na swój sposób rokiem który znów pokazuje różne formy power metalu i naprawdę jest w czym wybierać. Ostatnio brakowało mi power metalu w stylu Rhapsody, Hamerfall, czy Dionysus. Jednym z takich zespołów, który gdzieś zmieszał te zespoły jest Gloryhammer. Dobrym kompanem dla tej formacji jest też austriacki Dragony. Kapela w 2011 r błysnęła naprawdę solidnym debiutem w postaci „Legends” i teraz po 4 latach powraca z nowym krążkiem. „Shadowplay” to dzieło kompletne i krok na przód jeśli chodzi o Dragony. Dlaczego?

Zespół postanowił się jeszcze bardziej rozwinąć i jeszcze bardziej dopracować swój materiał jak i styl. Zespół dalej trzyma się epickiego power metalu, w którym nie brakuje symfonicznych czy też bardziej progresywnych smaczków. Słychać też progres i pewne zmiany. Zespół jakby bardziej postawił na dynamikę, na zróżnicowanie i na przebojowość. Skrzydła rozwinął wokalista Samer, którego wokal jest bardziej przejrzysty i słychać że pracował sporą nad techniką. Dzięki niemu kawałki są podniosłe i mają w sobie sporo emocji. Kawał dobrej roboty odwalają z pewnością również Simon i Andreas, którzy odpowiadają za sferą gitarową. Co utwór to inny motyw, to inna historia i inne rozplanowanie. Taki otwierający „Wolves of The North” to taki europejski power metal z połowy lat 90 i taki hołd dla Rhapsody czy Dionysus. Dobrze wtrącone zostały tutaj klawisze i same budowanie napięcie jest imponujące. Jeszcze większa dawka power metalu i dynamiki jest w rozpędzonym „Shadowrunner”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Z kolei klimatyczny i spokojny „The Maiden's cliff” zabiera nas do świata Blind Guardian. Dragony przede wszsytkim na nowym albumie nie boi się mieszać różne patenty i wzbogacać kompozycje pod względem aranżacji. W takim „Warlock” mamy wręcz przepych, ale fanom ostatniego albumu Blind Guardian czy starych płyt Rhapsody może taka forma kompozycji przypaść do gustu. Na pewno plusem jest to, że w takich kawałkach jak właśnie „Warlock” czy „Babylon” że sporo się dzieje i nie ma mowy o nudzie. Nie brakuje prostych i chwytliwych kompozycji co potwierdza to choćby „Dr. Agony” czy nieco słodszy „Unicorn Union”. Jak sami widzicie płyta jest naprawdę urozmaicona i nie ma mowy o kurczowym trzymaniu się jednego motywu. Najbardziej kontrowersyjnym kawałkiem na płycie jest nieco dyskotekowy „True Survivor”, który jest coverem Davida Hasselhoffa.

Mimo pewnych słabszych momentów, mimo tego że nie ma tutaj niczego odkrywczego to i tak „Shadowplay” zasługuje na uwagę. Zwłaszcza tym albumem powinni zainteresować się fani Rhapsody, hammerfall czy Blind Guardian. Mamy tutaj nacisk na podniosłość, epickość i zróżnicowane motywy. Jest szybkość i wiele urozmaiceń w samej stylizacji co chroni album przed monotonią i utartym schematem. Solidna płyta, która nie zawiedzie słuchaczy, którzy gustują w takich klimatach.

Ocena: 8/10

wtorek, 12 stycznia 2016

GHOST MACHINERY - evil Undertow (2015)

Pete Ahonen to znana postać w świecie muzyki określanej melodyjnego heavy/power metal. Jest to lider dwóch znaczących kapel, które reprezentują fińską scenę heavy metalową. Mowa tutaj o Burning Point i jego brat bliźniak w postaci Ghost Machinery. Kapele te są ze sobą powiązane, nie tylko za sprawą Pete'a, ale też przez podobny styl w jaki obracają się obie kapele. Burning Point pozyskał byłą wokalistkę Battle Beast i radzi sobie całkiem dobrze. Jak wygląda sprawa z Ghost Machinery? Mieli pewny zastój, ale teraz po 5 latach powracają z nowym materiałem i z pewnością „Evil Undertow” to taki Ghost Machinery w pigułce.

Melodyjność to główny składnik tego krążka, to właśnie ona jest tym do czego zawsze dąży Ghost Machinery. Niezależnie czy stylistycznie wkraczają w rejony hard rocka, heavy metalu, czy power metalu, grunt żeby wszystko było łatwo przyswajalne i przebojowe. Tutaj liczy się właśnie to jak zapaść w pamięci, to jak trafi się do słuchacza. Najlepszą drogą są przeboje i udane melodie. Na nowym albumie finów tego wszystkiego jest pod dostatkiem i właściwie od samego początku wiadomo, że mamy do czynienia z melodyjnym heavy metalem. Nie do końca pasuje do tego wszystkiego mroczna i nieco nowoczesna okładka. Na szczęście zespół pozostaje wiernym tradycyjnym rozwiązaniom jeśli chodzi o sam materiał jak i brzmienie. Jednym kontrowersyjnym elementem w muzyce Ghoste Machinery są nieco słodkie klawisze, które mogą irytować. Jednocześnie to dzięki nim całość jest niezwykle melodyjna i ma większą przestrzeń. Dzięki nim proste kawałki jak otwierający „Army of strangers” brzmią o wiele lepiej. Ta płyta to przede wszystkim bardzo dobra warstwa instrumentalna, która jest urozmaicona i przemyślana. Nie ma mowy o stagnacji i wałkowaniu tych samych motywów w kółko. Kawał dobrej roboty odwalił tutaj Pete oraz gitarzysta Mikko. Jest rytmiczność, jest prostota i chwytliwość, a to wszystko przyczynia się do łatwego odbioru płyty. Dobre popisy gitarowe to choćby atut stonowanego „Kingdom of Decay”, który pokazuje na czym polega melodyjny heavy metal. Pierwszym takim prawdziwym power metalowym hitem jest „Go to Hell” i zdecydowanie to jest to w czym zespół się naprawdę sprawdza. Słodkość i nadmierne wykorzystanie klawiszy nieco odbiły się na jakości tytułowego „Evil Undertow”, który jest troszkę nijaki. Nie zabrakło też miejsca dla AOR i spokojnego hard rocka i dowodem na to jest „Brave Face”, czy melodyjny „Tools of the Trade” czy rockowy „Lost to Love”. Co ciekawe największy hit z tej płyty znajduje się na jej końcu. „The Last line of Defense” to taki prosty, pełen pozytywnej energii przebój. Zespół definitywnie lepiej wypada właśnie w takich power metalowych petardach. Stara szkoła grania europejskiego power metalu i co ciekawe wszyscy jakoś lepiej wypadają w tym kawałku. Zwłaszcza wokal Pete'a jest jakoś taki mocniejszy i bardziej wyrazisty.

Ghost Machinery przerywa milczenie i wraca z nowym albumem, który pokazuje co to znaczy melodyjny heavy metal na wysokim poziomie. Panowie może nie zaskakują niczym nowym, ale umacniają swoją pozycję. Znajdziemy tutaj mieszankę hard rocka, heavy i power metalu, a wszystko tak zmieszane by melodyjność czy przebojowość grały tu pierwsze skrzypce. Ghost Machinery na „Evil Undertow” pokazuje przede wszystkim fińską tradycję w graniu melodyjnego heavy metalu. Dobra robota!

Ocena: 8/10

niedziela, 10 stycznia 2016

PARAGON - Hell Beyond Hell (2016)

To już 26 lat działalności niemieckiej formacji Paragon. Jeden z najbardziej niedocenionych zespołów, który nigdy nie zdobył takiej sławy na jaką zasłużył. Zespół, który działa sukcesywnie od 1990, który nagrał znakomite albumy, które zapisały się w historii heavy/power/speed metalu. „Steelbound” czy „Law of The Blade” to prawdziwe klasyki gatunki i kwintesencja niemieckiego heavy/power metalu. Paragon stworzył swój styl, który był pochodną Grave Digger, Iron Savior czy Gamma Ray, ale tak to już jest w niemieckim obozie, że wiele zespołów ma wiele wspólnego ze sobą. Wydany w 2012 r „Force of Destruction” był przebudzeniem mocy i naprawdę zespół przeszedł sam siebie. Nagrali klasyczny album i Piet Sielck znów zadbał o jakość muzyki zawartej na płycie. Duet Sielck i Paragon to machina nie do zatrzymania. Minęły 4 lata a apetyt na muzykę tej niemieckiej formacji wzrósł i chce się jeszcze więcej takiego heavy/power metalu. Czas na „Hell Beyond Hell”. Sprzedałem duszę diabłu by poznać prawdę o tej płycie. Premiera 18 marca 2016, ale już teraz pozwolę Wam przybliżyć jaki jest nowy album Niemców.

Paragon to doświadczenie i wieloletnia gwarancja jakości. „Hell Beyond Hell” to przecież 11 album niemieckich weteranów i nie ma tutaj miejsca na wpadkę. Słychać, że to płyta zespołu który wie co robi, który wie jak zadowolić słuchacza i wykorzystuje swoje atuty na korzyść. Styl został bez zmian i mamy jakby rozwinięcie pomysłów z „Force of Destruction”. To akurat jest bardzo dobry pomysł, co by pozyskać jeszcze nowych fanów. Tamten album to była perełka i w sumie najnowsze dzieło wiele mu w tym nie ustępuje. Podobny charakter, podobny rozkład utworów, podobny feeling, takie samo ostre i mocne brzmienie wykreowane ponowne przez Pieta Sielcka. Ta współpraca z nim służy zespołowi. Jednak są tez pewne zmiany w składzie, które sprawiły że album brzmi jeszcze bardziej klasycznie i jeszcze bardziej świeżo. Do zespołu powrócił martin christian, który był z Paragon od samego początku. To on był przy tym jak powstawał taki „Law of the Blade”. Jego wkład w nowy materiał jest słyszalny. W dodatku stworzył naprawdę ciekawy duet z Janem Bertramem. Stawiają na technikę, na klimat i prawdziwą jazdę bez trzymanki. Nie brakuje petard, nie brakuje urozmaicenia i elementów zaskoczenia. Prawdziwy miszmasz i klasyczny materiał, który porwie fanów największych dzieł tej formacji. Za okładkę odpowiada Lars Paukstadt, co jeszcze bardziej przywołuje wspomnienia o najlepszych dziełach Paragon. Mówi się, że to najlepszy skład Paragon i w sumie nie jest to wcale przesadne stwierdzenie. Jest chemia i muzycy dobrze czują się ze sobą. W efekcie dostajemy kolejny wielki album tej formacji. „Rising Forces” to jeden z najlepszych otwieraczy w historii płyt Paragon. Prawdziwa petarda. Mocny, agresywny riff, który ociera się o thrash metal, no i ten typowy dla Niemców refren. Kawałek bardzo energiczny i w dodatku pokazuję wysoką formę muzyków, zwłaszcza gitarzystów. Metalowy hymn na sam start? Czemu nie. Pomysłowość to atut od lat w przypadku Paragon. W „Hypnotized” pokazuje właśnie tą cechę. Ciekawy, naprawdę hipnotyzujący riff i odpowiednia dynamiką czynią ten kawałek killerem. Fani Gamma Ray czy Iron Savior będą w siódmym niebie. W wolniejszym tempie jest utrzymany tytułowy „Hell Beyond Hell”. Tutaj zespół zabiera nas w rejony klasycznego Judas Priest czy Accept. Echa najlepszych płyt metalowych można wyczuć w epickim, marszowym „Heart of the Black”. Tutaj można przekonać jak dobrze radzi sobie nowy perkusista Soren Tuckenburg. Sam utwór jest bardzo rozbudowany, ale też pokazuje że zespół potrafi grać łagodniej, bardziej komercyjnej i w sumie nie tracić na mocy. Bardzo melodyjny przebój, który zasługuje na odrębną recenzję. Kto lubi wojnę gangów i do tego thrash metalowy feeling ten od razu polubi rozpędzony „Stand Your Ground”, który jest kolejnym killerem. Refren oddaje nie tylko ducha klasycznych albumów Paragon, ale też Iron Savior. To też dowód na to, że Christian odgrywa kluczową rolę w muzyce niemieckiej formacji. Horror „Pociąg z mięsem” Clive'a Barkera zainspirował muzyków i w efekcie powstał toporny i dość mroczny „Meat Train”. Jedną z najlepszych kompozycji na płycie jest bez wątpienia szybki i agresywny „Buried in Blood”, który momentami przypomina nawet stary dobry Slayer. To jest właśnie to co lubię w Paragon. Potrafią stworzyć prawdziwy killer, który przejdzie wszelkie nasze oczekiwania. Dobra robota i oby jak najwięcej takich kawałków w heavy/power metalowym światku. Nowy album zaskakuje pod względem epickości i długich kawałków. Drugim takim zaskoczeniem na płycie jest „Devils Waitingroom”.Bardzo ciekawa kompozycja, która zaczyna się jak jedna z ballad Scorpionsów, potem nabiera bardziej mrocznego, wręcz doom metalowego charakteru. Popis gitarzystów w tym kawałku jest godny uwagi i zasługuje na owacje na stojąco. Jeden z pierwszych utworów który powstał w ramach nowego album. Co ciekawe konstrukcja nie jest typowa dla Paragon, a mimo to brzmi jak jeden z ich kawałków. Bonusem na płycie jest klasyczny „Thunder in the dark”, który utrzymany jest w średnim tempie. Fani Judas Priest i Iron Savior będą zachwyceni. Przy tworzeniu tego kawałka maczał sam Piet Sielck.

Na takie płyty warto czekać, nawet jeśli są to 4 lata. Paragon znów nagrał świetny album bardzo heavy metalowy, bardzo energiczny i dobrze wyważony. Nowy perkusista dobrze się sprawdza, a powrót do składu Martina Christiana to taka wisienka na torcie. Płyta wypchana po brzegi killerami i nie ma mowy tutaj o nudzie czy wypełniaczach. Idealny przykład jak powinien brzmieć heavy/power metal na wysokim poziomie. Paragon przeżywa drugą młodość i czekam na kolejne wydawnictwa, bo na tym się nie skończy. Jak się wybrać do piekła to tylko z Paragon i ich albumem. Polecam. Klasa sama w sobie.

Ocena: 9.5/10









REDBACK - PATRON MEDIALNY



Każdy rok przynosi coś nowego. Nowe odkrycia muzyczne. Ten obecny rok zaczął się od pojawienia się krakowskiego zespołu Redback i wyczekiwania na ich debiutancki album, który został objęty patronatem medialnym przez power metal warrior. 
Redback to band, który powstał w 2012 roku z inicjatywy kilku przyjaciół, którzy rozładowują wszystkie frustracje i radości życia codziennego biorąc instrumenty do swoich rąk. Ich misją jest grać nowoczesny i energiczny thrash metal.

30 stycznia 2016 roku, odbędzie się premiera debiutanckiej płyty noszącej tytuł  
“Path Of Life”. Krążek będzie zawierał 11 własnych kompozycji muzyków m.in. znany nam już singiel “redback” https://www.youtube.com/watch?v=LKz4_ilR23E&feature=youtu.be

Zespół wciąga nas swoją grą ukazując fragmenty, lub całe utwory pochodzące z nowej płyty. Na początku było głośno o pierwszym singlu, a teraz zaprezentowano nam drugi kawałek pt. “Still Alive” https://www.youtube.com/watch?v=ey3uPDb87ss&feature=youtu.be

Zapraszamy na stronę zespołu http://www.redbackband.pl/ , oraz zachęcamy do śledzenia działań muzyków na bieżąco https://www.facebook.com/redbackpoland/ 

Pozostaje już tylko czekać na płytę ....

sobota, 9 stycznia 2016

NORDIC UNION - Nordic Union (2016)

Żyjemy w czasach że nie ma żadnych granic i łatwo muzykom nawiązać współpracę i stworzyć jakiś ciekawy projekt muzyczny będący odskocznią od macierzystych kapel. Napotykamy wiele super zespołów i ciekawych projektów, które pozwalają zobaczyć nam naszych idoli w nowych odsłonach. Nordic Union to projekt muzyczny powołany do życia przez duńskiego wokalistę Ronnie Atkinsa znanego z Pretty Maids i szwedzkiego gitarzystę i kompozytora Erika Martnesonna, który dał się bliżej poznać w Eclipse. Owocem tej współpracy jest debiutancki album „Nordic Union”, który premierę ma 29 stycznia tego roku. Może i ja popadam w herezję, ale w końcu doczekałem się płyty z udziałem Ronnie Atkinsa, który przywołuje jego klasyczne albumy w postaci „Future World” czy „Red Hot and heavy”, a jednocześnie daje posmak świeżości.

Rzeczywiście tak jest. Płyta jest przebojowa i klimatyczna. Ma w sobie sporo z dynamiki wykreowanej na Avantasii, bo przecież Ronnie i tam się pojawił. Przyniósł też energiczny i melodyjny hard'n heavy znany nam z płyt Pretty Maids. Mamy więc ciekawą mieszankę hard rocka, melodyjnego metalu i heavy metalu. Wszystko jest zagrane z polotem i pasją. Ronnie brzmi świetnie i jego forma wokalna imponuje. Jest jak wino im starszy tym lepszy. Dzięki Erikowi album zyskuje niezwykłej techniki i przebojowości. Jego partie zagrane są z taką lekkością i niezwykłą przebojowością, tego gdzieś mi brakowało na ostatnich płytach Pretty Maids. Dodatkowo mamy więcej przebojów, więcej popisów gitarowych i większy wachlarz różnorodności. A najciekawsze jest to że i killerów nie brakuje. Dawno nie słyszałem tak poukładanej i wciągającej płyty z kręgu hard rocka. Panowie mogą być zadowoleni z ostatecznego efektu. Zresztą już sama okładka w stylu okładek płyt Jorna intryguje i zachęca by sięgnąć po ten album.

Zaczyna się mocnym akcentem bo „The War Has begun” to kwintesencja melodyjnego metalu czy hard'n heavy. Mocny i wyrazisty riff, który porywa swoją prostotą i pomysłowością. Jest mieszanka Jorna, Pretty Maids i Avantasia. Nie wiedziałem, że w dzisiejszych czasach można tworzyć jeszcze takie proste i chwytliwe przeboje i to bez żadnych sztuczek. „Hypocrisy” to już ukłon w stronę progresywności i nowoczesności. Tutaj Erik pokazuje, że potrafi być elastyczny i nie lubi trzymać się kurczowo jednego motywu. „Wide Awake” to może nieco komercyjny kawałek, ale tak został skonstruowany że i z niego bije moc. Hit goni hit, a to dopiero początek. Ronnie potrafi zbudować emocje i wzruszyć swoją manierą i świetnie odzwierciedla to romantyczny „Every Heartbeat”. Płyta jest wypełniona pomysłowymi riffami i dlatego słucha się tego z takimi wypiekami. Taki „When Death is calling” czy „21 guns” niszczą swoją dynamiką i przebojowością. Pretty Maids dawno tak nie grało. Nutka tajemniczości i dobrze wprowadzone klawisze czynią „falling” kolejnym utworem przesyconym Pretty Maids. Końcówka płyty jest również emocjonująca. Mamy petardę w postaci „The other Side” i nieco power metalowy „Point of no return”, które są świetną mieszanką najlepszego okresu Pretty Maids i ostatnich dokonań Avantasia. Ja to kupuje i właśnie na takim album czekałem od dawna. Drugim bardziej spokojnym utworem na płycie jest „True love awaits You”. Trzeba przyznać, że panowie radzą sobie z balladami. Na koniec oczywiście kolejny znakomity przebój z duchem Def Leppard czyli „Go”.

Ronnie Atkins to legenda i pamiętamy go dzięki płytom Pretty Maids, a ostatnio świetnie sprawdza się w Avantasia. Jednak dawno nie wydał nic na miarę swojego talentu. Nordic Union przerywa złą passę i dorównuje klasycznym albumom z Ronnie Atkinsem. Wieki czekaliśmy na taki album w stylu Pretty Maids. Dawno nie było tak dobrze wyważonego albumu z muzyką hard rockową. Perfekcja i mam nadzieję, że na jednym albumie się nie skończy przygoda Erika i Ronniego.

Ocena: 10/10

piątek, 8 stycznia 2016

FLESHGOD APOCALYPSE - King (2016)

Rok 2016 zaczął się już na dobre i początek nowego roku jest obiecujący. Jedną z najciekawszych premier na którą czeka wiele fanów jest „King” włoskiego Fleshgod Apocalypse. Czas przerwać milczenie i dać wyraźnie do zrozumienia fanom agresywniejszego grania, że jest to jedna z ważniejszych premier nowego roku. Nie trzeba być fanem death metalu, technicznego metalu czy symfonicznego grania, by odnaleźć się w świecie włoskiej formacji. Ich atutem jest to, że brzmią momentami jak septicflesh, Behemoth,czy Dimmu Borgir, ale wciąż nie stają się nijaką kopią tych zespołów, lecz przystają przy swoim. W końcu to już 4 albumy mają na swoim koncie, więc styl mają już dawno opracowany i dopieszczony. Teraz mogą jedynie go upiększać i urozmaicać. Ferenni odpowiada za podniosłość nowego albumu i „King” pod tym względem wręcz zadziwia. Jest podniośle, a same aranżacje są złożone i są naprawdę przepełnione bogactwem muzycznym. Z kolei Riccardi pełni rolę wokalisty i przez te lata przyzwyczaił nas do swojej mrocznej maniery wokalnej. Śpiewa agresywnie, ale stara się też brzmieć przy tym klimatycznie i mrocznie. Zdaje to egzamin. Jednak nowy album włoskiej formacji to przede wszystkim dojrzały materiał i naprawdę ciekawe rozwiązania, które momentami potrafią zaskoczyć. „Marche Royale” to tylko intro, a jednak potrafi wprowadzić w odpowiedni nastrój i zbudować napięcie. „In Aaternum” to prawdziwa petarda, w której krzyżuje się agresja, dynamika i podniosłość. Właśnie tak powinien brzmieć symfoniczny black metal na wysokim poziomie. Nie brakuje przebojów i to już pokazuje nam taki nieco epicki „Healing through War” czy melodyjny „The Fool”. Paoli i Trionfera stworzyli ciekawy duet gitarowy i słychać w ich grze pasję i miłość do death metalu czy symfonicznego metalu. Dobrze to odzwierciedla taki rozpędzony „Mitra” czy patetyczny „And the Vulture Beholds”. Zespół znakomicie radzi sobie z klimatycznymi kawałkami, gdzie trzeba wykreować mrok i ponury riff. Taki „Syphilis” to dobry przykład tego. Sam tytułowy „king” jest o dziwo spokojny i romantyczny. Odstaje od reszty, ale nie przedkłada się to na jakość albumu. „King” to dobrze wyważony album między death metalem i symfonicznym graniem. Dobry balans między emocjami i agresją. Jedna z ciekawszych premier roku 2016 na daną chwilą i jeden z najciekawszych krążków włoskiej formacji.

Ocena: 8/10


APPALACHIAN WINTER - The epochs that built the mountains (2014)

Czy black metal może być piękną i pełną emocji muzyką? Czy ten rodzaj metalu może być wzruszający i poruszający duszę? Jak się ukazuję może być. D.G Klyn założył w 2008 roku ciekawy projekt muzyczny w postaci Appalachian Winter. Na swoim koncie mają 6 albumów, z czego ten ostatni ukazał się w 2014r. „The Epochs that built mountains” to coś więcej niż tylko długi tytuł i dziwna okładka. To coś więcej niż typowy agresywny i przewidywalny black metal. Słychać, że Klyn mocno inspirował się takimi kapelami jak Ensiferum, Therion czy Wintersun. Styl nie jest taki banalny jak mogłoby się wydawać. Co znajdziemy na ostatnim wydawnictwie? Mnóstwo ciekawych i wyszukanych melodii, które przenoszą do filmowego świata. Najlepsze jest to, że materiał jest podniosły i epicki. Nie sposób się nudzić. Mike o Brian odpowiada za chórki, zaś Randy Smith za partie gitarowe. Jednak liderem grupy bez dwóch zdań jest D. G Klyn, który odpowiada za aspekt komponowania. To właśnie on czuwał nad ostatecznym szlifem i nadał całości właściwego mrocznego, black metalowego charakteru. Jego głos idealnie wpasował się w całość. Do tego dochodzi dobrze wyważone brzmienie i solidny materiał, co w efekcie daje naprawdę dojrzały album. Warto zwrócić uwagę na nieco progresywny „Close the ocean”, nieco baśniowy „Rise to the heavens”, czy podniosły „Clay becomes Stone”. Nie brakuje intrygujących melodii i nutki przebojowości co potwierdza taki marszowy „Withstand The Ages”. Na koniec jest bardziej rozbudowany „Hymn to The Ancient Mountains”, który pokazuje jak zróżnicowany jest materiał. To tylko potwierdza, że można nagrać klimatyczny i podniosły black metal, który od samego początku wciąga i pochłania do reszty. Bardzo ciekawa forma i pomysł na kompozycje skutkują udanym albumem. Polecam.

Ocena: 7/10

SLEPPY HOLLOW - Tales of Gods and monsters (2016)

Ile to już zapomnianych, mało znanych lub kultowych bandów działających w latach 80 już wróciło do interesu to głowa mała. Wiele z nich ma się dobrze i wróciła do formy, ale wiele z nich też poniosło klęskę i raczej lepiej dla nich byłoby nie wracać. Rzadko kiedy zdarza się kiedy zespół nagrywa album równie dobry co ten z lat 80. 19 lutego świat ujrzy najnowsze dzieło amerykańskiej formacji Sleppy Hollow. Każdy kto fascynuje się latami 80, heavy/power metalem powinien znać ich przede wszystkim z debiutanckiego „Sleppy Hollow”, który ukazał się w 1991r. Ostatnie ich wydawnictwo ukazało w 2012 r, ale „ Skull 13” nie cieszył już tak wielkim zainteresowaniem. Teraz po 4 latach kapela powraca w nowym składzie z nowym dziełem w postaci „Tales of Gods and Monsters”. Kto by przypuszczał, że kapela jeszcze powróci i że nagrają album, który można śmiało postawić obok debiutu? Raczej nikt.

Przygotowania i sama promocja albumu były jakby ukrywane w tajemnicy i miały nas wszystkich zaskoczyć. To na pewno się udało. Wszędzie było cicho na temat nadchodzącego albumu Sleppy Hollow. Ta formacja to legenda w swojej konwencji. Powstali w 1989r w New Jersey i grali rasowy, amerykański heavy/power metal. Wyróżniali się mrocznym klimatem, nutką toporności i wyrazistym wokalem Boba Mitchela. Ich muzyka była dość złożona i zespół znakomicie balansował między wolnym i szybkim tempem. Typowe surowe, ostre i przybrudzone brzmienie też idealnie współgrało z tym co grali. Co się zmieniło po latach? Jak wypada Sleppy Hollow w 2016 roku?

Nie ma Boba Mitchela, a zamiast niego jest Chapel Stormcrow, który dał się poznać nam za sprawą Altar of Dagon. Z tego samego bandu ściągnięto basistę. W zespole pojawił się też nowy perkusista, a mianowicie Allan Smith. Ze starego składu został gitarzysta Steve Stegg. Troszkę ryzykowne podejmować się dalszej działalności, kiedy właściwie nie ma nikogo z klasycznego składu, jednak band wybronił się. Sekcja rytmiczna radzi sobie całkiem dobrze i nie można narzekać w tym aspekcie. Nowy wokalista potrafi śpiewać klimatycznie, dodając nutkę dramaturgi, czy mroku i właściwie dobrze nawiązuje do wczesnego Candlemass. Celem Sleppy Hollow było nagranie albumu, który przyciągnie nowych fanów jak i tych co znają dwa poprzednie albumy i ten zabieg wypalił. Nowy album zawiera elementy wyjęte z starych płyt. Mam tu namyśli mroczny klimat, spora ilość wolnych, topornych riffów, czy złożone konstrukcje utworów. Zaskakuje jednak nieco brzmienie, które stara się brzmieć nie tylko klasycznie ale i nowocześnie. Takim dodatkowym elementem jest wtrącenie elementów doom metalu. Wyszła z tego ciekawa pozycja.

Mamy 11 utworów i właściwie materiał jest solidny i przemyślany. „Black Horse named death” to taki rasowy amerykański heavy/power metal i nawiązanie do klasyki gatunku. Słychać to co najlepsze w zespole i hołd dla pierwszego albumu Sleppy Hollow. Jest mroczny, tajemniczy klimat, soczyste i melodyjne solówki Steva i pewny, wyrazisty wokal Chapela. Brzmi to troszkę inaczej niż przed laty, ale wciąż to jest Sleppy Hollow jaki znamy i kochamy. Bardziej stonowany i jakby nieco bardziej zadziorny jest rytmiczny „Sons of Osiris”. Kolejny solidny kawałek, który pokazuje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalem. Jednak tutaj można wyłapać elementy doom metalu, co dodaje takiej nowej świeżości. Album promował energiczny i złowieszczy „Bound By Blood”.Takie utwory zawsze cieszą i dodają płycie większego kopa. Co tutaj od razu się wyróżnia to mocny riff, mroczny klimat i nutka doom metalu i thrash metalu. „Goddess of Fire” to już bardziej melodyjny hit i nie przeszkadza w tym bardziej techniczny charakter partii gitarowych. Troszkę nijaki jest ponury „On Blackened seas” ocierający się o twórczość Black Sabbath. Panuje tutaj tajemniczy klimat, ale konstrukcja troszkę jest bez wyrazu i nie wiele z tego zostaje w głowie. Sleppy Hollow już ocierał się o „Jugulator” Judas Priest i znów to robi w „Baphomet”. Tutaj można przekonać się o tym co tak naprawdę potrafi nowy wokalista. Jest on bardzo specyficzny i albo się go polubi od razu albo znienawidzi. Na uwagę zasługuje szybszy i żywszy „Shapeshifter”, energiczny „Time Traveller”, który przypomina mi Attacker. Całość zamyka bardziej rozbudowany „Shadowlands”.

A jednak jest możliwe powrócić w glorii i chwale, jednocześnie nagrać album, który jest równie dobry jak te z lat 80. To już nieco inny Sleppy Hollow, to już nieco inny charakter, ale wciąż jest to wysokiej klasy klasyczny amerykański heavy/power metal. Witamy chłopaki z powrotem.

Ocena: 8/10