MANOWAR milczy ostatnio i oczekiwanie na „Hammer Of the Gods” ciągnie się w nieskończoność i teraz każdy fan true heavy metalu w stylu ojców heavy metalu powinien skierować swój wzrok na nowy album Jackiego Starra sygnowany nazwą BURNING STARR. Ci którzy nic nie mówi nazwisko Starr to od razu przybliżę jego sylwetkę. Jest to kompozytor i gitarzysta, który odcisnął swoje piętno na amerykańskim heavy metalu zostawiając po sobie takie legendy jak VIRGIN STEELE, GUARDIAN OF FLAME, czy też właśnie BURNING STARRR. Jego złoty okres to lata 80 i w tamtym okresie powstał omawiany tutaj BURNING STARR, a dokładniej w 1984 roku. W latach 80 kapela wydała 4 albumy i potem się rozpadła z powodu osobistych, które przejawiały się w tym, że Jackie potrzebował przerwy od muzyki. Choć wrócił on do muzyki w 2003 roku, to jednak pierwszym takim przejawem aktywności po reaktywacji zespołu był rok 2008 kiedy to pojawił się nowy album „Defiance”po prawie 20 latach milczenia. „Defiance” to była tylko próbka możliwości tego zespołu, taki przedsmak tego co nas czeka na drugim albumie po reaktywacji, a mianowicie na „Land Of The Dead”. Oczywiście rewolucji w muzyce nie ma i dalej mamy true heavy metalowe granie pod MANOWAR, również podobnie jak na debiucie mamy sporą listę gości i jedyne co różni te oba albumy to same kompozycje, które na nowym albumie są po prostu bardziej dojrzalsze, bardziej dopracowane. W aspekcie produkcji mamy polski akcent w postaci Barta Gabriela i Mariusza Piętki. Nim człowiek odpali płytę już patrząc na piękną, klimatyczną, true metalową okładkę to od razu ma skojarzenia z MANOWAR i słusznie bo autorem jest Ken Kelly, który rysował dla samych królów. Również takie nazwiska gości jak Ross The Boss, czy też Rhino nasuwają tylko jeden zespół. Zostawmy na chwilę dopieszczoną stronę techniczną albumu, a przyjrzyjmy się zawartości. Jest ona przede wszystkim równa i zróżnicowana, co gwarantuje że mamy tutaj niemal wszystko. Od pięknej nastrojowej, pełnej epickości i klimatu bitwy ballady „Daughter Of Darkness” z finezyjną solówką w roli głównej, po szybsze speed metalowe kompozycje jak „On the Wings of the Night”, „Stranger in Paradise „ czy po klimatyczny, epicki instrumentalny „Twilight Of the Gods”, w którym to słychać jak wokalistka CRYSTAL VIPER spisuje się w roli klawiszowca. Jednak co dominuje na albumie to takie bitewne hymny, pełne epickości i motywów wyjętych z twórczości MANOWAR. Taki właśnie jest otwierający „Land Of the Dead” z atrakcyjną melodią i tu Jack Starr wchodzi na wyżyny swoich umiejętności gitarowych i to słychać w każdym utworze. Jest ta moc, klimat utworów MANOWAR, tylko tutaj jest to jakby bardziej przebojowe i bardziej urozmaicone. Do tego mamy Todda Halla , który jako wokalista sprawdza się a to zarówno w niskich rejestrach, a to w górkach i w każdej roli mu jest dobrze. Również basista Ned Meloni wyczynią cuda z gitarą basową i pod tym względem jest to najlepszy album z tego roku. Nigdzie nie słyszałem tak mocno brzmiącego basu. W takiej samej stylizacji jest utrzymany „Sands Of Time” choć tym razem słychać nawiązania do CRYSTAL VIPER, zwłaszcza w kwestii głównej partii gitarowej. Jednak nie ma to większego znaczenia, zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z tak genialnym utworem jak ten. Muszę przyznać, że z takim refrenem jak ten to może nieźle rozbujać każda scenę podczas koncertu. „Here We Are” to wypisz wymaluj MANOWAR w najczystszej postaci i to słychać w tej posępnej, wręcz marszowej sekcji rytmicznej, z tym że same pomysły na poszczególne motywy, całe kompozycje są o wiele atrakcyjniejsze niż na ostatnich albumach królów. W podobnej stylistyce jest utrzymana reszta utworów, zarówno monumentalny „Until the End”, hymnowy „Never again”, czy też dynamiczny „Warning Fire”. Wychodzi na to, że na 11 kompozycji przypada 11 kilerów opartych na motywach MANOWAR i 0 wypełniaczy. Kiedy się jeszcze raz wspomni o całej dopieszczonej produkcji, o znakomitych gościach, okładce, czy też o formie muzyków to uzyskamy obraz całości, który przedstawia się jako najlepszy album jaki wydał Jackie Starr pod nazwą BURNNING STAR i jedna z najlepszych płyt z amerykańskim true metalem. Można by napisać że wierna kopia MANOWAR, cóż ja uważam, że to jest właśnie MANOWAR tylko z nieco innymi muzykami. Ocena: 9.5/10
wtorek, 29 listopada 2011
SCREAMER - Adrenaline Distractions (2011)
Może i lat 80 w muzyce heavy metalowej to zamknięty okres, może i NWOBHM zginął śmiercią naturalną to jednak duch tamtych lat żyje i można znaleźć w nowo powstałych kapelach, które mają tylko jeden cel – być kapelą heavy metalową wzorowaną na patentach z tamtych lat. Mamy WHITE WIZZARD, STRIKER, ENFORCER, a teraz będziemy wliczać do tego grona także szwedzki SCREAMER , który właśnie wydał swój debiutancki album, który został zatytułowany „Adrenaline Distractions”. Takich kapel mierzących się z tamtymi latami jest pełno, ale nie każdemu się ta sztuka udaje i najczęściej powodem jest brak pomysłów na przeboje, które są niezbędne w takim graniu. Cóż SCREAMER z tym większych problemów nie ma. Nawiązania do lat 80 można dostrzec w okładce, a także w warstwie lirycznej, która porusza życie i heavy metal. Muzycznie jest tak jak przystało na heavy metalowe zespoły z tamtego okresu, czyli prosto, szczerze, przebojowo i energicznie. Zawartość jest w miarę równa i bez większych wpadek. Wybór „Can You Hear me” na utwór otwierający nie zaliczam do trafionych. Bo jest to nieco monotonny utwór i może odstraszyć niezbyt przekonującym wokalem Christoffera Svenssona, który jakoś specjalnie się nie wysila i brzmi to tylko przyzwoicie. Na szczęście to złe wrażenie zacierają kolejne przebojowe hity, czyli dynamiczny „Rock Bottom”, gdzie jest nieco hard rocka w stylu MOTORHEAD i jest koncertowy refren. Również pozytywne wrażenie robi „Rising”, który nawiązuje do wczesnej twórczości IRON MAIDEN i nawet partia basu nawiązuje do żelaznej dziewicy. W takiej samej stylistyce jest utrzymany rozpędzony „Screamer”, który w końcu przedstawia w lepszym świecie duet gitarzystów Hellberg/Fingal, który w końcu dali popis swoich umiejętności wygrywając jeden z najciekawszych motywów gitarowych na płycie i jedną z atrakcyjniejszych solówek. Do tych najbardziej wyrazistych kompozycji zaliczę też utrzymany w klimacie NWOBHM „All over Again” i nieco rock'n rollowy „My Thrill” i to byłoby na tyle jeśli chodzi o te najbardziej zapadające kompozycje, reszta albo co najwyżej dobra, albo przeciętna. I to poniekąd nieco materiał psuje całość bo są momenty że podanie któregoś razu tego samego motywu po prostu nudzi, a ja takowej rutyny nie akceptuję, chyba że są pobudki do tego że rutyna przejawiaja się w podaniu w kółko tego samego genialnego motywu. Cóż tutaj z tym jest różnie. Nie będę ukrywał słyszałem sporo i może przez to nie do końca mnie przekonała ta tania wycieczka do lat 80. Zespół nie gra nic odkrywczego i w tej kategorii z takim podejściem było wielu i muszę przyznać, że większość z nich miało nieco więcej do powiedzenia. Zamiast tracić czas na kilka utworów SCREAMER radzę poszperać w starociach za czymś, co jest autentyczne i oddaje w sposób naturalny klimat tamtej ery. Ocena: 6/10
NIGHTWISH - Imaginaerum (2011)
W kategorii symfonicznego metalu w tym roku jeszcze mnie nic tak naprawdę nie zniszczyło. Zawiodły mnie albumy ECHOTERRA. DRAGONLAND, więc przyszło nieco dłużej poczekać na odpowiedź ze strony NIGHTWISH. Na siódmy album tej fińskiej formacji przyszło czekać aż 4 laty. Przyczyn takiego długiego okresu oczekiwania należy szukać przede wszystkim w fakcie, że zespół postanowił stworzyć coś wyjątkowego i bez wątpienia najbogatszy album w swojej historii. Oczywiście tak jak zawsze za stworzony materiał jest odpowiedzialny klawiszowiec Tuomas. Trzeba przyznać, że sami muzycy już od roku 2009 robili sporo szumu wokół albumu i właściwie napędzali tą całą maszynę marketingową, odkrywając co raz to nowsze informacje dotyczą nowego albumu. Tak swoją drogą ciekawym pomysłem było stworzenie bodajże pierwszego koncept albumu, który opowiada historię starego kompozytora, który na łożu śmierci wspomina swoją młodość. To, że album jest zrobiony z wielką pompą, przepychem świadczyć może nie tylko spora liczba gości odpowiedzialnych za instrumenty orkiestrowe, nie tylko pomysł stworzenia koncept albumu trwającego 75 minut, ale przede wszystkim fakt stworzenia filmu, który ukaże się na równi z wydawnictwem. Osobą odpowiedzialną za reżyserię jest Stobe Harju, który nakręcił klip do „The Islander”. W końcu zbiegiem czasu pojawiła się informacja, że album będzie zatytułowany „Imaginerium”, ale po czasie tytuł został zmieniony na „ Imaginaerum”. Okładkę narysował tak jak w przypadku „Dark Passion Play” Toxic Angel. Fanem NIGHTWISH nigdy nie byłem, ale stare albumy miały w sobie energię, przebojowość, klimat i były płytami metalowymi. Tego też oczekiwałem po nowym, a singiel „Storytime” który promował album dawał podstawy sądzić, że zespół jednak wróci w glorii i chwale korzystając z patentów przedstawionych na pierwszych albumach. Cóż, jest power metal, jest ta dynamika, jest ta przebojowość, a także chwytliwy motyw, jest także łatwo wpadający w ucho refren. Można zarzucić słodki wydźwięk, że nie ma takiej głębi co w utworach z Tarją, ale klimat i cała konstrukcja i pomysłowość jest z górnej półki. To właśnie ten utwór mnie nakręcił i to w takim stopniu, że zaliczam go najlepszych dzieł NIGHTWISH. Obawiałem się jednego, że zespół da fanom coś na zachętę, że rzuci na pożarcie najlepszy utwór z całej płyty i poniekąd tak jest. Jednak z drugiej strony, każdy utwór został zrobiony z przepychem, z jakże podniosłym, tajemniczym klimatem i słychać że jest to symphonic metal. Świetnie te cechy oddaje nastrojowe intro, filmowy instrumentalny „Arabesque”, czy tez monumentalny, podniosły „Imaginaerum”, jednak w tych utworach zabrakło jak dla mnie nieco mocy metalowej. Wykonanie, pomysłowość, aranżacje mogą robić naprawdę wrażenie. Szkoda tylko, że całościowo album brzmi komercyjne, momentami wręcz popowo( patrz „Slow,Low”Slow”, „Turn Loose the Mermaids”, „The Crow, the Owl and the Dove” ). Oprócz „Storytime” pojawiło się kilka zacnych metalowych kawałków i w tej roli sprawdził się przebojowy „Ghost River” z ciekawym motywem klawiszowym i ostrym wokalem Marko, który nadaję utworowi nieco ostrzejszego wyrazu. Do najlepszych utworów zaliczę bez wątpienia też „I want My Tears Back” z ciekawym motywem, który nadaje kompozycji niezwykłej przestrzeni i przebojowości. Do tego znów Marko w roli wokalisty i choć jego wkład jest nie wielki to jaki robi sporą różnicę. Coś na miarę starych albumów jest „Scaretale”, który wciągu prawie 8 minut potrafi pokazać różną twarz zespołu, ponieważ zespół w tym kawałku nie trzyma się kurczowo jednego motywu, melodii. Jest podniośle,tajemniczo, z przepychem, a motywy orkiestrowe potrafią przyprawić o ciarki. Co ważne nie brakuje tutaj ognia metalowego i tak powinien brzmieć cały album. To jest symphonic power metal, a nie jakieś symphonic pop. Zaprezentowany tutaj riff należy zaliczyć do tych najcięższych. Jednak najbardziej mnie zauroczył wyczyn wokalny Anett Olzon, która śpiewa tutaj teatralnie, wręcz aktorsko i słychać te szaleństwo i opętanie w jej wokalu. Do czołówki tego albumu zaliczam także „Last ride Of the Day”, który też zbudowany jest na ostrym riffie, na przebojowym motywie , a chwytliwy, łatwo zapadający refren, tylko daje powód żeby zapamiętać ów kawałek. Opisując zawartość tego albumu nie można pominąć 13 minutowy „Song To Myself” który również zaliczam do tych najlepszych utworów, bo w swej konstrukcji nie jest taki zły i do tego przemyca sporo ciekawych motywów. Szkoda tylko że tempo siada w drugiej połowy utworu. Wszystko pięknie, jest zrobione wszystko z przepychem i bogactwem i pod tym względem ten album przoduje, nawet nie wiem czy nie wyprzedza poprzednie. Ale patrząc pod względem czysto muzycznym, mamy 6 naprawdę bardzo udanych kompozycji, a zresztą jest naprawdę różnie. Brakuje mi na tym albumie przede wszystkim metalu, brakuje tej dynamiki, zadziorności z okresu z Tarją. Kilka utworów daje idealny przykład, jak powinna brzmieć całość. Muszę pochwalić Anett bo jej wokal na tym albumie jest przyjemny dla ucha, a wyczyn w „Scaretale” jest dowodem, że ma w sobie to coś. Album kierowany do słuchaczy poszukujących nieco ambitniejszej muzyki, poszukiwaczy niezwykłego klimatu. Ci będą szczęśliwi, zaś metalowcy cóż mogą sobie darować bo metalu tutaj nie wiele. I teraz pytanie z jakiej strony należy spojrzeć na „Imaginaerum”?
Ocena: 6/10
LORDI - Deadache (2008)
Eurowizja przepustką do sławy? Takie pytanie mi się nasuwa za każdym razem kiedy słucham lub myślę o LORDI .Ten show znany jest na całym świecie i pomógł nie jednemu artyście błysnąć i zdobyć sławę na całym świecie. Jasne że wcześniej zespół istniał i nagrywał ,ale czy był tak znany jak po Eurowizji ? Nie! Kawałkiem Hard Rock Hallelujah podbili serca nawet tych co nie słuchają takiej muzyki a to już nie lada wyczyn. I teraz znają ich ci którzy na co dzień słuchają pop lub techno, tak Eurowizja przyczyniła się do rozsławienia tego zespołu i właściwie stała się przepustką do sławy. Album który zawierał owy kawałek był na stawiony na komercję i trzeba przyznać że przyciągnął wiele kupców. Ale owy album jakoś mnie nie zauroczył. Kiedy przyszedł czas na kolejny album ,oczekiwałem go z chłodem. „Deadache” bo tak został zatytułowany album został wydany w 2008 roku i uważam że jeśli chodzi o ten gatunek ,to sporo namieszali przy najmniej w moich rozliczeniach za rok 2008. Oczekiwałem na album solidny,przebojowy ,wypełniony po brzegi hiciorami , i żeby wszystko miała kopa,i otoczone mrocznym klimatem ,takim odpowiednim do tytułu i do ich strojów.
I też taki album dostałem!
Przejrzyjmy się krążkowi nieco bliżej...
Znów typowa dla tego zespołu okładka, a dodam od siebie że bardzo udana.
Tak równie dobrze jest z produkcją. Fińska perfekcja i fachowość daje osobie znać.
No i tym razem dostaliśmy aż 14 utworów ,w miarę zróżnicowanych a zarazem trzymających się kupy i wszystko stanowi nie rozłączalną całość i co ważne nie ma wypełniaczy które by ten urok zepsuły. Słuchając albumu mam nie odporne wrażenie że zespół ochłonął nie co po Eurowizji i nie patrząc na komercję, nagrali album godny ich dokonań ,choć nie odeszli od tego co było można usłyszeć na Hard Rock Hallelujah, a równie genialnych przebojów nie brakuje.
Na pierwszy ogień zespół dał mroczny intro-Scarctic Circle Gathering - aż mi się ta wyliczanka z Koszmaru Wesa Cravena mi się nasuwa. Jest mrok i normalnie zarąbisty klimat . I tak ma być!
Przejdźmy od razu do kolejnego utworu , Girls Go Chopping- wiem,wiem, tytuł może śmieszyć, ale czy chcecie czy nie ,jest to przebój równie genialny co sławny Hard Rock Hallelujah. Mocny riff który ruszy nie jednego słuchacza. Słychać wpływy wielkich kapel typu KiSS, ale czy to źle? Jasne że nie. Grunt to zrobić tak żeby było po swojemu a LORDI właśnie to robi.
No to trzeba przyznać że pierwszy wałek nieźle rozbujaj, a kolejny utwór choć inaczej się zaczyna i nieco inny styl ma, to jednak Bite It Like A Bulldog to wg mnie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Przebój jak nic. Takie refreny to rzadkość ,bo albo muzykom brakuje pomysłu,inspiracji albo stawiają na technikę. Ale LORDI tutaj wyprzedził wszystkich. Refren po prostu niszczy obiekty. Ale poza refrenem ,trzeba nadmienić ciekawą sekcję rytmiczną gitar podczas zwrotek ,jak i podczas całego utworu. Jak wspomniałem panuje na albumie zróżnicowanie ,i choć utworów jest aż lub tylko 14 ,to album w ogóle nie nudzi,bo właśnie jest zróżnicowanie ,a nie granie na jedno kopyto. Kolejny utwór to też inny kaliber hiciora,Monsters Keep Me Company ma nawet zaloty do ballady, ale nie należy też ją tak traktować,bo potrafi fajnie bujać ,a ma takie same zalety jak poprzednie utwory. Nie mogło też zabraknąć ostrego hard rocka który kopie tyłek aż miło, uważam że Man Skin Boots zniszczy nie jednego słuchacza, bo jest to kolejny przebój z tego albumu. I tez nieco inny od poprzednich utworów ,a choćby ze względu na przytrzymanie słuchacza podczas zwrotek . Ale ma wspólny mianownik z poprzednimi , a mianowicie chwytliwy refren i nie banalne partie gitarowe. No i przyznam że nie spodziewałem się że stać zespół na tyle przebojów, bo tutaj praktycznie co utwór to przebój , no i zrobili miłą niespodziankę!
A skoro jesteśmy przy przebojach, kolejny utwór tez śmiało się zalicza do tej kategorii, Dr. Sin Is In- i czy wam początek nie brzmi w stylu AC/DC? Ale dalej już jest tylko ciekawy riff i imponujące tempo. Kurde jak fajnie buja ten kawałek. Mocnym punktem albumu jest The Ghosts Of The Heceta Head,który może jest nieco słabszy ,ale partie klawiszowe zachwycają przez co utwór zyskuje w moich oczach. Co tutaj troszkę utyka to refren oraz sekcja rytmiczna.
Nie mogło zabraknąć pośród tych killerskich przebojów, spokojnej ballady która pozwoli nieco odetchnąć. A Evilyn spełnia swoją rolę ,co więcej łapie za serce,bo to dość bardzo udana ballada. I jak słychać nawet z taką stylistyką sobie radzą muzycy z LORDI.
The Rebirth Of The Countess przerywnik którego by się nie powstydził sam KING DIAMOND. Normalnie dreszcze momentami mnie przechodzą. A dodam że bardzo fajna melodia wyszła im .
Nic was jeszcze nie powaliło? No to posłuchajcie Raise Hell In Heaven który jest jednym z najbardziej przebojowych kawałków tego zespołu a no dodatek ostry jak brzytwa. Szybki riff ,i ostre tempo. A refren to tylko czysta formalność. I na takie hiciory czeka się z utęsknieniem
Energia aż kipi z tego utworu, a przypadnie do gustu nawet najbardziej wybrednemu słuchaczowi.
Największe jakieś dziwne skojarzenie przywołuje Deadache który mi jakoś kojarzy się z popem ,to chyba przez te klawisze,chyba kiedyś był nawet podobny utwór.
Co więcej można napisać o tym kawałku? no że jest to kolejny przebój który wręcz skierowany jest na komercje i przyciągnie nie jednego słuchacza. Zarówno nadaje się do radia , jak i do przy tupania nóżką w zaciszu domowym. No jak patrzy się wstecz to widać że album zdominowały przeboje,a żeby jeszcze zakończyć album w wielkim stylu ,mamy jeszcze jeden killerowy hicior- The Devil Hides Behind Her Smile- melodia bardzo dreszczowa, a trzeba nadmienić że tą melodię rok póżniej zerżnął DARK MOOR.A nie wnikając w szczegóły, utwór znów charakteryzuje się chwytliwością ,genialnym refrenem który powali na kolana każdego! Dobre wrażenie nieco bardziej stonowany Missing Miss Charlene ale i tak świetnie pasuje do reszty. Riff też znajomy,ale czy to przeszkadza w sławieniu? Jasne że nie, bardzo dobry utwór który miło się słucha za każdym razem kiedy leci Deadache. Wygrać Eurowizje to jedno ,ale nagrywać albumy to drugie. A zespół udowodnił że Eurowizja tylko im pomogła w rozgłosie, ale nie zepsuła ich jako zespołu. Potrafią nagrywać przeboje ,a to już duży plus. Deadache to naprawdę kawał prężnego hard rocka!I choć sporo czerpią z gigantów tego gatunku,to jednak robią to w swoim stylu. Mają klimat, ciekawe,zapadające teksty a ich wyjątkowy image który jest ich wizytówka tylko im w tym pomaga. Album naprawdę namieszał jeśli chodzi o hard rock 2008 i powiem że jest to jeden z ich najlepszych albumów. Sporo plusów ma ten album do produkcji po kompozycje.
Ale ciężej znaleźć drugą stronę medalu czyli wady. Można zarzucić że grają w kółko to samo,ale po co zmieniać coś co jest dobre? Formuła się sprawdza i to jest najważniejsze.
Ocena: 8.5/10
I też taki album dostałem!
Przejrzyjmy się krążkowi nieco bliżej...
Znów typowa dla tego zespołu okładka, a dodam od siebie że bardzo udana.
Tak równie dobrze jest z produkcją. Fińska perfekcja i fachowość daje osobie znać.
No i tym razem dostaliśmy aż 14 utworów ,w miarę zróżnicowanych a zarazem trzymających się kupy i wszystko stanowi nie rozłączalną całość i co ważne nie ma wypełniaczy które by ten urok zepsuły. Słuchając albumu mam nie odporne wrażenie że zespół ochłonął nie co po Eurowizji i nie patrząc na komercję, nagrali album godny ich dokonań ,choć nie odeszli od tego co było można usłyszeć na Hard Rock Hallelujah, a równie genialnych przebojów nie brakuje.
Na pierwszy ogień zespół dał mroczny intro-Scarctic Circle Gathering - aż mi się ta wyliczanka z Koszmaru Wesa Cravena mi się nasuwa. Jest mrok i normalnie zarąbisty klimat . I tak ma być!
Przejdźmy od razu do kolejnego utworu , Girls Go Chopping- wiem,wiem, tytuł może śmieszyć, ale czy chcecie czy nie ,jest to przebój równie genialny co sławny Hard Rock Hallelujah. Mocny riff który ruszy nie jednego słuchacza. Słychać wpływy wielkich kapel typu KiSS, ale czy to źle? Jasne że nie. Grunt to zrobić tak żeby było po swojemu a LORDI właśnie to robi.
No to trzeba przyznać że pierwszy wałek nieźle rozbujaj, a kolejny utwór choć inaczej się zaczyna i nieco inny styl ma, to jednak Bite It Like A Bulldog to wg mnie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Przebój jak nic. Takie refreny to rzadkość ,bo albo muzykom brakuje pomysłu,inspiracji albo stawiają na technikę. Ale LORDI tutaj wyprzedził wszystkich. Refren po prostu niszczy obiekty. Ale poza refrenem ,trzeba nadmienić ciekawą sekcję rytmiczną gitar podczas zwrotek ,jak i podczas całego utworu. Jak wspomniałem panuje na albumie zróżnicowanie ,i choć utworów jest aż lub tylko 14 ,to album w ogóle nie nudzi,bo właśnie jest zróżnicowanie ,a nie granie na jedno kopyto. Kolejny utwór to też inny kaliber hiciora,Monsters Keep Me Company ma nawet zaloty do ballady, ale nie należy też ją tak traktować,bo potrafi fajnie bujać ,a ma takie same zalety jak poprzednie utwory. Nie mogło też zabraknąć ostrego hard rocka który kopie tyłek aż miło, uważam że Man Skin Boots zniszczy nie jednego słuchacza, bo jest to kolejny przebój z tego albumu. I tez nieco inny od poprzednich utworów ,a choćby ze względu na przytrzymanie słuchacza podczas zwrotek . Ale ma wspólny mianownik z poprzednimi , a mianowicie chwytliwy refren i nie banalne partie gitarowe. No i przyznam że nie spodziewałem się że stać zespół na tyle przebojów, bo tutaj praktycznie co utwór to przebój , no i zrobili miłą niespodziankę!
A skoro jesteśmy przy przebojach, kolejny utwór tez śmiało się zalicza do tej kategorii, Dr. Sin Is In- i czy wam początek nie brzmi w stylu AC/DC? Ale dalej już jest tylko ciekawy riff i imponujące tempo. Kurde jak fajnie buja ten kawałek. Mocnym punktem albumu jest The Ghosts Of The Heceta Head,który może jest nieco słabszy ,ale partie klawiszowe zachwycają przez co utwór zyskuje w moich oczach. Co tutaj troszkę utyka to refren oraz sekcja rytmiczna.
Nie mogło zabraknąć pośród tych killerskich przebojów, spokojnej ballady która pozwoli nieco odetchnąć. A Evilyn spełnia swoją rolę ,co więcej łapie za serce,bo to dość bardzo udana ballada. I jak słychać nawet z taką stylistyką sobie radzą muzycy z LORDI.
The Rebirth Of The Countess przerywnik którego by się nie powstydził sam KING DIAMOND. Normalnie dreszcze momentami mnie przechodzą. A dodam że bardzo fajna melodia wyszła im .
Nic was jeszcze nie powaliło? No to posłuchajcie Raise Hell In Heaven który jest jednym z najbardziej przebojowych kawałków tego zespołu a no dodatek ostry jak brzytwa. Szybki riff ,i ostre tempo. A refren to tylko czysta formalność. I na takie hiciory czeka się z utęsknieniem
Energia aż kipi z tego utworu, a przypadnie do gustu nawet najbardziej wybrednemu słuchaczowi.
Największe jakieś dziwne skojarzenie przywołuje Deadache który mi jakoś kojarzy się z popem ,to chyba przez te klawisze,chyba kiedyś był nawet podobny utwór.
Co więcej można napisać o tym kawałku? no że jest to kolejny przebój który wręcz skierowany jest na komercje i przyciągnie nie jednego słuchacza. Zarówno nadaje się do radia , jak i do przy tupania nóżką w zaciszu domowym. No jak patrzy się wstecz to widać że album zdominowały przeboje,a żeby jeszcze zakończyć album w wielkim stylu ,mamy jeszcze jeden killerowy hicior- The Devil Hides Behind Her Smile- melodia bardzo dreszczowa, a trzeba nadmienić że tą melodię rok póżniej zerżnął DARK MOOR.A nie wnikając w szczegóły, utwór znów charakteryzuje się chwytliwością ,genialnym refrenem który powali na kolana każdego! Dobre wrażenie nieco bardziej stonowany Missing Miss Charlene ale i tak świetnie pasuje do reszty. Riff też znajomy,ale czy to przeszkadza w sławieniu? Jasne że nie, bardzo dobry utwór który miło się słucha za każdym razem kiedy leci Deadache. Wygrać Eurowizje to jedno ,ale nagrywać albumy to drugie. A zespół udowodnił że Eurowizja tylko im pomogła w rozgłosie, ale nie zepsuła ich jako zespołu. Potrafią nagrywać przeboje ,a to już duży plus. Deadache to naprawdę kawał prężnego hard rocka!I choć sporo czerpią z gigantów tego gatunku,to jednak robią to w swoim stylu. Mają klimat, ciekawe,zapadające teksty a ich wyjątkowy image który jest ich wizytówka tylko im w tym pomaga. Album naprawdę namieszał jeśli chodzi o hard rock 2008 i powiem że jest to jeden z ich najlepszych albumów. Sporo plusów ma ten album do produkcji po kompozycje.
Ale ciężej znaleźć drugą stronę medalu czyli wady. Można zarzucić że grają w kółko to samo,ale po co zmieniać coś co jest dobre? Formuła się sprawdza i to jest najważniejsze.
Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 28 listopada 2011
WIZZ - Crazy Games (1984)
W latach 80 w Szwecji pojawił się też zespół WIZZ nawiązujący do twórczości DEEP PURPLE. Ta heavy metalowa kapela tak jak szybko się pojawiła tak szybko znikła, pozostawiając po sobie tylko debiutancki album zatytułowany „Crazy Games”. Kapela ruszyła praktycznie z marszy bo w tym samym roku co rok założenia kapeli czyli 1984 r pojawił się debiutancki lp. Jak większość krążków z tamtych lat mamy słabą produkcję, mamy wtórność i sprawdzone do bólu patenty i do tego słaby wokal. Jednak muszę przyznać, że kilka melodii, kilka pomysłów stworzonych na bazie DEEP PURPLE mnie przekonała. Przede wszystkim takie energiczne utwory jak „Smash”, gdzie Mike Gill nie próbuje być drugim Ritchie Blackmorem, a jedynie skupia się na tym by brzmieć autentycznie i naturalnie. To mu wychodzi, a szaleństwa i finezji nie brakuje mu w wygrywaniu poszczególnych partii gitarowych. I tak jak sama kompozycja jest naprawdę przystępna i pokuszę się o stwierdzenie, że jest zacnym przebojem, to jednak wokal George'a Kinga ochładza nasz zapał i zachwyty. No brakuje mu ogłady, warsztatu technicznego, ale charyzmy i chęci mu nie sposób odmówić. I w takiej dynamicznej stylistyce jest również utrzymany rozpędzony „Wonderland”. Z kolei takie utwory jak „Upside Down”, czy też „Far Away” są nijakie i poza partiami klawiszami nie mają za wiele do zaoferowania. Do udanych kompozycji trzeba zaliczyć także stonowany „Crazy Games” czy też hard rockowy „Movin On”, ale umówmy się że to są co najwyżej dobre utwory o charakterze rzemieślniczym. I właściwie taki właśnie jest cały album, a mianowicie rzemieślniczy, pełen nie dopracowania i nie przemyślanych aranżacji czy pomysłów. Nie dziwi fakt przepadnięcia kapeli w gąszczu napływu innych ciekawszych rzeczy. Bo tutaj ani muzycy nie przekonują do siebie, ani brzmienie, ani tym bardziej niskich lotów materiał. Pomysł na granie to jedno, ale wykonanie to drugie. Album kierowany do sympatyków klimatów DEEP PURPLE i kolekcjonerów starych krążków i tylko do nich. Ocena: 4/10
ZNOWHITE - Act Of God (1988)
ZNOWHITE to kolejny zespół zapomniany przez świat i to nie z powodu braku smykałki do grania speed/thrash metalu, ale z powodu braku większej ilości wydawnictw i nie przetrwania próby czasu. Nic dziwnego skoro amerykańska kapela pozostawiła po sobie tylko debiutancki lp zatytułowany „Act Of God”. Co warto wiedzieć o tym zespole, to że powstał w 1982 r z inicjatywy braci Sparks i Iana Tafoya i ich kuzyna Nicka Tafoya i później skład uzupełnił wokalista Nicole Lee. Debiutancki album jednak został nagrany w nieco zmienionym składzie, gdzie pojawił się basista Alex Olvera i też perkusista Scott Schafer. A wszystko z powodu odejścia do CYCLON TEMPLE. To co jest charakterystyczne dla ZNOWHITE to przede wszystkim dynamika i agresja, która również jest charakterystyczna choćby dla ANNIHILATOR, jednak wokal Nicole Lee to jest coś bardziej kojarzącego się z speed metalem i mam tu namyśli MESSIAH FORCE, czy też CHASTAIN. Wokal jest charyzmatyczny, klimatyczny, zadziorny i pełen energii i trzeba przyznać że wokal przyprawia o ciarki. Bez wątpienia jest to jeden z tych czynników, które przesądził o tym, że owy album jest w owej kategorii speed/ thrash metal oryginalną na swój sposób pozycją i wartą zapoznania się. Co przesądza o niezwykłej sile, agresywności „Act Of God” to nie tylko wokal Nicole Lee, ale również partie gitarowe Iana Tafoya, które są przepełnione galopadami, agresją, dynamiką i nie byłoby solówki, riffu, które nie byłby zbudowany na podstawie chwytliwej melodie. Ta cecha z kolei determinuje kolejną, jaką jest przebojowość poszczególnych kompozycji i to jest pewna nie spotykana cecha w muzyce thrash/speed metalowej, ale na pewno nie unikatowa. Choć okładka w przypadku „Act of God” jest paskudna i pełna kiczu, to jednak nie dajcie się zwieść, ponieważ za nią kryje się równy, zróżnicowany materiał. Otwieracz „To The Last Breath” to przedsmak tego co nas czeka słuchając tego albumu. Czyli agresja, zniszczenie, przebojowość i melodyjny speed/ thrash metal. I w podobnej koncepcji jest utrzymany rozpędzony „Baptised by Fire” , bardziej rozbudowany „Rest in Peace” a także „Soldier's Creed” z ciekawie rozplanowaną partią basową. Swoje miejsce znalazły też bardziej ponure kompozycje, które zbudowane zostały na stonowanym tempie i heavy metalowym wydźwięku. Świetnie to odzwierciedla „Pure Blood”, czy też koncertowy „War Machine”, a także najdłuższa kompozycja, która jest bez wątpienia „Something Wicked”, gdzie przez 9 minut dzieje się sporo, od ponurego, powolnego motywu, po żywsze, pełne energii solówki, które są stanowią trzon tego utworu jak i całego albumu. I jedyne co można zarzucić owe materiałowi, to może rutyna i brak elementów zaskoczenia, ale solidności, ani równości nie można mu odmówić. Jedyny album tej mało znanej kapeli amerykańskiej, ale jest to jeden z tych albumów, które warto znać. Pozycja obowiązkowa dla fanów speed/ thrash metalu, a także kobiecych wokali. Ocena: 8/10
niedziela, 27 listopada 2011
GRINDER - Dead End (1989)
Niemiecki GRINDER po ciepłym przyjęciu debiutu „Dawn Of The Living” poszedł za ciosem i nagrał kolejny album, a mianowicie „Dead End”, który ukazał się w 1989 r, czyli rok od wydania poprzedniego krążka. W dalszym ciągu jest niezwykła dynamika, przebojowość jak na album z kręgu speed/thrash metal, w dalszym ciągu mamy tych samych znakomitych i dobrze się rozumiejących muzyków. Jednak to wszystko na drugim lp lepiej brzmi. Produkcja jest bardziej mięsista, partie gitarowy mają w sobie więcej agresji i surowości, czy też naturalności, a wokal Adriana Hahna nawiązuje do Joe'a Belladonny z ANTHRAX i nawiązań do tej formacji jest całkiem sporo, zwłaszcza jeśli chodzi o linię wokalną. Oprócz wokalu, również same instrumenty jakoś lepiej brzmią na tym albumie, mają więcej mocy, głębi, agresji i to świetnie oddaje otwierający „Agent Orange” który zawiera jeden z ciekawszych motywów basowych jakie słyszałem w historii metalu, a słyszałem całkiem sporo. Pierwsze skojarzenia to oczywiście MEGADETH i „Peace Sells” i to dopracowanie pod względem techniki jest podobne. Ale w dalszej części jest coś z KREATOR i ANTHRAX. Oprócz wyeksponowanej partii basowej, mamy też agresywne partie gitarowe oparte na dynamicznej sekcji rytmicznej. I te elementy się przewijają w każdej kompozycji. Zarówno w bardziej rozbudowanym „Dead End”, gdzie melodie są bardziej chwytliwe i bardziej przystępne, aniżeli na poprzednim krążku. Oczywiście nie brakuje szybkich, złowieszczych, wręcz agresywnych kompozycji i do nich zaliczyć należy: „Total Control”, „Just Another Scare”, czy też „The Blade Is Black”. Na albumie znalazło się także miejsce na instrumentalny kawałek „Why”, który jest najbardziej klimatyczną kompozycją na krążku. Również oryginalnie brzmi rock'n rollowy „Train raid” i to połączenie z thrash metalową agresją przypomina mi twórczość ANTHRAX. Każda z tych kompozycji ma w sobie to coś, każda z nich potrafi zaskoczyć, potrafi zniszczyć swoją dynamiką i energią. Wszystko na tym albumie jest perfekcyjne, kompozycje, forma muzyków, brzmienie, okładka autorstwa Marschalla, czy też klimat. Przykład jak powinien brzmieć agresywny thrash/speed metalowy album. Choć, zespół nie należy do sławnych, ani rozpoznawalnych, to jednak warto zadać sobie trochę trudu i zapoznać się z tym albumem. Na pewno nie pożałujesz tych 40 minut. Ocena: 9.5/10
HELSTAR - Remnants of War (1986)
Na kolejny przejaw aktywności amerykańskiego HELSTAR przyszło czekać fanom dwa lata. Przez ten krótki czas zaszło kilka istotnych zmian w składzie kapeli. Jest przede wszystkim nowa sekcja rytmiczną którą tworzy perkusista Rene Luna, a także basista Jerry Abarca. Pojawił się także nowy gitarzysta, a mianowicie Robert Trevino. Tyle zmian, tyle nowych osobistości i aż dziw bierze, że zespół nie wydał gniota, który charakteryzowałby się chaosem, nie zrozumieniem i brakiem chemii między muzykami. Nic z tych rzeczy. Drugi lp HELSTAR zatytułowany „Remnants Of War” jest bez wątpienia bardziej dojrzalszym albumem, albumem cięższym niż debiut, bardziej dopracowanym pod względem aranżacji, czy też ze względu na samą procedura komponowania utworów. Rewolucji nie ma, bo i być nie może. Jest za to kontynuacja stylu z debiutanckiego „Burning Star” i nie przeszkodziło w tym przetasowania w zespole. Zaskoczenie jest na początku kiedy wkracza melodyjne intro, które nie oddaje klimatu krążka, czyli owej mrocznej otoczki, surowości i naturalności. To że jest ciężej niż na poprzednim albumie informuje nas na wstępie ponury „Remnants Of War” który jest wypadkową całego wydawnictwa. Trzeba przyznać, że pomysły, które trafiły na ten album są naprawdę ciekawe i praktycznie co utwór mamy jakiś oryginalny motyw gitarowy, jakieś ciekawe intrygujące tempo, czy też zapadający refren, czy chwytliwą melodię. Świetnie to odzwierciedla dynamiczny „Conquest”, stonowany „Evil Reign”, rozpędzonym „Destroyer” , który należy zaliczyć do najlepszych kompozycji w historii HELSTAR. Z kolei nie które kompozycje wyróżniają się thrash metalowym klimatem, a także agresją i taki właśnie jest "Suicidal Nightmares",czy też najbardziej rozbudowana kompozycja jaką jest „Angel Of Death”. I złego słowa nie można napisać o żadnym kawałku zawartym na tym albumie. Niby jest kontynuacja stylu z debiutu, to jednak z drugiej strony da się wyczuć bardziej dojrzalsze pomysły, aranżację. Niby są nowi muzycy to jednak ma się wrażenie że grają ze sobą kilka lat i ta chemia między nimi jest słyszalna, zwłaszcza w przypadku warstwy instrumentalnej. O zaletach można pisać długo, zaś o wadach jest znacznie gorzej. Można poniekąd zarzucić to co poprzedniemu, tylko tutaj to byłoby naruszenie etyki słuchacza, recenzenta i szukanie na siłę jakiejś wady. „Remnants Of War” można w skrócie określić jako klasyka amerykańskiego power metalu. Ocena: 8.5/10
HELSTAR - Burning Star (1984)
Scena amerykańska wychowała wiele legendarnych kapel z kręgu heavy/power metal i jednym z największych bandów z tej kategorii jest HELSTAR, który został założony w 1982 roku. I po dwóch latach spędzaniu czasu na wydawaniu dem i koncertowaniu zespół zaprezentował swój debiutancki album „Burning Star”, który idealnie wprowadza to w czym zespół będzie się zajmował w kolejnych latach i w jakim stylu będzie grać. To co jest niezmienne od wielu lat w tym zespole to wokal Jamesa Rivery i to on jest jednym z głównych atutów nie tylko na tym albumie, ale i w zespole. Jak przystało na rasowego wokalistę Rivera ma ogień, ma charyzmę i niezwykłą energię, a to świetnie się komponuje z zadziornym, ostrym, agresywnym tłem. Wracając do debiutu to trzeba przyznać, że mamy do czynienia z muzyką z kręgu speed/ power metalu z klimatem płyt thrash metalowych co słychać choćby za sprawą nieco ostrzejszych partii gitarowych, czy też ze względu na surowe brzmienie. Choć słychać nawiązania do IRON MAIDEN, FATES WARNNING, to jednak trzeba przyznać, że już na „Burning Star” wypracował swój własny styl, który został zbudowany w oparciu o takie filary jak charyzmatyczny James Rivera, który jest specjalistą od górnych partii, również w oparciu o duet Barragan/Rogers którzy stawiają na energiczne, chwytliwe pojedynki gitarowe, którym nie brakuje agresji. Nie można także zapomnieć o sekcji rytmicznej, która jest czynnikiem zapewniającym dynamikę i różnorodność. Te wyżej wymienione zalety przedłożyły się na solidny materiał, który jest wypełniony po brzegi przebojami. Mamy nieco hard rockowy „Burning Star”, nastrojowy „Dracula's Castle”, czy też rozbudowany „Run With The Pack” z zadziornym motywem gitarowym. Nie brakuje też utworów charakteryzujących się dynamiką, czy też złowieszczym, ponurym motywem gitarowym i w tej roli się sprawdza „Leather and Lust”, „Possesion”, czy też „Shadow Of Iga”. Tak więc słuchając zawartości albumu można dojść do wniosku, że priorytetem kapeli było uzyskać solidny, wyrównany i przebojowy materiał, co zresztą się udało i to z jakim skutkiem. Doszukać się większych wpadek nie idzie, można zarzucić monotonność i rutynę, ale wszystko jest w takim stopniu kontrolowane, że nie wyrządzają te dwa czynniki większego zniszczenia i ostatecznie odsłuch owej płyty jest przyjemny i zapadający w pamięci. Kawał solidnej muzyki z kręgu power/speed metalu, której nie można nie znać, zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z legendą amerykańskiego power metalu. Ocena: 8/10
NIGHTWISH- Wishmaster (2000)
Idąc za ciosem w roku 2000 fiński NIGHTWISH nagrał trzeci album zatytułowany „Wishmaster” , który jest swego rodzaju kontynuacją stylu z poprzedniego albumu. Choć jest kilka znaczących zmian w kwestii muzycznej. Po pierwsze ten album jest prostszy w swojej formule, jest bardziej przystępny dla słuchacza, nawet tego nie będącego zwolennikiem takich klimatów no i co najważniejsze, cały materiał jest nasycony przebojowością i to w większym stopniu niż „Oceanborn”. Brzmienie też jest bardziej klarowne, choć w dalszym stopniu krystaliczne czyste i nasycone baśniowym klimatem, ale to nie powinno dziwić, skoro dalej mamy tego samego człowieka odpowiedzialnego za sprawy techniczne. Również mamy tego samego autora okładki, a także liczną listę gości, którzy są odpowiedzialni za bogatszą stronę albumu, czyniąc go bardziej urozmaiconym pod względem aranżacji i melodii. Co łączy „Wishmaster” z „Oceanborn” to również baśniowy klimat zakorzeniony w tematyce fantasy, a dokładniej Dragonlance autorstwa Margaret Weis. Nie brakuje zapadających w pamięci partii klawiszowych i chwytliwych melodii i to już od pierwszych sekund słychać za sprawą przebojowego „She Is My Sin”, czy bardziej komercyjnego „Come Cover Me”. Również nie brakuje utworów z kopem i dynamiką power metalową i w tej roli sprawdzają się znakomicie drapieżny „The Kinslayer” z jakże urozmaiconą linią wokalną, „Wanderlust” z rozpędzoną i różnorodną partią perkusyjną Jukkiego Nevalainena . Do tej śmietanki power metalowej należy również zaliczyć dynamiczny „Crowless” z najlepszym motywem gitarowym w historii zespołu, a przynajmniej jednym z najlepszych i takie wyczyny to dla NIGHTWISH przeżytek, a szkoda bo w takiej stylizacji przekonali mnie do siebie. Skoro już omawiam power metalowe kompozycje i te najlepsze to nie można pominąć wg mnie najlepszy utwór NIGHTWISH jaki kiedykolwiek powstał, a mianowicie tytułowy „Wishmaster”. Potęga i siła tego utworu tkwi jego przebojowym refrenie i zadziornej linii wokalnej Tarji. I taką przysłowiową wisienką na torcie jest w tym utworze najlepsza solówka gitarowa nie tylko mam tu na myśli ten album, a całą dyskografię. Emppu Vuorinen na „Wishmaster” odgrywa znaczącą rolę i nie raz się przekonałem, że nie mniejszą niż Tarja, czy Toumas Holopainen. Analogicznie jak na debiucie nie obeszło się bez nastrojowej ballady i „Two For Tragedy” jest skromny w aranżacji, ale bogaty w emocje. Bardziej rockowy jest 'Bare Grace Misery”, ale przez klimatyczną solówkę i zapadający refren jest kolejny przebojem na tej długiej liście. Żeby się zbyt długo nie rozpisywać, pozwolę sobie jeszcze wyróżnić rozbudowany, klimatyczny „Fantasmic”. Album jest w takim stopniu dopracowany że ciężko się do czegoś przyczepić i w przypadku tego albumu można mówić o jednym z najlepszych krążków NIGHTWISH. Jeśli chodzi o mój osobisty ranking albumów tej formacji, to podium zajmuje ten krążek. Pewnie przez swoją przebojowość oraz pokaźną liczbę killerów i motywów, które zostały na długo w mojej pamięci. „Wishmaster” odniósł sukces komercyjny ponieważ zdobyła ona status złotej płyty i przez dłuższy czas nie schodziła z pierwszego miejsca list przebojów w Finlandii i to jest najlepsza rekomendacja tego albumu. Ocena: 9/10
NIGHTWISH- Oceanborn (1998)
Końcówka lat 90 to okres kiedy szybko rozwoju nabrał gatunek power metalu i zaczęły powstawać różnego rodzaju hybrydy i jedną z takich jest fiński NIGHTWISH, który w dość krótkim czasie uzyskał status światowej gwiazdy. Wszystko się właściwie zaczęło w roku 1996 kiedy to zespół powstał i jakże ważne było wydanie debiutanckiego albumu w roku 1997. Biografii NIGHTWISH nie mam zamiaru opisywać, bo każdy cieszący się fan ją zna, a jak nie to zawsze można się zagłębić w jakże bogatą historię zespołu. Debiutancki „Angel Falls First” nie poruszył mnie i nie chodzi tutaj o jakieś skrzywiony przesąd, że heavy metal to nie jest miejsce dla kobiet, a z powodu nijakiego materiału. Choć wielkim fanem tego zespołu nie jestem to potrafię docenić ich późniejsze albumy wydane po debiutanckim lp. „Oceanborn” z 1998 r to album już bardziej dojrzały, cięższy i trzeba przyznać, ze nowy nabytek w postaci basisty Samiego Vanska dał powiew świeżości do zespołu i ich muzyki. Przez wielu tzw „metalowców” zespół jest karcony przez jego komercyjny wydźwięk i przez sam fakt że mamy tutaj kobietę na wokalu, co dla wielu jest powodem do dyskwalifikacji zespołu. Jednak nie można być ślepym, głuchym na ambitną muzyką która opiera się ostrych riffach, wyeksponowanych partiach klawiszy oraz na operowym głosie oryginalnej, charyzmatycznej Tarji Turunen, który szybko stała się ikoną symfonicznego power metalu. To co jest charakterystyczne dla tego albumu to nie tylko wyżej wspomniane elementy, to także zbiór melodii, motywów nawiązujących do muzyki poważnej, a także partie gitarowe, które czerpią garściami z gigantów gatunku power metalu. To co mi się podoba na tym albumie, a także w początkowym okresie NIGHTWISH, to że ich muzyka jest bogata w różnego rodzaju smaczki, w partie wygrywane przez instrumenty orkiestrowe takie jak wiolonczela, flet i taka muzyka robi wrażenie, zwłaszcza kiedy uzupełni się ją poetycką warstwą liryczną poruszającą tematykę fantasy i astralną. „Oceanborn” to jeden z najlepszych albumów tej fińskiej formacji i to powie wam nie tylko ja, a także każdy fan NIGHTWISH. Poza piękną okładką Mayera, poza krystalicznym, magicznym, wręcz baśniowym brzmieniem które stworzył Tero Kinnunen, mamy też jakże wyrównany i przebojowy materiał. Klimat na albumie jest z górnej półki, bo połączyć dynamiczne power metalowe granie z baśniowym, przesiąkniętym klimatem fantasy światem tak jak w utworze „Stargazers” nie jest łatwe, ale zespołowi to wychodzi płynnie. W takiej typowo power metalowej stylistyce jest jeszcze „Devil and the Deep Dark Ocean” w którym to swojego wokalu użyczył Tapio Wilska, a także rozbudowany „The Pharaoh Sails to Orion”, który jest pięknym dialogiem między męskim wokalem, a kobiecym , a także dialogiem między monumentalnymi klawiszami a power metalowymi riffami. Ale oprócz galopad power metalowych mamy pełno nastrojowych kompozycji jak „Gethsemane” z jednym z najpiękniejszych motywów klawiszowych i podobne odczucia mam przy złowieszczym singlowym „Sacrament of Wilderness”, w którym to Toumas Holopainen przeszedł sam siebie jako kompozytor i muzyk. Przykład, że power metal może wywoływać emocje, że może być muzyką ambitniejszą, pełną bogactwa i niesamowitego baśniowego klimatu. Fani łamaczy serc i balladowych klimatów na pewno zmiękną przy dźwiękach”Swanheart”, który dowodzi, że Tarja to prawdziwy diament, który błyszczy nie tylko w szybkich, dynamicznych kawałkach, ale też w tych nastrojowych, gdzie właściwie, mógłby zostać sam wokal i też było by to piękne. To jest właśnie magia tego zespołu i jeden z jej znaków rozpoznawczych. Charyzmatyczna Tarja, która jest osobą kreującą klimat, przestrzeń utworów i ich głębie. Operowy wokal nie należy do moich ulubionych, ale są wyjątki jak choćby właśnie NIGHTWISH, POWERWOLF, czy też THERION. O pozostałych muzykach też można pisać same dobre rzeczy i tutaj mam na myśli przede wszystkim gitarzystę Emppu, który często wygrywa interesujący partie gitarowe, pełne emocji i finezji, a to właśnie jest niezbędne przy takiej muzyce. Jeden z najlepszych albumów NIGHTIWSH i niech dowodem tego będzie fakt, że album uzyskał status złotej płyty i znalazł się na piątym miejscu fińskiej listy przebojów. Ocena: 8.5/10
sobota, 26 listopada 2011
GRINDER - Dawn Of Living (1988)
Na przełomie lat 80/90 funkcjonowała na terenie Niemiec kapela speed/ thrash metalowa o nazwie GRINDER. Kapela powstała w 1984 i działała aż do 1991 r i przez ten czas wydali tylko trzy albumy. Dorobek skromny, ale pamiętajmy w muzyce nie liczba, ilość jest ważna a jakość i w tym przypadku jest to kapela, o której poziomie decyduje nie liczba 15 albumów, a tylko 3. Po serii dem, kapela w 1988 wydała swój debiutancki album „Dawn For The Living” i trzeba przyznać, że kluczową rolę odegrał Kalle Trapp jako producent i ten kto pozwolił zespołowi wypłynąć na szerokie wody. Dał też debiutanckiemu albumowi znakomite nieco surowe, ale drapieżne brzmienie takie wręcz charakterystyczne dla płyt z kręgu thrash/speed metal. Kolejnym jakże ważnym elementem muzyki GRINDER jest wokalista Adrian Hahn, który śpiewa zadziornie, z dużą dawką mocy i łączy przy tym manierę wokalisty heavy metalowego i thrash metalowego i to zdało swój egzamin. Złego słowa nie można powiedzieć o pozostałych muzykach, którzy znają się na swojej robocie, zwłaszcza duet gitarzystów Lario Teklic/ Andy Ergun. W tym aspekcie mamy nie mal wszystko odrobinę szaleństwa, luzu, dystansu i tu na myśl przychodzi rock'n rollowy „F.O.A.D”, po bardziej heavy metalowe zacięcia, czy też thrash metalowe. Tak więc na brak różnorodności czy energii nie można narzekać. Otwieracz „Obsession” właściwe daje obraz tego co będzie się dziać w dalszej części tego albumu. Daje przedsmak agresji i zadziorności zawartej na tym krążku. „Dawn For the Living” ma bardziej heavy metalowy motyw i więcej tutaj stonowanych melodii i w podobnej stylistyce jest utrzymany tajemniczy, ponury „Frenzied Hatred”. Jednak najwięcej na albumie takich dynamicznych petard jak „Sinners Exile” czy też „Traitor” z najlepszym riffem z całego albumu. Bawienie się w opisywaniu poszczególnych utworów jest w tym przypadku zbyteczne, zwłaszcza kiedy kompozycje są utrzymany na takim samym wysokim poziomie i utrzymane są w podobnej dynamicznej stylistyce. Jak sami widzicie, że o zaletach można by pisać i pisać, a jak jest z wadami? Hmm można zarzucić rutynę i wałkowanie tego samego, ale na tym właśnie polega urok tego zespołu i to jest źródło ich mocy. Zespół zapomniany, podobnie jak jego twórczość co jest wręcz niedopuszczalne, zwłaszcza dla fana speed/thrash metalu. Ocena: 8.5/10
BLACK ANGELS - Black And White (1985)
„Black And White” to dla wielu najgorszy album szwajcarskiej formacji BLACK ANGELS, która łączy niczym KROKUS heavy metal z hard rockowym zacięciem. Zespół powstał w 1979 roku i chyba najważniejszym faktem w przypadku BLACK ANGELS był rok 1985 kiedy to został zwerbowany z kapeli XANTILON Rona Phillips jako nowy wokalista i to on po dzień dzisiejszy pozostał w kapeli i to on ją właściwie reaktywował w roku 2009 wydając album „Changes”. Oprócz Rona znaczącą rolę odegrał na albumie „Black And White” gitarzysta Andy Mckay, który rozegrał znacznie różnorodniejsze partie gitarowe aniżeli na wcześniejszych albumach. Czy „Black And White” jest taki zły jak to nie którzy przedstawiają? Cóż niestety tak. Choć jest kilka pozytywów.. Jest charyzmatyczny wokal Rona który przypomina maniery Klausa Meine z SCORPIONS, jest też kilka chwytliwych partii gitarowych, melodii z których płynie sporo energii. To z kolei determinuje kolejną zaletą tego albumu jaką bez wątpienia jest różnorodność i zadziorność. Muzyka jest może określona pewnymi granicami i słychać że zespół wzorował się na takich kapelach jak KROKUS, LED ZEPELLIN, DEEP PURPLE czy WHITESNAKE. Jednak mimo pewnych określonych ram mamy zróżnicowany materiał, gdzie występują szybkie rozpędzone kompozycje. Gdzie liczy się zadziorność, dynamika i rock'n rollowy feeling i takie też są otwierający „Running With The Wind” , przebojowy „Queen Of the Night” z jakże chwytliwym refrenem, ale są też bardziej stonowane kompozycje jak „Bad Strike”, czy „Call Back”.I gdzieś pomiędzy tymi dwoma kategoriami są komercyjne, nieco lżejsze„Stand By Me” czy też „Straight To the Border” i tak na dobrą sprawę poza kilkoma motywami i świetnym „Queen Of The Night” to zbytnio nie ma na czym zwiesić ucho, bo wszystko jest średniej klasy, nie ma też jakiś tam zapadających przebojów, a brzmienie też sprawy nie ułatwia. Wkład owej kapeli w sceną metalową tamtego rejonu nie podlega dyskusji, ale to niestety nie przedkłada się na poziom prezentowanej muzyki na tym albumie. Pomysł, muzycy to jedno, zaś aranżacje i wykonanie to drugie. Jedno bez drugiego nie da nam dobrego wydawnictwa. Ocena: 4.5/10
czwartek, 24 listopada 2011
IRON ANGEL- Hellish Crossfire (1985)
W roku 1983 w Hamburgu powstała kapela IRON ANGEL, który łączy speed metal z thrash metalem i co ciekawe nie ma w tym za wiele niemieckiej kultury, a więcej w tym wszystkim jest amerykańskiej szkoły grania. Okres działalności przypada na drugą połowę lata 80 i to właśnie wtedy wydali dwa albumy. To właśnie w 1985 roku ukazał się debiut „Hellish Crossfire”, który jest idealnym przykładem, że można połączyć heavy/ speed metalowe granie w stylu ACCEPT, GRAVE DIGGER, AVENGER z agresywnym thrashem spod znaku takich kapel jak DESTRUCTION, SODOM, czy KREATOR. Jak przystało na kapele z tego kręgu jest surowe, drapieżne brzmienie, jest rasowy wokalista Dirk Schroder który w swojej manierze ma coś z Udo Dirkschneidera choć jego wokal jest głębszy i bardziej charyzmatyczny i to ten element ciągnie poniekąd ocenę w górę. Cóż co by nie napisać o zawartości to jest to dobre, nawet bardzo dobre, ale powiedzmy sobie szczerze, szybkość, dynamika i naparzanie maskuje wszelkie niedoskonałości. Jest kilka nie dociągnąć w kategorii technicznej, czy też w przypadku umiejętności muzyków, można również zarzucić wtórność itp., ale kiedy słucha się całego albumu przestaje to mieć jakiekolwiek znaczenie, bo ta muzyka zawarta na tym wydawnictwie potrafi wciągnąć i zauroczyć swoją szczerością, naturalnością, prostotą i dynamiką. Najlepsze kompozycje? Hmm heavy metalowy „Black Mass” który zdobi jeden z najlepszych gitarowych motywów na płycie, oparty na wczesnym RUNNING WILD „Hunter In Chains”, no i także cała seria prawdziwych killerów, gdzie jest speed metal a także agresja wyjęta z thrash metalowych płyt i do tych kompozycji należą : „Sinner”,„Wife Of The Devil”, „Legions Of Evil” „Heavy Metal Soldier” z atrakcyjną sekcją rytmiczną, gdzie popis swoich nie banalnych umiejętności dał Mike Mattes. Dobrze też spisuje się na tym albumie duet wioślarzy, a mianowicie Peter Wittke i Sven Struven, którzy odeszli z tego świata pozostawiając po sobie ten album, na którym znalazły się agresywne pojedynki gitarowe i popisy umiejętności grania na gitarze. Fakt, może nie ma w tym za wiele oryginalności i może nie ma takiej finezji, czy techniki, ale energia i agresja jaka wypływa z tych riffów i solówek jest znieczulająca . Tak też jest w przypadku całości. Co z tego, że to było, co z tego, że dalekie jest to od perfekcji i ideału, że nie ma tutaj grania nastawionego na technikę. Wszystko staje się niczym w porównaniu z dynamiką, energią, agresją jaką niesie ze sobą ten album. Po dwóch albumach kapela się rozpadła, by reaktywować w roku 2000 jednak nic z tego nie wynikło i w 2007 roku zespół rozpadł się na dobre, zostawiając po sobie bardzo dobry debiut, który warto znać mimo owej wtórności i innym wszelkim mniej istotnym wadom. Ocena: 8/10
THEOCRACY - As the World Bleeds (2011)
Kiedyś mieszanie gatunków było nie do pomyślenie, ale dzisiaj już mnie nic nie zadziwi nawet etykieta christian epic progressive power metal jaka jest przyklejana do amerykańskiego THEOCRACY. Zespół został założony w 2002 roku z inicjatywy gitarzysty Matta Smitha i właściwie to był jedno osobowy projekt i tak też należy postrzegać debiut z 2003 roku. I każde wydawnictwo tego zespołu jakoś zawsze mnie odtrącało, aż do teraz kiedy wydali swój trzeci krążek zatytułowany „As The World Bleeds” i muzycznie mamy w dalszym ciągu miks power metalowych kapel z kręgu : EDGUY, HELLOWEEN, ICED EARTH z progresywnym światem wykreowanym przez SYMPHONY X, czy też DRAM THEATER. Nie jestem ani fanem tego zespołu i ani takich mieszanek, a jednak coś pękło we mnie i strasznie przypadło mi to zróżnicowanie gatunków i samego materiału. Właściwie mamy tutaj wszystko: długie utwory takie jak nastrojowy, monumentalny, z różnymi motywami „As The World Bleeds”. Mamy też jeszcze dłuższe kolosy jak choćby otwierający „I Am”, który jest w swojej konstrukcji, stylizacji nadzwyczajny i jedyny w swoim rodzaju. Genialny przykład, że można grać energiczny, nowoczesny, pełny przebojowości power metal, gdzie przeplatają się motywy symfoniczne, epickie, power metalowe, folkowe i muzycznie mamy tutaj praktycznie wszystko i co ciekawe nie ma chaosu i wszystko ładnie zostało splątane w całość. Jeśli tak ma brzmieć progressive power metal to jestem jak najbardziej za. Aha pamiętajcie, że i nastrój i emocje tutaj dają osobie znać. Takich bardziej nastrojowych kompozycji na tym albumie nie brakuje, wymienić należy tutaj także 7 minutowy „The Gift Of Music” z jakże atrakcyjną power metalową solówką. Energia, atrakcyjne melodie, power metal pełną parą to potęga tego albumu i tutaj jest dość pokaźna lista, którą tworzy rozpędzony „The Master Storyteller” z przebojowym refrenem, drapieżny „Nailed” z motywem nawiązującym do twórczości ICED EARTH, hansenowski „Hide In the Fairytale”,czy też „30 Pieces Of Silver” . Epickość najczęściej przejawia się w chórkach, czy tez w niektórych motywach i w tej roli sprawdza się nastrojowy „Drown”. I tak można bez końca słodzić, ale skupmy się na innej jakże istotnej rzeczy, a mianowicie solówkach. Słyszałem sporo albumów z tego kręgu i płyty, które mnie zachwyciły pod względem partii gitarowych, czy też solówek mogę policzyć na palcach jednej ręki, a ten album trafia do tego grona. To co wyprawia duet Val Allen Wood/ Jon Hinds przekracza wszelkie granice i tutaj zostałem jakże pozytywnie zaskoczony, jest pomysłowość, gracja, finezja i melodyjność. Warto wspomnieć że Wood podobnie jak basista Jared Oldham to nowy nabytek zespołu. Matt Smith jako wokalista jest również idealnie dopasowany do całości i poniekąd jest to kolejna zaleta tego albumu. Jest świeżość i lepsza organizacja. Są lepsze pomysły i całościowo w końcu zachwycił mnie ten zespół. Tak więc mamy album naszpikowany pomysłowością, przebojowością, energicznymi, ambitnymi solówkami, chwytliwymi refrenami, melodiami, do tego wszystko to podano w dopieszczonym brzmieniu. Perełka w swoim gatunku, który ostatnio przeżywa stagnacje. Ocena: 9.5 /10
IRON SAVIOR - The Landing (2011)
„Heavy Metal nigdy nie umiera” rzekł Piet Sielck lider niemieckiego power metalowego IRON SAVIOR tworząc kolejny hymn metalowy, które zapewne będzie kolejnym klasykiem zespołu. „Heavy Metal Never Dies” to właściwie utwór który pojawił się nagle, tak samo jak wieść w połowie tego roku, że zespół po 4 latach tułaczki i braku o znaku życia wydaje nowy album zatytułowany „The Landing”. Nie ma w gronie muzyków basisty Yenza Leonhardta, ale wrócił do składu Jan Eckert, który występował na albumie „Condition Red” i żeby nie było, ja nic nie sugeruje. Akurat w przypadku tego zespołu jest tak, że nie eksperymentuje i gra w kółko swoje i wiadomo czego można się po nich spodziewać i „The Landing” to typowy album tej formacji, choć trzeba też zaznaczyć, że są pewne elementy, które wyróżniają ten album. Brzmienie, tak może w stylu Pieta Sielcka, ale tym razem mam wrażenie że jest bardziej ugłaszczone, bardziej łagodniejsze i to wszystko pod ową przebojowość, które przejawia się nie tylko w brzmieniu, ale w melodiach, partiach gitarowych, czy też refrenach, ale mam wrażenie, że jednak zawsze to był element jakże istotny dla zespołu, ale nie kosztem agresji, drapieżności i energiczności. Tutaj jest przebojowo, ale też mam wrażenie że monotonnie. Wspomniany na początku „Heavy Metal Never Dies” jest tylko dowodem, że zespół przeżywa kryzys. Kompozycja tylko dobra i wszystko poszło za modnym byciem true heavy metalowcem (patrz HELLOWEEN i GAMMA RAY). Co z tego, że jest ładny refren, skoro słodkość i zmiękczenie muzyki IRON SAVIOR zniesmacza. W podobnej stylistyce jest utrzymany ponury „The Savior”, true heavy metalowy „Hall Of Doom”. Najlepiej wypadają te bardziej power metalowe kompozycje, które przypominają stare dobre czasy, kiedy ekipa Pieta miała jaja żeby grać dynamicznie i z pazurem. Do tej kategorii należy przyporządkować „Starlight” z hansenowskim riffem, zadziorny „March Of Doom”, rozpędzony „RU Ready?” , czy też z ciekawym motywem basowym „Moment In Time”. Jednak pomimo swojej przebojowości i licznych nawiązań do najlepszego albumu jakim jest „Unification” są to utwory co najwyżej dobre i w tej kwestii Piet Sielck nie zaskakuje już ani jako wokalista, jako kompozytor, ani jako gitarzysta. To wszystko już gdzieś było i uważam że od takiego zespołu należy wymagać nieco więcej niż przyzwoitości. To, że zespół jest w nie najlepszej formie może świadczyć jakże dobitny fakt zawarcia na wersji digipack 2 klasyków zagranych na nowo. „Coming Home”i „Atlantis Falling”, które dowodzą, że zespół zatracił swój potencjał, energię i właściwie są na dobrej drodze ku upadkowi. Jestem fanem IRON SAVIOR, ale ten album brzmi jak materiał zrobiony od niechcenia, a raczej po to żeby dać coś fanom po długoletniej ciszy. Killery można policzyć na palcach jednej ręki, a sam wydźwięk i zawartość pozostawia wiele do życzenia. Nie jest to „Unification”, ani „Condition Red” a jedynie cień tych znakomitych wydawnictw, zaś „The Landing” ląduje na drugiej pozycji....od końca. Oczekiwałem od Pieta Sielcka czegoś więcej niż przyzwoitego albumu. Heavy metal może nie umiera, ale IRON SAVIOR tak. Ocena: 6.5/10
środa, 23 listopada 2011
ATTAXE - Attaxe (1989)
Czy ktoś zna amerykański ATTAXE? I nie mam tu namyśli thrash metalowego ATTAXE który również pochodzi z tego kraju, a heavy metalową kapelę założoną w 1983 r, nic dziwnego że nie, bo to jeden z tych zespołów, który dał się poznać światu za sprawą jednego albumu, który został zatytułowany po prostu „Attaxe” i ukazał się w roku 1989r. I to też jest jeden z tych wynalazków, które nie leżą do szerzej znanych i za sprawą napływu lepszych rzeczy z gatunku heavy metalowego w owym czasie, ale to nie oznacza że mamy do czynienia z jakimś niszowym graniem. Wiem, wtórne to jest, wiem też że niczego odkrywczego tutaj nie znajdziemy, ale wiem też że jest to urocze rasowe heavy metalowe granie, nieco surowe, pełne nawiązań do takich klasyków jak IRON MAIDEN, BLACK SABBATH, czy też JUDAS PRIEST, a to tylko pierwsze z brzegu przykłady. I słuchając tego krótkiego materiału rozpisanego na 7 utworów można dojść do wniosku że kompozycje są pełne dynamiki, melodyjności i tak naprawdę jest tutaj niemal wszystko. Począwszy od rozpędzonego otwieracza „Are You Ready”, gdzie zespół nawiązuje do szaleństwa z jakiego znany jest MOTORHEAD. W podobnej stylistyce jest utrzymany hard rockowy „Leave It All Behind” czy też przebojowy „Out Of Storm”, który jest taką wisienką na torcie pokazując, że można grać wtórnie, ale z taką energią, zadziornością i melodyjnością, że człowiekowi nie przeszkadzają zaloty pod znane kapele. To właśnie tutaj Paul Konjicija wygrywa jakże znaczący riff, jakże elektryzującą solówkę, który pretenduje do tej najlepszej na płycie. Cały czas można natknąć się na ciekawe partie gitarowe, ale to właśnie ta najbardziej zapadła mi w pamięci. Skoro już jesteśmy przy nazwiskach, to wymienię kolejne, a mianowicie Juan Ricardo który w roli wokalisty się sprawdza. Może nie jest jakimś tam wysokiej rangi krzykaczem, ale pasuje do tej całej układanki, dając od siebie zadziorność i charyzmę. Najlepiej wypada w utworze „Blood On the Moon”, czy też w balladowym „Playing With Fire”. Również sekcja rytmiczna się spisuje i właściwie nie można mieć większych zastrzeżeń do całości. Pytanie tylko czy akceptujesz któryś raz to samo, kolejny odgrzany kotlet? A że smakowity to już inna sprawa. Ocena: 6/10
AVALON- Live Or Die (1988)
Lata 80 to nie tylko wysyp najlepszych płyt w dziejach gatunku muzyki heavy metalowej, to również okres słabszych płyt o których nikt nie chce pamiętać. Kiedyś amerykański AVALON, który wydał jeden album miał wartość zerową, a dziś ma wartość historyczną i jest nie lada gratką dla kolekcjonerów. Natomiast rozpatrując debiutancki album tej kapeli powstałej w 1987r to trzeba przyznać że krążek jest przewidywalny, wtórny i nudny, a skromna liczba miłych zagrywek, melodii nie potrafi uratować sprawy. Pomijam kwestię brzmienia w tym przypadku, bo nie jest najgorsze i wiele płyt taką miało oprawę w latach 80, ale forma muzyków i ich umiejętności pozostawia wiele do życzenia i poza tym, że umieją grać, ciężko coś więcej napisać. Najsłabszym ogniwem w zespole jest wokalista Charles M. Roselli, który po prostu śpiewać nie potrafi, a jego nie udane próby są irytujące i odstraszają do zapoznania się z całością, takie wrażenie sprawia stonowany „Live Or Die”, który nasuwa działalność IRON MAIDEN i duża w tym zasługa jakże udanej sekcji rytmicznej, zwłaszcza Williama Lopeza, który szarpie struny gitary basowej niczym Steve Harris. Album to zbiór nie trafionych pomysłów, zbiór nie przemyślanych aranżacji i to odzwierciedla nijaki „Lonely Mountain”, który jeszcze bardziej zniechęca. Jak to bywa na tego typu płytach, zawsze jest coś w miarę strawnego, co jest tylko prezentem na otarcie łez i tak też jest w przypadku takich hymnów jak „Wings Of Steel”, czy też „New King Rise”, które mają nieco więcej zadziorności, drapieżności a i ciekawie poprowadzonej aranżacji nie brakuje. Skoro już wymieniamy najlepsze utwory to wymienić należy dynamiczny, wręcz hard rockowy „Sea Of Fate” z jakże atrakcyjną melodią w roli głównej i to jest jeden z tych utworów gdzie gitarzysta Bob Trai pokazuje się z nieco lepszej strony, bo zawsze wygrywa miałkie riffy, które z metalem za wiele nie mają i swoją monotonnością potrafią uśpić słuchacza. W gronie najlepszych znajdzie się też miejsce dla „Lords Of Chaos” gdzie jest bardziej stonowane tempo i dużo tutaj true heavy metalu, a skojarzenia z IRON MAIDEN idą w tym przypadku na plus. Niczego sobie jest też reszta i całościowo album nie jest taki zły jak to sugerowały dwa pierwsze utwory i kilka ciekawych motywów tutaj znajdziemy, jednak nie ma ani zniszczenia, ani miłości od pierwszego usłyszenia, natomiast jest zauroczenie niektórymi melodiami, riffami, czy motywami basowymi, które mógłby wykorzystać bez problemu Steve Harris. Jednak kiedy przypomnę sobie wokal i niektóre kompozycje,zwłaszcza dwie pierwsze, to już nie jest tak różowo i szybko wracam na ziemię. Album jakich pełno, album który jest ukierunkowany do pewnego grona słuchaczy, pytanie czy wytrzymają próbę wokalu? O to jest pytanie. Ocena: 5.5/10
STAMPEDE - Hurricane Town (1983)
Do niedawna pochodzący z Wielkiej Brytanii heavy metalowy STAMPEDE był zespołem jednej płyty, która pojawiła się w okresie NWOBHM. Właśnie do niedawna bo zespół się reaktywował w 2009 roku i po 2 latach wydał drugi krążek, ale je nie mam zamiaru pisać o powrotach po latach. Moim celem jest przybliżyć zapomniany przez świat debiutancki album który się zwie „Hurricane Town”. To że jest to album z 1983 roku nie trzeba zbytnio zerkać na tył okładki, żeby się o tym przekonać. Wystarczy włożyć płytę do stacji dysku i dać się wciągnąć w wir tego mało dopieszczonego brzmienia, które ma w sobie naturalny wydźwięk i charakter i tutaj Nick Tauber odegrał swoją rolę. Jednak brzmienie to tylko przystawka, główne danie to zawartość tego albumu. I szczerze jest to kawał solidnego heavy metalu/ hard rocka z wpływami wielu kapel i najwięcej chyba rodzimego DEMON z ery klawiszowej. Oczywiście nic odkrywczego tutaj nie znajdziemy, a jedynie kolejny porządny materiał z kilkoma przebłyskami. Takie utwory jak „I' ve Been Told” czy „The Other Side” są może w swojej konstrukcji przewidywalne i mało przekonujące, ale mają trochę zadziorności i to czyni je strawnymi utworami. Lepiej bez wątpienia prezentuje się przebojowy „Love Letters” gdzie można się doszukać wpływów również DEF LEPPARD. Jasne, że jest to komercyjne i może słodkie, ale przyjemne w odsłuchu. To, że ciężko tutaj o ciekawy riff, czy drapieżność to akurat prawda, ale zdarzają się wyjątki od reguły i tutaj wkracza jeden z najlepszych utworów na płycie, a mianowicie „Casino Junkie” z jakże idealnie dopasowanymi klawiszami. Reuben Archer nie jest jakimś wygórowanym wokalistą i bez wątpienia jest jednym z słabszych elementów muzyki STAMPEDE, ale trzeba przyznać, że swoją manierą i umiejętnościami pasuje do tej całej otoczki heavy/hard rockowej. Z kolei Lawrence Archer jako gitarzysta nie popisuje się niczym nadzwyczajnym i wiadomo z jego gry tylko tyle, że jest dobrym rzemieślnikiem i jeśli chodzi o jego popisy gitarowe to urzekła mnie dość ekspresyjna solówka w rozbudowanym „Hurricane Town”. Sekcja rytmiczna też za wiele do roboty nie ma i pod tym względem bez wątpienia wyróżnia się rock'n rollowy „The Runner”, który należy zaliczyć do najlepszych kompozycji na albumie. Kiedy znika dźwięk z głośników i kiedy czasomierz się zatrzymuje to pierwsze uczucie to zażenowanie i niedosyt. Pomysł był, ale forma muzyków, brak pomysłów, nie najlepsze aranżacje czy też mało przekonujące melodie czynią ten album słabym wydawnictwem, który nie potrafi wciągnąć i zauroczyć. Nic dziwnego, że się po tym debiutanckim krążku rozpadli. Może w oczach fana NWOBHM ten album więcej zyska? Choć wątpię, bo nawet w tym jakże bogatym nurcie były lepsze rzeczy. Ocena: 5/10
wtorek, 22 listopada 2011
TOUCHED - Back Alley Vices (1984)
W ramach co raz większej popularności NWOBHM powstał w 1983 roku TOUCHED, który działał przez 3 lata zostawiając po sobie dwa krążki z tego gatunku. „Back Alley Vices” to tytuł pierwszego albumu, który ukazał się w 1984 r i to od niego wszystko się zaczęło. Jak przystało na album z tego kręgu jest szybko, melodyjnie, ale trzeba jedno przyznać, takiego grania było pełno, więc czym oni się wyróżniali? Ano niczym, ale to nie jest powód, żeby ich dyskryminować z powodu takiego, ze ktoś kilka lat wcześniej zaprezentował takie granie. Zespół gra z pasją, gra z odrobiną szaleństwa, a przede wszystkim gra melodyjnie dając słuchaczowi sporą dawkę przebojów. I tutaj można sporządzić pokaźną listę poczynając od stonowanego „Warrior”, gdzie można ocenić nie całkiem udany wokal Ronniego Wolstenholma, który śpiewać może i potrafi, a że mało przekonująco to już nieco inna sprawa, ale ogólnie pozostawia dobre wrażenie po sobie. Jeśli chcemy poznać jego prawdziwe oblicze radzę zapuścić, nieco hard rockowy, nieco punkowy „Heartbreaker” gdzie kłaniają się albumy IRON MAIDEN z Paulem Di Anno i tutaj już nie chodzi tylko o wokal, ale o całą resztę, sekcję rytmiczną, partie gitarowe, melodyjne solówki. Wtórne? Owszem. Zajebiste? Owszem. Są momenty takie jak „Nothing To Lose” gdzie szybkość wkracza na teren speed metalowy uwalniając się od skojarzeń z IRON MAIDEN i w takiej skórze TOUCHED najbardziej mi odpowiada. Bo oprócz świetnie dopasowanej sekcji rytmicznej, wokalu, mamy też atrakcyjne partie gitarowe w postaci riffu, czy solówek, a energia to bez wątpienia argument, który przemówi do każdego czytelnika. Nie brakuje też szosowych, hard rockowych przebojów i taki właśnie jest „Dream Girl”, czy też „Take It All Away”. I tak na dobrą sprawę, każda z kompozycji trzyma pewien określony poziom i całościowo brzmi to sympatycznie i potrafi zauroczyć klimatem NWOBHM, surowością i zadziornością. Ale żeby nie było tak różowo to muszę wytknąć kilka błędów, które są wręcz podane na tacy. Pierwszym z nich jest mało klarowne brzmienie, drugim wtórność, a trzeci za mało zapadających utworów i to właściwie czyni ten album jednym z wielu, szufladkując ich do rzemieślników i średniej klasy muzyków, którzy znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie. Dobra rzecz, mająca swoją wartość wśród fanów NWOBHM. Ocena: 6.5/10
ZENITH - Prisoner (1986)
Czy każdy heavy metalowy krążek prosto z niemieckiej sceny musi zawierać toporną muzykę, gdzie wszystko jest na granicy smaku i atrakcyjności? Odpowiedź jest w tym przypadku jak najbardziej przecząca. Przykład? ZENITH, który mało komu jest znany, bo jak mógłby skoro wydali jedynie debiutancki album „Prisoner” w 1986 roku. I jak na niemiecki zespół, to trzeba przyznać, że nie ma tej toporności, która jest charakterystyczna dla tej sceny metalowej. Na debiucie słychać piętno niemieckiej legendy power metalowej HELLOWEEN i to zaledwie w paru utworach, ale tutaj mamy przede wszystkim kulturę brytyjską, ale nie tylko. Gdzieś pobrzmiewa IRON MAIDEN, a to gdzieś wleci nieco hard rockowego KROKUS, czy też coś z CJSS. Jednak nie skojarzenia przekonały mnie do tego albumu, a takie czynniki jak choćby wokal, który nasuwa erę DIO w BLACK SABBATH i najlepszym dowodem tego jest choćby otwierający „She's lady” które idealnie oddaje tą zadziorność i przebojowość z „Heaven And Hell” czy „Mob Rules”. Co mnie urzekło też w tym albumie to bez wątpienia również zadziorna sekcja rytmiczna, która stawia na urozmaicenie i pomysłowość i to właśnie słychać w przebojowym „Nightmare”. I tak dochodzimy do kolejnej jakże ważnej cechy tego albumu, a mianowicie partie gitarowe, w których jest pełno ekspresji, finezji, hard rockowego szaleństwa i jakże idealnie odzwierciedla to dynamiczny „Prisoner” czy też rozpędzony „Turn Around” z atrakcyjnym riffem w roli głównej. Skoro tak sprawnie idzie mi wymienianie najlepszych utworów, to wspomnę także o zadziornym „Black Out New York”, hard rockowym „Lovesong”, czy też power metalowym „And I Feel”, którym jest prawdziwą petardą i to nie tylko przez wzgląd na swoją szybkość, czy drapieżność. Reszta również ciekawa, choć bardziej emocjonalna, albo jak kto woli bardziej komercyjna. Czy zła? Na pewno nie, tylko że w nieco innym stylu. Weźmy taki balladowy „Waiting For Her” i tutaj coś z EUROPE, czy KROKUS da się wyłapać i takie kompozycje też są atrakcyjne, aczkolwiek nie sieją już takiego zniszczenia. Konkluzja? Płyta można rzec, jakich pełno było w latach 80, trochę heavy metalu, trochę NWOBHM, trochę hard rocka, niedopieszczone brzmienie, wtórność i takie tam bzdety, ale niektórym po prostu brakowało to co ma ten album ZENITH, a mianowicie przeboje, chwytliwe melodie i całościowo jest to atrakcyjne granie, dodam że mało niemieckie, co też powinno przesądzić o fakcie zainteresowania się tym albumem na nieco poważniej. Zespół jednego albumu, ale w statystykach nie liczy się liczba, a jakość. Ocena: 6/10
ATTIKA - Attika (1988)
Ktoś zna, pamięta amerykański zespół heavy metalowy który się zwał ATTIKA? Nie? Nie dziwię się bo to jest jeden z tych zespołów ogarniętych mrokiem, zapomnieniem przez słuchaczy. W tym przypadku zdanie większości nie mija się wiele z moim i stoję murem za nimi. Okres działalności tej kapeli przypada na końcówkę lat 80 i początek lat 90 i jedynie co po niej zostało to dwa średniej klasy albumy, które nie wywarły większego wpływu na scenę i słusznie zostały przemilczane. Debiut w postaci „Attika” z 1988 roku tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jest to kapela, która się czymś wyróżnia przed szeregi i fakt umiejętności grania w tym przypadku nie jest monetą przetargową, bo takich zespołów było w owym czasie pełno i zapewniam że o wiele ciekawszych niż Attika. Jak przystało na debiutancki album jest sporo nie dociągnięć i właściwie to ich liczba przesądza o tym, że krążek niczym nie zachwyca. Brzmienie, które powinno stanowić źródło mocy i kopa, jest po prostu rozlazłe i nie dopracowane. Wokalista Robert Van War jest mało przekonujący w swojej roli. Nie ma ani warsztatu technicznego, a i charyzma pozostawia wiele do życzenia. Nie ma za grosz w nim zadziorności czy tez porywczości. Takie same wrażenie na mnie robi chaotycznie poprowadzona sekcja rytmiczna i strasznie monotonne partie gitarowe Longobardiego i właściwie już mamy prawie obraz całej płyty. Zawartość, ano tak wypada napisać, że jest owe zróżnicowanie materiału, jednak nie dajcie się zwieść. Już otwieracz w postaci hard rockowego „Blindman;s Run” daje obraz całości i co gorsze zniechęca do dalszej I tak słuchając każdej kompozycji można doszukać się wpływów starego BLACK SABBATH, IRON MAIDEN, ale wykonanie, aranżacja i sama pomysłowość wręcz odstrasza. Mógłbym napisać, że „Kings In Hell” jest rozbudowany i nasycony różnymi motywami, albo że „Glory Bound” jest dynamiczny i drapieżny tylko po co skoro to mija się z prawdą. Każda z tych kompozycji powiela te same wady i cały materiał zlewa się w jedną niestrawną papkę, gdzie jest wszystko i nic, gdzie nie ma punktu zaczepienia w oparciu o wokal, melodie, partie gitarowe i właściwie zostaje tylko fakt odznaczenia w swoich notatkach: znajomość tego zespołu i ich działalności. Jednak czy czas poświęcony temu słabemu albumowi jest tego warty? Zdecydowanie Nie. Ocena: 3.5/10
czwartek, 17 listopada 2011
STEEL HORSE - In The Storm (2011)
STEEL HORSE to jeden z tych młodych zespołów heavy metalowych, który jest głodny sukcesu. Kapela pochodzi z Madrytu i od czasu założenia, czyli roku 2007 wydała już dwa albumy, ciepło przyjęty debiut „Wild Power”, a także świeżutki „In The Storm”. Nie dajcie się zwieść kiczowatej okładce, czy irytującej nazwie zespołu, bo pod tymi złudnymi cechami kryje się kawał porządnego heavy metalu wzorowanego na patentach wprowadzonych w okresie lat 80 rozwinięty o kilka autorskich pomysłów STEEL HORSE. Atutem zespoły jest nic innego jak biegłość w komponowaniu naprawdę chwytliwych kompozycji, które potrafią zauroczyć dynamizmem, lekkością, przejrzystością, przebojowością i kiedy trzeba ostrością i agresją. W porównaniu do debiutu jest tylko jedna znacząca różnica a mianowicie nowy perkusista, który jest Ruben Salvador, a tak mamy kontynuację tego co zespół już prezentował na debiucie, choć tym razem jest to jeszcze bardziej dojrzalsze i bardziej dopieszczone aniżeli na „Wild Power”. Wtórność to cecha, która towarzyszy od samego początku, bo „The rebel” brzmi znajomy i słuchacz się zastania czy to ACCEPT, czy to JUDAS PRIEST i wiecie co? To nie ma znaczenie, bo sekcja rytmiczna jest rozpędzona i zróżnicowania, partie gitarowe Willa Gascon'a są naprawdę atrakcyjne, a to choćby z tego względu że towarzyszy im duża dawka energii i finezji, a płynność przechodzenia między motywami jest tu wręcz wzorowa i godna naśladowania. Ozdobą tego albumu i jego motorem są hałaśliwe, dynamiczne i drapieżne kompozycje i tutaj można wymienić melodyjny „In The Storm”, przesiąknięty power metalem „Cross The Edge”, czy też hard rockowy „Live To Rock”. Na szczęście kapela nie trzyma się kurczowo jednego stylu i zapewnia nam bardziej wszechstronny materiał i większe urozmaicenie, gdzie pojawiają się bardziej stonowane, zadziorne kompozycje jak choćby „Thunderdome”, czy też bardziej rozbudowany „Nocturne” , gdzie jest nastrój, jest epickość, jest słyszalne piętno IRON MAIDEN jakie wywarł na muzykę STEEL HORSE. Jeśli jesteśmy przy długich kompozycjach, to na wyróżnienie zasługuje „Crystal Grave” gdzie nie ma nudy, a wachlarz różnorakich melodii i motywów czyni ten utwór jednym z atrakcyjniejszych na albumie. Natomiast jeśli chodzi o oryginalny, nie powtarzalny nastrój, czy styl to świetnie tutaj się odnalazł instrumentalny „The Secred Runes” gdzie emocje biorą górę. Materiał na tym albumie nie zawodzi, bo jak by mógł skoro jest utrzymany równy poziom, a i atrakcji i różnych smaczków tutaj nie brakuje. Do tego dopasowane czyste brzmienie, a także niezwykła forma muzyków, która podyktowana jest więcej niż przeciętnymi umiejętnościami i jeśli zespół będzie drążył dalej ten styl i będzie kontynuować obraną drogę, to zapewne w przyszłości jeszcze o nich usłyszymy. Jedna z ciekawszych propozycji z Hiszpanii w kategorii heavy/power metalu. Ocena: 8.5/10
OZ - Burning Leather (2011)
Po co bawić się w sklejanie składanek metalowych, po co tracić czas na wybieranie poszczególnych metalowych hymnów, kiedy można sprawić sobie prawdziwą szafę grającą czyli nowy album fińskiego OZ, a mianowicie „Burning Leather”. Słuchając tego albumu ma się rzadko spotykane uczucie, że naprawdę się znaleźliśmy w roku 1986 i że wszyscy noszą kurtki skórzany i ćwieki. Nie każdemu to się udaje, więc na czym polega sekret heavy metalowego OZ? Hmm jest to kapela po przejściach, bo choć założona w 1977 po wydaniu 5 albumów musieli zakończyć w 1991 roku działalność, a wszystko przez falę krytyki i brak akceptacji ze strony słuchaczy, ale nie zmienia faktu, że ich muzyka miała ogromny wpływ na sceną heavy metalową tamtego rejonu. I tak po 20 latach zapomnienia i martwej ciszy, zespół się reaktywował w 2010 za sprawą wokalisty Ape De Martiniego, perkusisty Marka Ruffnecka i basisty Jay'a C. Blade'a i są to muzycy którzy ze sobą grali wcześniej. Jednak musieli dobrać nowego gitarzysty i w tej roli zadebiutował Mark Petander. Słuchając nowego wypieku ma się wrażenie, że czas się zatrzymał dla tego zespołu i brzmią jakby wyjęto ich z lat 80, a sprzyja temu na pewno fakt, że niektóre utwory to na nowo nagrane stare kompozycje i należą do nich: szalony, rock'n rollowy „Search Lights”, gdzie użyto sprawdzony motyw z syreną, a także elementy z muzyki MOTORHEAD, zakorzeniony w NWOBHM i debiucie IRON MAIDEN 'Fire In The Brain”, czy też nieco hard rockowy „Gambler”, które pierwotnie pojawiły się na albumie „Fire In The Brain” z 1983. Z albumu „III warning” wzięto do odświeżenia tytułowy „Third Warning” z zadziornym riffem, a także dynamiczny „Total Metal” w którym słychać coś z JUDAS PRIEST i „Hell Bent For Leather”, tak więc słowo metal daje znać, że mamy konkretny hymn metalowy. Natomiast pozostała część to nowe utwory i co ciekawe nie słychać jakieś rozbieżności między nimi i całość jest spójna i na takim samym poziomie i nie czuć różnic pokoleń w kompozycjach. OZ jak przystało na kapelę heavy metalową wyjętą z lat 80, stara się wmieszać w heavy metalową strukturę, nieco hard rockowego szaleństwa, a także przebojowości i zadziorności z ery NWOBHM i wychodzi to im nadzwyczaj udanie i świetnie to odzwierciedla otwieracz „Dominator”. Recepta OZ na bycie kapelą lat 80 z prawdziwego zdarzenia to nie tylko rasowe i dopasowane do tamtego okresu brzmienie, to nie tylko zadziorny wokal De Martiniego, który jakże się świetnie odnajduje w takim graniu, a doświadczenie zebrane w ciągu kilku ładnych lat w OZ znakomity efekt w postaci zadziornego, urozmaiconego i mocnego wokalu. Ale to również świetnie dostrojone gitary duetu Petander/ Hautamaki którzy stoją wg mnie za sukcesem tego albumu. Bo większość tego typu kapel daje moc, daje chwytliwe granie, ale bez tego kopa, bez porywających partii gitarowych, które przecież w latach 80 zazwyczaj przesądzały o tym czy dany album przypadł komuś do gustu i czy odniósł sukces. I to świetnie oddaje rytmiczny „Lets Sleeping Dogs Lie” czy też rozpędzony “Turn The Cross Upside Down” , w którym zaliczam do jednych z najlepszych utworów na płycie i to nie tylko z powodu elektryzującej solówki, czy też zalotów pod IRON MAIDEN. OZ co ciekawe nie kryje wpływów do wielkich kapel lat 80 i przewinęło się już trochę tych nazw i śmiało można dopisać MANOWAR, który wybrzmiewa z epickiego „Seasons In The Darkness”. Tytułowy „Burning Leather” jest czymś pomiędzy starym graniem AC/DC czy też KROKUS. Natomiast jeśli chodzi o komercję i kontrowersję to bez wątpienia będzie tu królował „Enter The Stadium” gdzie słychać nawiązania do utworu „We Will Rock You” QUEEN i szczerze podoba mi się ten odświeżony motyw i to rockowe, nieco bluesowe podejście czyniąc kawałek prawdziwym hiciorem na koncerty. Z powyższego opisu wynika, że materiał jest jednym wielkim tribute to..., patrząc na liczbę zespołów i motywów jakie się tutaj przejawiają to można rzecz, że jest to wtórne i nie warte czasu. Błąd, bo w przeciwieństwie do wielu innych kapel chcących dotknąć geniusz wyżej wymienionych zespołów, czy też tamtego złotego okresu ponosi klęskę. Natomiast OZ jako jedna z tych kapel która grała w tamtym okresie wie jak się za to zabrać, wie jak zapewnić rozrywkę, szaleństwo i ucztę dla słuchacza, nie tylko tego żyjącego w tamtym okresie. Tak się powinno grać heavy metal, tak się powinno tworzyć album z energiczną muzyką, która jest czymś więcej niż chwilowym zauroczeniem. W kategorii heavy metal jakże mocna propozycja z Finlandii, której obce są wady, niedoskonałości. Powrót w glorii i chwale. Ocena: 9/10
WIDOW - Life's Blood (2011)
Tradycyjności stanie się zadość,w dobie rozwoju co raz to bardziej nowoczesnych, coraz to bardziej różnorodnych odmian heavy metalu jakże ważne są takie albumy jak nowy wypiek WIDOW pochodzący z północnej Caroliny. Kapela, który została założona w 2000 r kazała czekać 4 lata na swój nowy album, który został zatytułowany „Life's Blood” i tak jak poprzednie tak i ten jest pełen tradycyjnego heavy metalu zakorzenionego w latach 80, pełen wpływów NWOBHM, power metalu. I tak naprzeciw wszystkim nagrali po raz kolejny krążek gdzie można się doszukać wpływów takich kapel jak IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, CRIMSON GLORY, a także coś z kapel KINGA DIAMONDA gdy się przyjrzy uważnie warstwie lirycznej. Jasne, jest wtórność, nie ma niczego nowego i właściwie to co powinno się uznać za wadę, w tym przypadku jest zaletą. Nie mam nic przeciwko korzystaniu z utartych patentów, struktur i melodii. Grania pod kapele lat 80 nigdy za wiele, zwłaszcza kiedy ktoś to robi na takim poziomie co WIDOW. Co wyróżnia ten album na tle innych o podobnym zaciągu do lat 80? Przede wszystkim ogromne złoże energii i przebojowości i to się przedłożyło na taki a nie inny efekt. Ale nie można zapomnieć również o klarownym, rasowym brzmieniu w stylu lat 80, a także zadziornym i charyzmatycznym wokalu Johna E Wootena funduje nam wycieczkę w przeszłość. No i najważniejszy element tej układanki to duet gitarzystów Bennett/ Wooten którzy poprzez ostre, pełne energii riffy, przez ich melodyjność czy też energiczność ma się wrażenie że sięgnęli po stare albumy z lat 80 i wyciągnęli to co najlepsze. Album wypełnia sporo metalowych hymnów, które kipią energią, werwą, melodyjnością i właściwie co utwór się coś dzieje. Otwieracz „Lady Twilight” jest perfekcyjny w swojej konstrukcji i jest harmonia między wokalem, między gitarami i nie sposób odsunąć tutaj skojarzeń z NWOBHM. Niektóre kompozycje jak „Take Hold On The Night” po prostu zachwycają dynamiką i ostrymi partiami gitarowymi i do tego jedna z ciekawszych solówek, które są nie lada atrakcją dla słuchacza. I w podobnej dynamicznej strukturze utrzymany jest speed metalowy „I Scream For Icy Queen”, natomiast najwięcej jest takich nieco stonowanych utworów, w których to nacisk jest na chwytliwą melodię i hymnowy refren, który za zadanie ma zapaść w głowie na nieco dłużej niż jedną noc i taki właśnie jest „In Dreams”, nieco hard rockowy „Behind The Light”, czy też true metalowy „Live Beyond”. A niektóre kompozycje mają w sobie troszkę z szaleństwa hard rockowego, gdzie wszystko ma być chwytliwe i proste w odbiorze i takie są „Judgment Day” i „The One I Know”. I nie mogło się obejść w takim retro albumie z muzyką w stylu lat 80 bez klimatycznej ballady i w tej roli „Another Fallen Angel” może nie jest najlepszą tegorocznym łamaczem serca, ale jest solidna, zresztą jak cały album. Materiał sprawia wrażenie równego i chwytliwego, gdzie jest sporo metalowych hymnów. Muzycy są w formie, a i brzmienie jest dopieszczone. Ciężko się doszukać jakieś luki w tym wszystkim i jedyną rzeczą, która mi się zbytnio nie podoba to może właśnie owa wtórność i brak nieco pomysłu jak zapewnić odrobinę szaleństwa, bo niestety ale album zdominowały utwory w średnim tempie, które na dłuższą metę jest nieco uporczywe. Liczy się relaks i przyjemność z słuchania muzyki, a ten album to zapewnia. Ważna pozycja dla maniaków heavy metalowych, którzy kochają wycieczki w przeszłość. Ocena: 7.5/10
środa, 16 listopada 2011
CJSS - Praise The Loud (1986)
Wydanie dwóch albumów w tym samym roku dzisiaj wydaję się być czymś nierealnym i spotykane jest z zaskoczeniem i nie dowierzaniem miłośników ciężkiego brzmienia. Jednak takie zjawisko było na porządku dziennym i tutaj pozwolę sobie przytoczyć jakże świetny przykład jakim bez wątpienia jest amerykański zespół CJSS i ich drugi album „Praise The Loud”, który został wydany w tym samym roku co debiutancki „World Gone Mad” czyli w 1986r. Muzycznie albumy nie powinny się zbytnio między sobą różnić, bo co można uczynić w ciągu kilku miesięcy, zwłaszcza kiedy ma się za sobą trasę koncertową. Tak, pierwsza odpowiedź jaka przychodzi na myśl to, że nic. I tutaj właśnie przegraliście główną nagrodę, gdyż drugi album jest bardziej dojrzalszym dziełem, jest znacznie więcej przebojów, jest o kilka klas lepsze brzmienie, forma muzyków już nie budzi takich kontrowersji, podobnie jak kwestia aranżacji, gdzie na debiucie były tylko przyzwoite i brzmiały jakby ktoś wyssał z nich całą energię i zadziorność. Na „Praise The Loud” tego nie ma, a zamiast tego finezyjne, pełne szaleństwa popisy gitarowe Chastaina i jest poziom tych z CHASTAIN, choć trzeba być świadomym tego, że w przypadku CJSS jest więcej hard rockowego szaleństwa czy też jakby więcej popisów Davida. I to przesądziło o tym, że materiał jest równy i co ważne pozbawiony monotonnej rutyny i jednostajnego stylu, tempa. Mamy tutaj niemal wszystko,zarówno szybkie, pełne werwy i zadziorności kompozycje takie jak „Land Of The Free”, przesiąknięty power metalem „Don't Play With Fire”, czy też rozpędzony „Praise The Loud” z ambitnymi partiami gitarowymi, stawiające muzykę Davida Chastaina w nowym świetle. Hard rockowe podejście, które przypomina mi działalność KROKUS z lat 80 słyszę choćby w otwierającym „Out Of Control” , który już na wstępie daje prawie całkowity obraz całości, uświadamiając nas że postęp zrobił każdy z muzyków, a zwłaszcza David, który wygrywa o wiele atrakcyjniejsze partie, w których emocje dają o sobie znać. Drugim bohaterem, który już od pierwszych nut zdradza, że szkolił się w swoim fachu jest Russel Jankins, który brzmi o kilka klas lepiej niż na debiucie i talentu nie można mu odmówić. Śpiewa zarówno zadziornie, mocno, różnorodnie nie porzucając przy tym niezwykłej techniki. Poza petardami, mamy też bardziej stonowane kompozycje, gdzie jest posępne tempo, jest nieco mroku i bardziej true metalowe podejście i w tej roli idealnie się sprawdza „Citizen Of Hell” czy też rozbudowany „The Bargain”.Mamy też hard rockowy przebój „Danger” z jednym z najlepszych motywów gitarowych na płycie, a także hymn metalowy, który bez wątpienia jest dynamiczny „Metal Forever”. Jeszcze wyższy poziom urozmaicenia zapewnia nam jakże atrakcyjna i pełna finezja kompozycja instrumentalna, a mianowicie „Thunder And Lighting”. Z powyższego zestawu każdy znajdzie coś dla siebie, ale te kompozycje świetnie się uzupełniają i tworzą znakomitą całość. Nie brakuje świetnych melodii, atrakcyjnych, porywających solówek Davida, które zaliczam do jednych z najlepszych, do tego zwyżkowa forma muzyków. Przebój goni przebój, czego poniekąd brakowało na debiucie. Poziom CHASTAIN został osiągnięty zarówno pod względem kompozycji, riffów, refrenów, wokalu, solówek, czy też brzmienia, które wyostrza każdy instrument. „Praise The Loud” należy rozpatrywać w kategoriach klasyki muzyki heavy metalowej, nie inaczej. Ocena: 8.5/10
CJSS - World Gone Mad (1986)
David T. Chaistain to gitarzysta, który pojawiał się w wielu wcieleniach i dla tych, którzy nie do końca pokochali CHASTAIN z Leather Leone na wokalu to mam alternatywę, a mianowicie pierwszy album kolejnej kapeli tego utalentowanego gitarzysty i kompozytora, który bez wątpienia jest David Chastain, czyli CJSS. Warto wspomnieć, że między CHASTAIN, a CJSS był zespół SPIKE i jeden ich album z 1983 r i to właśnie z perkusistą SPIKE Lee Sharpem w 1984 r założył CJSS uzupełniając skład o basistę Mika Skimmerhorna i wokalistę Russela Jinkensa. SPIKE nie przetrwał jako zespół, gdyż David uznał, że kapela nie odniosła pożądanego sukcesu i tak powstał CJSS. W 1986 roku CJSS wydał swój debiutancki album „World Gone Mad”, który zawiera muzykę bardziej komercyjną i o ile CHASTAIN zawierał muzykę z pogranicza heavy/power metalu, o tyle CJSS gra na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Punktem łączącym oba zespoły jest postać samego Davida, który gra sporo ciekawych partii gitarowych, sporo atrakcyjnych melodii, ale pytanie, które się nasuwa, czy komercja i spiłowanie „pazurków” nie stanie się jedną z wad. Cóż, gdy słucham debiutu to mam wrażenie, że tak, bo gdzieś uleciała zadziorność, agresywność, przebojowość, że nie wspomnę o samych kompozycjach, które są co najwyżej przyzwoite. Oczywiście jest kilka klasyków, że tak ujmę, o których warto pamiętać podczas słuchania tego albumu. Wymienić należy tutaj zadziorny „Hell On Earth” z motywem gitarowym wzorowanym na działalności JUDAS PRIEST, a także z kilkoma ciekawymi zagrywkami Davida, a także koncertowy "World Gone Mad" , true metalowy „Destiny” czy też przebojowy "No Man's Land" , gdzie coś jest z hard rocka, coś z NWOBHM i nie sposób tutaj powstrzymać się od skojarzeń z IRON MAIDEN. Do tej śmietanki można dorzucić rodzynka w postaci covera LED ZEPELLIN, czyli "Communication Breakdown". To byłoby na tyle, jeśli chodzi o jasne punkty tego albumu, bo reszta najzwyczajniej nie wyróżnia się ponad przeciętną i można się doszukać tylko parę przyzwoitych elementów. Tak więc zawartość jest na poziomie strawnym, podobnie jaka produkcja albumu. Jednak forma muzyków, zwłaszcza Davida T. Chastaina pozostawia wiele do życzenia, biorąc pod uwagę to co przedstawił na CHASTAIN i co przedstawi na drugim albumie CJSS. Album kierowany przede wszystkim do fanów gitarzysty Davida Chastaina, a także wtórnego rasowego heavy metalu lat 80. Ocena: 6/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)