Do niedawna pochodzący z Wielkiej Brytanii heavy metalowy STAMPEDE był zespołem jednej płyty, która pojawiła się w okresie NWOBHM. Właśnie do niedawna bo zespół się reaktywował w 2009 roku i po 2 latach wydał drugi krążek, ale je nie mam zamiaru pisać o powrotach po latach. Moim celem jest przybliżyć zapomniany przez świat debiutancki album który się zwie „Hurricane Town”. To że jest to album z 1983 roku nie trzeba zbytnio zerkać na tył okładki, żeby się o tym przekonać. Wystarczy włożyć płytę do stacji dysku i dać się wciągnąć w wir tego mało dopieszczonego brzmienia, które ma w sobie naturalny wydźwięk i charakter i tutaj Nick Tauber odegrał swoją rolę. Jednak brzmienie to tylko przystawka, główne danie to zawartość tego albumu. I szczerze jest to kawał solidnego heavy metalu/ hard rocka z wpływami wielu kapel i najwięcej chyba rodzimego DEMON z ery klawiszowej. Oczywiście nic odkrywczego tutaj nie znajdziemy, a jedynie kolejny porządny materiał z kilkoma przebłyskami. Takie utwory jak „I' ve Been Told” czy „The Other Side” są może w swojej konstrukcji przewidywalne i mało przekonujące, ale mają trochę zadziorności i to czyni je strawnymi utworami. Lepiej bez wątpienia prezentuje się przebojowy „Love Letters” gdzie można się doszukać wpływów również DEF LEPPARD. Jasne, że jest to komercyjne i może słodkie, ale przyjemne w odsłuchu. To, że ciężko tutaj o ciekawy riff, czy drapieżność to akurat prawda, ale zdarzają się wyjątki od reguły i tutaj wkracza jeden z najlepszych utworów na płycie, a mianowicie „Casino Junkie” z jakże idealnie dopasowanymi klawiszami. Reuben Archer nie jest jakimś wygórowanym wokalistą i bez wątpienia jest jednym z słabszych elementów muzyki STAMPEDE, ale trzeba przyznać, że swoją manierą i umiejętnościami pasuje do tej całej otoczki heavy/hard rockowej. Z kolei Lawrence Archer jako gitarzysta nie popisuje się niczym nadzwyczajnym i wiadomo z jego gry tylko tyle, że jest dobrym rzemieślnikiem i jeśli chodzi o jego popisy gitarowe to urzekła mnie dość ekspresyjna solówka w rozbudowanym „Hurricane Town”. Sekcja rytmiczna też za wiele do roboty nie ma i pod tym względem bez wątpienia wyróżnia się rock'n rollowy „The Runner”, który należy zaliczyć do najlepszych kompozycji na albumie. Kiedy znika dźwięk z głośników i kiedy czasomierz się zatrzymuje to pierwsze uczucie to zażenowanie i niedosyt. Pomysł był, ale forma muzyków, brak pomysłów, nie najlepsze aranżacje czy też mało przekonujące melodie czynią ten album słabym wydawnictwem, który nie potrafi wciągnąć i zauroczyć. Nic dziwnego, że się po tym debiutanckim krążku rozpadli. Może w oczach fana NWOBHM ten album więcej zyska? Choć wątpię, bo nawet w tym jakże bogatym nurcie były lepsze rzeczy. Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz