piątek, 30 grudnia 2016

TRIBOULET - The March of the Fallen (2016)

Dark Moor poszedł w stronę progresywnego metalu, Helloween czy Gamma Ray starają się grać ostrzej i mroczniej, a Sonata Arctica zapomniała jak gra się power metal. Właśnie dla fanów starych płyt tych kapel, ku chwale lat 90 narodził się zespół Triboulet. Jest to młody band, który narodził się w 2012 r w Santagio. Chile nie jest żadną stolicą power metalu, tak więc na pewno ucieszy fanów, że i tam rodzą się dobre zespoły. Przed tą kapelą jest przyszłość i już pokazali za sprawą debiutu „The March of fallen”, że są uzdolnionym bandem, którego stać na wiele. Patrząc na okładkę tego wydawnictwa już od razu można się domyślić zawartości. Jest miła dla oka, pełna żywych kolorów i do tego ma w sobie epicki charakter, który tylko jeszcze bardziej zachęca do przesłuchania działa. Sam zespół stara się w swojej muzyce zawrzeć elementy epickie, coś z power metalu, coś z klasycznego heavy metalu, a wszystko upiększając partiami klawiszowymi. Triboulet to przede wszystkim solidny wokalista Sebastiam, a także Maximiliano i Jaime, którzy odpowiadają za całą sferę gitarową. To dzięki nim płyta jest tak udana i tak wciągająca. „You'll never be alone” to trafiony otwieracz, który pokazuje właśnie taki soczysty, dynamiczny power metal z lat 90. Atutem tego kawałka jest nie tylko szybka sekcja rytmiczna, ale też niezwykła przebojowość i klimat starego Dark Moor czy Helloween. „To win” nieco progresywny z ciekawą linią melodyjną również jest atrakcyjny. Na pewno cieszą takie power metalowe petardy jak „Into the Oblivion” czy „Dreams of Freedom”, które w rzeczy samej przybliżają nam kultowe albumu tego gatunku z lat 90. Zespół radzi sobie również z bardziej rozbudowanymi kompozycjami typu „The March of Fallen” czy balladą co potwierdza spokojniejszy „Lost Innocence”. Nie wszystko jest tutaj idealnie i nie ma mowy o perfekcyjnym krążku. Jednak mamy dobre melodie, dobrą grę muzyków, a całość trzyma wyrównany poziom, co sprawia że album się broni. Kawał porządnego heavy/power metalu mocno osadzonego w połowie lat 90. Fani gatunku będą zadowoleni.

Ocena: 7.5./10

wtorek, 27 grudnia 2016

RAVAGER - Eradicate..annihilate...exterminate (2017)

Niemiecki thrash metal zawsze był mi jakoś bliższy. Kiedy napotykam różnego rodzaju płyty z tego kręgu, to zawsze w ciemno biorę płyty wydane przez niemieckie zespoły. Tak ostatnio padło na Ravager z Niemiec, który działa od 2014r. Panowie grają ostry, dynamiczny, brudny thrash/speed metal, w którym nie brakuje chwytliwych melodii i przebojów. Póki co panowie wydali mini album, a pełnometrażowy krążek w postaci „Eradicite...Annihilate...Exterminate” ma się ukazać 17 lutego 2017. Już teraz chciałem Wam nieco przedstawić ten album. Panowie w rzeczy samej stylem przypominają dokonania Sodom, Kreator, a czasami wykraczają poza teren Niemiec i sięgają po patenty Death Angel. Nie ma mowy o jakiejś nijakiej papce thrash metalowej skierowanej do małolatów, którzy mają niskie wymagania. Każdy kto ceni sobie rasowy, przybrudzony thrash metal zakorzeniony w latach 80/90 odnajdzie się w muzyce Ravager. Dario i Marcel stawiają na ostre i bezkompromisowe riffy, ale przy tym nie zapominają o zróżnicowaniu i przebojowości. Kompozycje są szybkie i niezwykle melodyjne. Phipsi to bardzo dobry i utalentowany wokalista, który napędza ten zespół. Dobrze to słuchać w „Human Sacrifice”. Techniczny i ostry riff to atut otwieracza „Born The Cross” i to jest thrash metal taki w starym stylu. Duch Kreator można poczuć w rozpędzony „Deathbringer”, który jest przesiąknięty złością i agresją. Więcej heavy metalu i melodyjności uświadczymy w bardziej złożonym „War without end” czy przebojowym „Superior Forces”. Druga część płyty to przede wszystkim energiczny „Unknown Dreams”, bardziej toporny „Trapped Inside”, czy złowieszczy „Alarm Clock terror”, który zamyka ten album. Jest kilka aspektów, które zespół musi podciągnąć i rozwinąc. Jednak jak na debiut to jest to udany album, który zadowoli fanów ostrego thrash metalu w stylu Kreator czy Sodom.

Ocena: 7.5/10

ANCESTRAL - Master of fate (2017)

Nowy gitarzysta, nowy wokalista, czyli wielkie zmiany w szeregach włoskiego Ancestral. Kapela powstała w 1999r i ich celem było grać szybko, agresywnie z nutką progresji, ale bez wykorzystania klawiszy. Wydany w 2007 roku debiutancki krążek „The Ancient Curse” pokazał, że w kapeli drzemie potencjał. Determinacja, pomysł na muzykę i umiejętne łączenie niemieckiego power metalu z amerykańskim heavy/power metalem wychodzi im znakomicie. Po 10 latach milczenia w roku 2017 kapela postanowiła wydać swój drugi album „Master of Fate” i to jest prawdziwy strzał w dziesiątkę. Płyta ukaże się dzięki wytwórni Pure Steel Records i będzie to nie lada gratka dla fanów heavy/power/speed metalu. Materiał został zarejestrowany w polsce w studio Hertz Studio Recordings i to taki mały polski akcent. Na płycie gościnnie pojawił się Fabio Lione i utwór z nim czyli „Lust for Supremacy” to prawdziwa power metalowa petarda. Jest szybko, agresywnie, progresywnie i sporo dzieje się w tym utworze. To jest czołówka jeśli chodzi o power metal ostatnich lat i panowie pokazują jak grać power metal wysokich lotów. Carmelo i Allesandro znają się na rzeczy i wiedzą jak grać agresywnie i bardzo techniczne swoje partie. To słychać w solówkach czy poszczególnych motywach. Sama płyta zaczyna się dynamiczne i agresywnie bo od „Back to Life” i już z dobrej strony pokazuje się Jo Lombardo. Wysokie rejestry, podniosły śpiew to jego atuty. Bardziej progresywny i złożony jest „Wind of Egadi”, ale dalej jest to power metal i mocarne granie. Moc i amerykański charakter słychać w „Seven Months of Siege”, choć Edguy z czasów „Hellfire Club” też słychać. Tytułowy „Masters of Fate” jest niezwykle mroczny i z nutką tautońskiego heavy metalu. Panowie kładą nacisk na technikę i mroczne, czasami thrash metalowe riffy co odzwierciedla idealnie ostry „Refuge of Souls”. Druga część płyty jest również ciekawa, bo wtedy pojawia się spokojniejszy i przebojowy „No more Regrets”, zadziorny „From beyond” czy świetny cover Helloween w postaci „Savage”. Premiera 20 stycznia i postarajcie się jej nie przegapić bo płyta jest perfekcyjna i potrafi rzucić na kolana. Power metalowa jazda bez trzymanki.

Ocena: 10/10

SHADOWFALL - Flames of Core (2016)

Heavy / power metal z pewnymi elementami thrash metalu oraz symfonicznego metalu tak w skrócie można opisać to co gra kanadyjski band o nazwie Shadowfall. W ich muzyce można doszukać się wpływów Firewind, Epica, Metallica, czy Dream Evil. Starają się grać swoje i nie patrzeć się na nikogo. Co ich charakteryzuje to toporność, specyficzny wokal Shanta, czy stawianie na bardziej wyszukane melodie. Kapela działa od 2013 kiedy to do życia powołał Shant Ghazelian oraz Georges Mahseredjian. Od tamtego czasu dają koncerty i starają się przyciągnąć jak największą rzeszę fanów. Szkoda tylko, że ich debiutancki album w postaci „Flames of Core” nie zachwyca i na dłuższą metę potrafi zmęczyć słuchacza. Już otwierający „Breaking the Chains” jest solidny i bardziej rzemieślniczy w swojej strukturze. Niczym zespół tutaj nas nie zaskakuje. W „second the Pride” mamy przynajmniej więcej luzu i o wiele ciekawszą melodię. Jednak brakuje w tym wszystkim dopracowania. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć stonowany i bardziej złożony „Deception”, nieco thrash metalowy „Truth Be Hold”, czy zadziorny „Hellfire”, który zamyka ten album. Zespół grać potrafi, ale nie ma pomysłów na kompozycje i ich wykonanie. Wszystko jest zagrane na jedno kopyto i bez jakiejś wizji. W efekcie dostaje bezpłciowy album, który nie należy do łatwych w odbiorze. Może z czasem Shadowfall pokaże się z lepszej strony.

Ocean: 4.5/10

sobota, 24 grudnia 2016

TOXIC ROSE - Total Tranquility (2016)

Kiedy 4 lata temu odkryłem dzięki uprzejmości wytwórni Icy Warriors Records szwedzki band o nazwie Toxic Rose, to już wiedziałem że będę śledził ich poczynania. W tamtym okresie epka „Toxicrose” idealnie trafiała w mój gust, jednocześnie dostarczając nowych przeżyć. Pierwszy raz usłyszałem, żeby ktoś mieszał glam metal z power metal i to z jakim skutkiem. Gdzieś w tym wszystkim poczułem świeżość i niezwykłą pomysłowość na to co tak dobrze jest mi znane. Niby Toxic Rose debiutował, niby przygodę z muzyką dopiero zaczynał to już można było dostrzec, że są uzdolnieni i wiedzą jak grać. Pierwsze skojarzenia były z Sinbreed, Skull Fist czy właśnie Bloodbound. Zespół świetnie bawił się motywami, potrafił urozmaicać kompozycje i tworzyć zapadające w pamięci przeboje. Tak było 4 lata temu i od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Ich debiutancki album zatytułowany „Total Tranquility” to tylko potwierdza, jednocześnie stawia szwedów bardzo wysoko jeśli chodzi o debiuty roku 2016.

Kluczową rolę w tym zespole odgrywa bez wątpienia świetny i utalentowany wokalista Andy Lipstixx, który manierą przypomina mi Urbana Breeda. To właśnie dzięki niemu Toxic Rose ma tak wiele wspólnego z Bloodbound. Spora też w tym zasługa Toma Wouda, który wygrywa ostre, melodyjne riffy osadzone w nieco mroczniejszym klimacie. Oprócz zadziorności, słychać w tych gitarowych partiach lekkość, pomysłowość i chwytliwe melodie. To wszystko składa się w spójną całość. Zespół funkcjonuje 6 lat i stworzył własny styl, gdzie heavy/power metal spotyka glam metal. Owy glam przejawia się w brzmieniu, w konstrukcji utworów, a także w niektórych aranżacjach. Dzięki temu nie da się ich pomylić z innym zespołem, a sam album zyskał poprzez to tylko na przebojowości. Te cechy uwypukla świetny otwieracz „World of Confussion”, który idealnie otwiera album. Pokazuje potencjał grupy, a także pokazuje ich talent do tworzenia chwytliwych melodii i podniosłych refrenów. Niby przypomina nam takie zespoły jak Sinbreed czy Bloodbound, a z drugiej strony nas zaskakuje. Toxic Rose dobrze wykorzystuje partie klawiszowe, dobrze wykorzystuje proste i nieco słodsze melodie co potwierdza melodyjny „The Silent end of Me” czy power metalowy „Killing the Romance”. Kolejnym wielkim hitem na płycie jest nieco nowoczesny „Sinner” który potrafi oczarować wciągającą melodią. Prawdziwa magia. Zaskakuje również marszowy i bardziej epicki „We own the Night”, który przemyca cechy Manowar. Ten kawałek musi się podobać maniakom true heavy metalu. Z kolei energiczny i nieco słodszy „Reckless Society” mógłby zdobić jakiś album Stratovarius. Tutaj zespół tak naprawdę pokazuje pazur i swoje power metalowe oblicze. Nutka hard rocku w „Clarity” dodaje szaleństwa i prawdziwej jazdy bez trzymanki. Nie mogło się obyć też bez ballady i tutaj Toxic Rose wykracza poza ramy i tworzy prawdziwą perełkę. „Because of You” ma w sobie coś co potrafi wzruszyć i złapać za serce. Utwór jest piękny w tej prostej formie. Dawno nie słyszałem tak dobrze skonstruowanej ballady i to tylko potwierdza jakość Toxic Rose. Kiedy trzeba to potrafią grać ostro i niezwykle nowocześnie i tego dowodem jest złowieszczy „We all fall Down”. Całość zamyka nieco dłuższy „Total Tranquility”, który jest już bardziej progresywny i bardziej pokręcony.

Mieliśmy wiele debiutów w tym roku, ale Toxic Rose swoim albumem pozamiatał konkurencję. Pokazali świeże spojrzenie na heavy/power metal. Można jednak grać szybko, agresywnie, melodyjnie, a w dodatku w klimatach glam metalu. Mieszanka wybuchowa i trzeba przyznać, że ich debiut jest perfekcyjny. Nie ma żadnych zarzutów w kierunku Toxic Rose. Czekam na więcej takich albumów w ich wykonaniu. Gorąco polecam !

Ocena: 10/10

środa, 21 grudnia 2016

VOLBEAT - seal the deal & lets Boogie (2016)

To już 15 lat istnienia duńskiego bandu o nazwie Volbeat i trzeba przyznać, że swoje piętno już dawno odbili na muzyce rockowej czy metalowej. Potrafili stworzyć coś wyjątkowego mieszając patenty rockowe, rock'n rollowe i nie bojąc się przy tym sięgać po rzeczy tworzone niegdyś przez Elvisa. W ich muzyce jest też miejsce na groove metal czy wreszcie heavy metalu i można znaleźć elementy Metallica, Anthrax czy Queensryche. Jednak Volbeat nie jest żadnym z tych zespołów i stara się nas wprowadzić w zupełnie inny świat. Najchętniej sięgają do tematyki związanej z gangsterską, miłością czy rock'n rollem. Szybko zyskali sławę i rozgłos, a każdy ich album tylko potwierdzał ich talent. Nie nagrali słabego albumu, a ich ostatni krążek „Outlaw Gantleman & Shady Ladies” był jednym z tych najlepszych. „Room 24” z gościnnym udziałem Kinga Diamonda przeszedł już do historii. Po trzech latach band wraca z nowym albumem w postaci „Seal The Deal & let's Boogie”. Oby się bez niespodzianek i zespół dalej podąża swoją ścieżką i nie próbuje kombinować w tej kwestii. Mamy to soczyste, nieco mroczne brzmienie, mamy jedyny w swoim rodzaju wokal Micheala Poulsena i uzdolnionego Roba Caggiano, który grał w Anthrax. Wszytkie te elementy dobrze się zazębiają na nowym albumie i w efekcie Volbeat po raz kolejny nagrał udany album, który jest łatwy w odbiorze i dostarcza sporo radości. Już sam otwieracz „ The devil's bleeding Crown” oddaje to co najlepsze w tym zespole. Mocny, nieco cięższy riff, nutka rockowego szaleństwa i taki odpowiedni rock'n rollowy, bluesowy klimat, przesiąknięty gangsterskim światem. To jest to za co kochamy ten band. W podobnym stylu utrzymany jest rytmiczny „Marie Laveau” czy melodyjny „The Gates of Babylon”. Gościnny występ Danko Jones sprawił, że taki „Black Rose” nabrał mocy i jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Z takich mocniejszych kawałków mamy też „rebound” czy „Seal the Deal” i ten ostatni ma w sobie więcej heavy/speed metalowej formuły, co bardzo cieszy. Przydałoby się więcej takich petard na albumie, no ale cóż może jeszcze zespół nad tym popracuje. Na sam koniec warto też wspomnieć o nieco mroczniejszym „The Loa's Crossroad”, który wyróżnia się przebojowością i nieco mocniejszym riffem. Utwór bardziej złożony i wydobywa to co najlepsze z Roba. Ogólnie płyta solidna i wyrównana, do czego już nas Volbeat przyzwyczaił. Jednak mimo pewnych mocnych punktów, płyta nie jest tak udana jak swoja poprzedniczka. To było do przewidzenia.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 18 grudnia 2016

GRAVE DIGGER - Healed by metal (2017)

18 albumów studyjnych, 10 komplikacji różnego rodzaju, 8 mini albumów i 2 albumy koncertowe to wynik niemieckiego zespołu, który miał ogromny wpływ na muzykę heavy metalowego, czyli Grave Digger. Ten zespół działa od 1980r i zdumiewa jego pracowitość i zapał, który nie można odmówić tej formacji. Lata upływają, trendy się zmieniają a oni dalej grają swoje. Mają swój styl, który opiera się na topornych riffach, na ostrym, szorstkim brzmieniu, na mrocznym klimacie i charakterystycznym wokalu Chrisa Boltendahla, który jest wizytówką zespołu. Jego głos mimo tylu lat wciąż zachwyca i ostatnio brzmi nawet jeszcze lepiej i agresywniej. Zespół od czasów „Ballad of Hangman” wydaje naprawdę udane i niezwykle przebojowe albumy, które zachwycają pomysłowością muzyków i agresywnością. Na „Healed by metal” wyczekiwałem z niecierpliwością zwłaszcza, że udostępnione kawałki rokowały dobrze i zapowiadały naprawdę udany album. Czy rzeczywiście tak jest? Choć premiera 13 stycznia to dzięki wytwórni mogę się podzielić z Wami przemyśleniami na temat nowego Grave Digger.

Sprawa oczywista to bez wątpienia oprawa graficzna i brzmienie. W tych sprawach Grave Digger nigdy nie zawodził. Tym razem szata jest bardzo udana i równie klasyczna. Problem raczej tkwi w samych kompozycjach. Dokładniej mówiąc w niektórych pomysłach można dostrzec brak konsekwencji, brak ikry i elementu zaskoczenia. Jasne, że nikt nie liczył na coś nowego, ale momentami płyta potrafi troszkę zanudzić słuchacza. Na pewno plusem jest to, że słuchając płyty przychodzą na myśl takie kapele jak Accept, Judas Priest czy Paragon. Płyta nie jest zła, ale daleko jej do ideału i do płyty, której może zwojować świat. „Healed by metal” to udany otwieracz, który nieco przypomina „Metal Gods” Judas Priest. Jest marszowe tempo, wciągający, wręcz koncertowy refren i to się sprawdza. Kawałek naprawdę jest udany i można go wciągnąć na listę „best of Grave digger”. Od jakiegoś czasu na drugim miejscu ląduje prawdziwa petarda i tak jest tym razem. Szybki, agresywny „when night falls” to kawałek, który brzmi jak Paragon na sterydach. Niezwykła zadziorność i agresja wybrzmiewa tutaj. Taki Grave Digger najbardziej mi odpowiada. Ryk motoru i mocny riff to dobry początek „Lawbreaker”. Wyszła tutaj dobra mieszanka Judas Priest i Paragon. Ciekawe przejścia i taki heavy metalowy charakter czyni ten utwór kolejnym udanym kawałkiem. Bardzo udany start i w sumie nie ma na co narzekać. Jakiś taki nijaki jest „Free forever”. Niby klasyczny heavy metal tutaj słychać, niby jest gdzieś tam ukłon w stronę Accept, czy Judas priest. Nie wiem czy to wina toporności, ale jakoś nie przemawia to do mnie. „Call for War” to taki znak rozpoznawczy Grave Digger i w sumie największy przebój na płycie. Plusem tego utworu jest to, że brzmi niczym „In the dark of the sun”. Dalej mamy stonowany i heavy metalowy „Ten commandments of metal”, który też jakoś nie zapada w pamięci. Jest dobrze, ale jakoś nie ma tutaj pomysłu i jakiegoś zrywu. Drugą petardą na płycie jest „The hangman's eye” i to jest kolejny mocny punkt płyty. Soczysty riff, duża dawka melodyjności i spora ilość agresji, a to sprawia że kawałek robi sporo zamieszania. „Kill Ritual” w swojej prostocie i wtórności jest po prostu piękny. Wyszedł z tego niezwykle chwytliwy i bardzo dynamiczny kawałek. Gdzieś przesunięto toporność i wtrącono taki hard rockowy luz. Stary Judas priest się tutaj kłania. Refren w „Hallejuah” jest troszkę irytujący i jakiś taki chaotyczny. Riff sam w sobie jest strawny i może z robić na kimś wrażenie. W standardowym wydaniu płytę kończy bardziej złożony i klimatyczny „Laughting with the dead”. Jest to kolejny marszowy kawałek, który mógłby być bardziej dopieszczony.

Premiery płyt Grave Digger zawsze są wielkim wydarzeniem i nie ladą gratką dla fanów heavy/power metal. Na pewno warto znać „Healed by metal” bo jest to solidny album i śmiało można go wcisnąć do tych bardziej udanych wydawnictw. Jest kilka irytujących momentów, jest troszkę momentami nie równo, ale album potrafi się obronić. Jest sporo hitów i mocnych riffów. Może nie jest to drugi „Clans will rise again”, czy „Return of the reaper”, ale jest gdzieś blisko tych wydawnictw. Czuje rozczarowanie i czekam teraz na inne wydawnictwa z roku 2017.

Ocena: 7.5/.10

GEORGE TSALIKIS - The Sacrifice (2016)

Goerge Tsalikis to jeden z tych muzyków, których nie trzeba przedstawiać nikomu. W celach formalności jest to wokalista, który zaczynał swoją przygodę z zespołem Gothic Knights, a zapisał się w historii metalu jako lider grupy Zandelle. Od dłuższego czasu w jego głowie rodziła się idea stworzenia czegoś własnego, czegoś innego. W końcu przyszedł czas na jego pierwszy solowy album. Miało być coś oryginalnego, miało być coś zupełnie zaskakującego. Tak więc szybko powstał „The Sacrifice”, który w rzeczy samej jest albumem koncepcyjnym, który opowiada historię o wampirze, który jest wstanie zrobić wszystko dla swojej ukochanej. Mamy więc ciekawą mieszankę romantyczności z krwią i grozą. Goerge odgrywa tutaj rolę główną, to on też odpowiada za produkcję, za linie wokalne. Muzycznie wspierają go tutaj Mike Paradine oraz Riche Blackwood. Mroczna okładka, przybrudzone brzmienie sprawiają, że rzeczywiście można poczuć klimat grozy. Sam George odwala kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o wokale i cały ten teatralny charakter kompozycji. Szkoda tylko, że sama partie gitarowe i konstrukcja kompozycji nie zachwycają. „World of Darkness” to rozbudowany otwieracz, który ma wiele ciekawych wątków, szkoda tylko że brakuje tutaj ostatecznego szlifu. Z kolei nieco ostrzejszy „Of My darkness” może przekonać swoją topornością i nieco thrash metalowym charakterem. „The Vixen” to prosty utwór na stawiony na rytmiczność i nieco szybsze tempo. Można go zaliczyć do tych udanych kawałków z debiutanckiego krążka Tsalikisa. „The vampire's Promise” to przykład, że nie wszystko wychodzi i zdarzają się pomyłki. Znacznie ciekawsze są te kompozycje, które są nastawione na klimat i na rozbudowaną formułę. Tego przykładem jest „Decleration”, który potrafi wciągnąć nas w ten mroczny świat. Z takich dobrych, zwartych petard warto zwrócić uwagę na energiczny „The Confrontation” czy marszowy „The Inner struggle”. Na sam koniec mamy lekką i przyjemną balladę „The hero's lament”. Sam album ma kilka ciekawych momentów, jednak brakuje dopracowania i mocniejszego charakteru wydawnictwa. Można odnieść wrażenie, że George nie miał pomysłu jak wykończyć ten koncept. Historia nie jest zła, podobnie jak klimat, szkoda tylko że melodie troszkę nie trafiają do słuchacza. A miało być tak pięknie. Pozostaje czekać na nowy album Zandelle.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 15 grudnia 2016

MOROS NYX - Revolution Street (2016)

Rok 2016 to dobry rok, jeśli chodzi o prezentowanie się nowych, młodych kapel, które chcą znaleźć swoje miejsce na heavy metalowym podwórku. Jednym z takich zespołów jest amerykański Moros Nyx, który powstał w 2014r. Ta kapela postanowiła grać speed power metal wzorując się na takich kapelach jak Riot, Gamma Ray czy Blind Guardian. Może nie tworzą niczego nowego, ale trzeba przyznać, że zasługują na szczególną uwagę. Potrafią grac niezwykle energicznie, tworząc ciekawe melodie, które przewijają się przez całą płytę. W swoich szeregach mają uzdolnionego wokalistę Mp Papai, który momentami przypomina manierę Kaia Hansena czy też Lee Smitha, który razem Papai tworzą zgrany duet gitarowy. To właśnie solówki, partie gitarowe tych panów stanowi główną atrakcję Moros Nyx. Na ich debiutanckim albumie „Revolution Street” znajdziemy właśnie te wszystkie elementy, jednocześnie można odnieść wrażenie, że to partie gitarowe odgrywają kluczową rolę. Napędzają cały materiał, przesądzają o dynamice jak i o przebojowości krążka. Nie ma w tym oryginalności, ale miło jest przenieść się do lat 90. Zaczyna się od 2 minutowego wstępu w postaci „Rite of Rebellion” i tutaj słychać taki hołd dla Gamma Ray jak i Hammerfall. Dawno nie słyszałem tak dobrego intra do albumu. Dalej mamy nieco już szybszy „A time for Heroes”, który jest power metalową petardą, w której zespół położył nacisk na przebojowość. Bardziej heavy metalowy, przesycony przebojowością „What Happens This Night” to taka mieszanka DIO i Gamma Ray. Nieco rozbudowany „Fear monger” z kolei wyróżnia się epickim charakterem i bardziej true metalowym wydźwiękiem. Echa Crystal Viper i Hammerfall są tutaj jak najbardziej na plus. Zespół żaden w sposób nie daje po sobie poznać, że to ich pierwszy album i pełen profesjonalizm słychać w rytmicznym „Captured” czy energicznym „Child of The Dream”, które mają coś z Gamma Ray. Nawet klimatyczna ballada „We are Damned” potrafi oczarować swoim riffem i konstrukcją. Świetnym podsumowaniem tego krążka jest epicki „Revolution Street”, który przemyca patenty Running Wild, Crystal Viper czy Hammerfall. Zespół zawarł w tym kawałku wszystko to co w nim najlepsze i wszystko to co składa się na ich styl. Amerykańska formacja pokazała się z jak najlepszej strony i ich debiutancki album to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Taka mieszanka Gamma Ray, Crystal Viper i Hammerfall. Oby na tym nie poprzestali i dali nam więcej powodów do radości.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 13 grudnia 2016

MONSTER TRUCK - Sittin Heavy (2016)

Kanadyjski band Monster Truck potrafi grać soczysty, dynamiczny i chwytliwy hard rock, w którym słychać echa Dokken, Twisted Sister, Alice in Chains, czy Ac/Dc. Ta formacja działa od 2009 roku i od tamtego czasu wydała mini album, a także debiutancki krążek. W tym roku udało się zespołowi wydać swój drugi album pod tytułem „Sittin Heavy”, który już odniósł spory sukces. To wydawnictwo pokazuje jak dojrzały jest ten band i jak szybko udało im się wypracować swój styl. Sporo w ich muzyce można doszukać się elementów hard rocka z lat 70 czy 80. Jest gdzieś w tym wszystkim nutka blues rocka jak i stoner rocka. Monster Truck jest napędzany przez specyficznego wokalistę Jona Harveya, utalentowanego gitarzystę Jeremy Widerman, a także klawiszowca Brandona Blissa, który nadaje całości odpowiedniego klimatu. Dzięki nim, można być spokojnym o poziom nowego krążka. Kompozycje dobrze wyważone, tak więc nie ma powodów do narzekania. Mamy chwytliwe melodie, zadziorne riffy i dużo dobrej zabawy. „Don' t tell me how to live” to singiel, który promował album we właściwy sposób. Znakomicie oddaje styl i poziom samego albumu. Bardziej bluesowy „She's a witch” ma coś z Deep Purple czy Led Zeppelin i to z okresu lat 70. Udana kompozycja w stonowanym tempie i pomysłowej aranżacji. Nie brakuje tez komercyjnych rozwiązań co potwierdza energiczny „For The People”. Klimatyczny i nieco mroczniejszy „Black Forest” to czysta klasyka. Fani Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple będą zachwyceni. Zespół tutaj oczarował mnie ciekawym riffem, który od razu przenosi nas do lat 70. W podobnym klimacie utrzymany jest zadziorny „Another's man shoes” i w sumie cały czas zespół zaskakuje ciekawymi pomysłami. Jednym z nich słyszymy w przebojowym „Things get better” czy w hymnowym „The Enforcer” który pokazuje bardziej metalowe oblicze zespołu. Równie pozytywnie zaskakuje black sabbathowy „To The Flame” i przesiąknięty Aerosmith „Enjoy the Time”, który wieńczy ten świetny album. Takie albumy jak „Sittin Heavy” zawsze cieszą się ogromnym zainteresowaniem i potrafią zdobyć wiele fanów. Nic dziwnego,w końcu muzyki w stylu Black Sabbath czy Deep Purple nigdy za wiele. Jedna z najlepszych pozycji hard rockowych roku 2016.

Ocena: 9/10

niedziela, 11 grudnia 2016

ELM STREET - Knock'em out with metal fist (2016)

Barbared Wire Metal” to był udany debiut młodej australijskiej formacji Elm Street. Choć swoją przygodę z muzyką zaczęli na poważnie w roku 2003, to jednak debiutancki krążek ukazał się dopiero w 2011r. Zespół szybko wkradł się w łaski fanów takich zespołów jak Iron maiden, Judas Priest, Testament, czy Manowar. 5 lat temu pokazali, że potrafią grać i stać ich na znacznie więcej. Teraz kiedy po takiej długiej przerwie wraca Elm Street to oczekiwania względem nich są jeszcze większe. Zresztą już miła dla oka okładka „Knock'em out with metal fist” autorstwa Kena Kelly'ego , który rysował okładki dla Manowar czy Kiss robi ogromne wrażenie. Pierwsze skojarzenie to „Rising” Rainbow, a to już zobowiązuje. W rzeczy samej zespół pokazuje się na nowym albumie z jeszcze lepszej strony. Dopracowano to co kuśtykało na debiucie, dopieszczono styl, który nam pokazali na „Barbared Wire Metal”. Tak więc nowy krążek, to ulepszenie tego co już znamy. Przede wszystkim słychać jeszcze ciekawsze riffy i partie solowe w sferze pracy gitarzystów. Kawał dobrej roboty odwalili Aaron i Ben. Niby niczego nowego nie odkrywają, to jednak miło słucha się tych motywów heavy/speed/thrash metalowych utrzymanych w stylizacji kapel z lat 80. Tak jak na debiucie tak i tutaj jest spora dawka melodyjności, przebojowości, ale zespół bardziej urozmaicił swoje kompozycje, strukturę i to może się podobać. Ben też przez te 5 lat popracował nad swoim wokalem i jest już bardziej agresywnie i bardziej thrash metalowo w tej kwestii. „Face the reaper” zaczyna się klimatycznie i motywem akustycznym. Powoli rozkręca się, ale tutaj band pokazuje swoją pomysłowość i urozmaicenie. Sporo dzieje się w tym otwieraczu, a zespół od razu robi nam niezły zwiastun tego co nas czeka w dalszej części. O ile otwieracz wykazuje cechy heavy metalowe o tyle „Kiss The Canvas” ma w sobie spore ilości patentów power/thrash metalowych. Dalej mamy marszowy „Will it take a lifetime?” , mroczniejszy i zadziorniejszy „Sabbat”, które jeszcze bardziej urozmaicają nam materiał. Zespół bawi się różnymi konwencjami co przedkłada się na jakość płyty. Bardzo dobrze sprawdzają się kompozycje z prostymi motywami gitarowymi i dobrym przykładem tego jest judasowy „Heavy mental”. Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia toporniejszy „Next In Line”. Z kolei „S.T.W.A” i „Heart Racer” są utrzymane w stylizacji bardziej hard rockowej. Całość zamyka „Leave it all behind”, który może nie wiele wnosi do albumu, ale pokazuje bardziej rockowe oblicze zespolu. Sam album jest solidny, bardziej dopracowany niż debiut, choć nie brakuje wpadek. To czego mi brakuje to rasowych hitów i petard, które rzucą na kolana. Mimo tego i tak „Knock'em out with metal fist” broni się zawartością i dobrymi melodiami. Warto posłuchać Elm Street w wolnej chwili.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 8 grudnia 2016

BLIZZEN - Genesis Reserved (2016)

Co raz więcej ciekawych produkcji pojawia się w gatunku NWOTHM czyli gatunku w którym młode kapela próbują odtworzyć nam lata 80. Mieszanka tradycyjnego heavy metalu z NWOBHM i takie formacje jak Skull Fist, Steelwing czy Enforcer pokazały, że mimo oklepanej formuły można porwać fanów heavy metalu. Taka wycieczka do przeszłości jest udana tylko wtedy kiedy dana kapela potrafi nas porwać dynamiką, przebojowością i pomysłowością. Trzeba wykazać się nie lada talentem i umiejętnościami mi odnieść sukces. Zespoły z tego kręgu często nawiązują do twórczości Running Wild, Angel Witch, Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon. Niemiecki band Blizzen w tej kwestii niczym nie wyróżnia się. Grają od 2014 roku i dopiero w tym roku udało im się wydać swój pierwszy album w postaci „Genesis Reserved”. Choć jest to płyta jakich pełno w tym gatunku, to jednak niezwykła dawka ciekawych melodii, klasyczne rozwiązania i pomysłowe zagrywki gitarowe Marvina i Andiego sprawiają, że warto poświęcić chwilkę czasu temu zespołowi. Mocnym atutem jest soczyste i osadzone w latach 80 brzmienie czy wreszcie wokalista Daniel Steckenmesser, któy nadaje muzyce Blizzen takiej oryginalności i naturalności. Sama muzyka jest energiczna, chwytliwa i wyrównana. „Trumpets of the gods” to kompozycja mocno wzorowana na twórczości Iron Maiden, ale na swój sposób jest urocza. Jeszcze ciekawszym utworem wydaje się speed metalowy „Masters of Lightning”, który ma coś z wczesnego Angel Steel. Jednym z najmocniejszych kawałków na płycie jest zadziorny „Hounded for Good”, w którym kluczową rolę odgrywa energiczny riff. Słychać w tym coś ze starego Running Wild i to przemawia do mnie. Nieco hard rockowy, nieco punkowy i bardziej marszowy „Genesis Reserved”ukazuje nieco inne oblicze Blizzen, ale dalej zostajemy w latach 80. Zespół znakomicie radzi sobie w szybszym graniu co potwierdza maidenowy „The World keeps still” czy nieco rozbudowany „Bestride the Thunder”. Płyta kipi energią i w sumie każdy kawałek jest interesujący i w sumie dobrze cały album odzwierciedla dynamiczny „Skid to Death”. Blizzen zaliczył udany debiut i na pewno warto przyglądać się ich karierze.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 5 grudnia 2016

DORO - Strong and Proud - 30 Years of rock and metal (2016)

Każde wydawnictwo Doro Pesch to zawsze dla mnie wielkie wydarzenie i prawdziwa radość, w końcu to na twórczości tej wokalistki wychowałem się. Znakomita dyskografia z Warlock i prawdziwe klasyki muzyki heavy metalowej. Potem jej twórczość solowa, która również kryje wiele mocnych wydawnictw. Nie tak dawno królowa heavy metalu świętowała 25 lat swojej działalności. W roku 2012 wydała kolejny album w postaci „Raise Your Fist” i choć nie był to najlepszy krążek Doro to i tak zawiera kilka perełek. Teraz w tym roku Doro miała kolejny powód do świętowania, w końcu minęło 30 lat jej działalności. Znów przyszedł czas na ciekawe koncerty z ciekawymi gośćmi, specjalna setlista no i wreszcie kolejne bogate wydawnictwo koncertowe, które zawiera płyty DVD z koncertem oraz płyty cd z muzyką. „Strong and Proud – 30 years of rock and metal” to najnowsze dzieło Doro. Trzeba przyznać, że dawno nie słyszałem tak udanego albumu koncertowego. Szkoda tylko, że setlista na płycie CD nie jest tak bogata jak na płytach DVD, ale i tak sprawia sporo radości. Minusem jest to, że tak mało utworów Warlock jest zawartych, ale i to nie jest wstanie przekreślić jakości tego wydawnictwa. Gościnnie pojawiają się Blaze Bayley, Udo Dirkschneider czy Hansi Kursch. Sam klimat, publiczność i wydźwięk tego koncertu przyprawia o ciarki. Kawał dobrej roboty odwaliła ekipa Doro Pesch. Królowa mimo swoich lat wciąż potrafi śpiewać zadziornie i uczynić z koncertu prawdziwe heavy metalowe święto. Można było sobie darować covery, ale usłyszeć jak dobrze się bawi publiczność z gośćmi przy takich metalowych hymnach jak „Fear of The dark” czy „Balls tothe Wall” to nie lada gratka. Nawet słynny cover Dio w postaci „Egypt” idealnie sprawdził się podczas tego jubileuszu Doro Pesch. Z Warlock pojawiają się takie klasyki jak „Earthshaker Rock” czy „Hellbound”. Wykonanie bardzo dobre i przypominają się lata 80. Miło też, że pojawia się niesamowita ballada w postaci „Without You”. Z nowej płyty zagrano hymn w postaci „Raise Your Fist in the air” , rozpędzony „Revenge” czy wreszcie zadziorny „Rock Till Death”, który upiększył Hansi Kursch. Bardzo dobrze sprawdzają się odkurzone stare kawałki Doro w postaci „Save My Soul” czy „On the Run” z bardzo dobrego „Fear no evil”. Cały czas publika świetnie się bawi i właściwie miło się tego słucha. Na sam koniec Doro zagrała „You are my family” z jednego z najlepszych albumów Doro czyli „Warrior Soul”, oraz nieśmiertelny „All We Are” jako finał koncertu. Bardzo dobry album koncertowy, który oddaje klimat tego jubileuszu Doro i daje sporo radości, zwłaszcza fanom wokalistki.

Ocena: 9/10

piątek, 2 grudnia 2016

HIGHLORD - Hic Sunt Leones (2016)


Jakoś nigdy nie mogłem się przekonać do twórczości włoskiego Highlord. Niby jeden z kluczowych bandów power metalowych, nie tylko jeśli chodzi o włoską scenę metalową. Znani są z melodyjnych, nieco słodkich partii klawiszowych i progresywnego charakteru. Ostatnie ich płyty jeszcze słabsze od tych z początku kariery. Teraz zespół przeszedł pewne roszady, tak więc pojawiła się nadzieja, że coś się zmieni. Faktycznie nieco zmieniony szyld, mroczna okładka już od razu dają sygnał, że najnowsze dzieło w postaci „Hic Sunt Leones” może być czymś innym niż do tej pory zespół nam serwował. Z jednej strony zespół dalej gra power metal, a z drugiej słychać wpływy neoklasycznego power metalu, progresywnego metalu czy też nawet melodyjnego death metalu. „One world at a Time” to dobry przykład tego, gdzie faktycznie pojawia się partię harsh wokalu. Sam utwór promował album i w sumie to był dobry wybór. Kawałek jest dynamiczny i niezwykle melodyjny. Na pewno pokazuje, że zespół jest w dobrej formie i są w stanie nas czymś zaskoczyć. Troszkę Andrea Marchision śpiewa tak zbyt wysoko i momentami jakoś tak nijako. No, ale power metalowy charakter jak najbardziej został zachowany. Nowy gitarzysta oraz nowy klawiszowiec nawet sobie radzą i potrafią nawet się uzupełniać co słychać w nieco zadziornym „Be king or Be Killed”. Nie brakuje też słodkiego klimatu i takiego włoskiego charakteru co potwierdza „Let There Be fire”. Na pewno większe wrażenie robi zespół w nieco ostrzejszym i bardziej rozpędzonym „ Hic Sunt Leones”, który utrzymany jest w power metalowej konwencji. Mimo starań można odnieść wrażenie, że zespół za bardzo kombinował ze strukturą, wykonaniem przez co utwory nie zapadają w pamięci. Momentami mogą nawet nas zmęczyć swoją konwencją. Tego uczucia nie poprawiają nieco żywsze i bardziej dynamiczne kawałki w postaci „Warmight” czy „Ive chosen my poison”, które zaliczyć należy do tych najciekawszych kompozycji z całej płyty. Całość zamyka kolejna power metalowa petarda czyli „Full Circle”. Nie brakuje mocnych akcentów, jednak na nowym krążku Highlord dominuje przekombinowanie i zbyt nijakie melodie, które nie trafiają do słuchacza. Nie poprawia tego nawet obecność boskiego Apollo z Firewind. Poprawa jest, ale to jeszcze nie to.

Ocena: 5.5/10

środa, 30 listopada 2016

TOXIC WALTZ - From a distant view (2016)

Niemiecki band Toxic Waltz miał całkiem udany debiut w 2014 r i nic dziwnego że szybko przystąpili do wydania kolejnego krążka. „From a Distant View” został nagrany w tym samym składzie i zawiera muzykę będącą kontynuacją tego co mieliśmy na debiucie. Tak więc po raz kolejny Toxic Waltz dostarcza nam ostrego, dynamicznego thrash metalu w klimatach Exumer, Exodus czy Testament. Okładka utrzymana w klimatach s-f na pewno przyciąga uwagę, ale na płycie już klimatu s-f niestety nie uświadczymy, a szkoda. Angelo dalej śpiewa w swoim stylu i słychać, że stara się śpiewać agresywnie, a przy tym bardzo technicznie. Najwięcej roboty odwalają gitarzyści Jimi i Alex. Dwoją się i troją by wszystko było na wysokim poziomie. Zaczyna się typowo, bo od petardy i „Deify” to kawał porządnego thrash metalu. W „Blidness” mamy więcej ciekawych melodii i słychać tutaj nutkę punkowego charakteru. Bardzo dobrze też wypada rozpędzony „From a Distant View”, szkoda tylko że momentami wszystko zlewa się w całość. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest melodyjny „Off to the Road”. Tutaj band pokazał, że można grać nieco mniej agresywnie, ale wciąż na wysokim poziomie. Kto lubi bardziej techniczne granie ten na pewno pokocha „13 days to live”. Miłym urozmaiceniem jest tutaj nieco stonowany i bardziej złożony instrumentalny „Eternal Aftermath”. Całość zamyka 6 minutowy „Mass Atrocity” który nie wiele wnosi do albumu, ale dobrze podsumowuje nowy krążek. Nowe dzieło niemieckiej formacji nie jest złe, ale troszkę słabsze od naprawdę udanego debiutu.

Ocena: 6.5/10

sobota, 26 listopada 2016

ATTACKER - Sins of the World (2016)

Wiele kultowych kapel stara się powrócić do swoich korzeni, stara się powrócić po latach nie obecności, a efekt nie zawsze tak jakby tego chcieli muzycy i fani. Jedni odnoszą sukces i przeżywają drugą młodość, a drudzy ponoszą klęskę, jednocześnie pogrążając się jeszcze bardziej. Amerykański band o nazwie Attacker powrócił w 2013 roku z nowym składem i nowym zespołem. To był strzał w dziesiątkę, bowiem panowie nie dość że nawiązali do klasycznych albumów, to jeszcze pokazali nową, świeżą formułę, która była dowodem że zespół wbił się w dobry czas. „Giants of Cannan” miał wszystko to co powinien mieć płyta z kręgu amerykańskiego power metalu. Agresywne solówki, nieco toporniejsze i przybrudzone brzmienie, mocne riffy i wyrazisty wokal. Nowy skład na czele z Bobym Lucasem podołał zadaniu i w sumie potem jakoś tak cicho było na temat Attacker. Po 3 latach niespodziewanie powracają z nowym albumem zatytułowanym „Sins of The World”. Czy udało się utrzymać wysoki poziom poprzedniczki? Oto jest pytanie.

Nie było rozgłosu, ani większej promocji najnowszego dzieła amerykanów, po prostu został wydany. Uwagę przyciąga na pewno klimatyczna okładka, która nieco przypomina okładkę singla „Different World” Iron Maiden. Znowu dobrą robotę odwaliła polka Jowita Kamińska. Ood wieloma względami nowe dzieło przypomina poprzedniczkę i śmiało można mówić o kontynuacji. Mocne, przybrudzone brzmienie, ognisty wokal Bobiego Luca, mocne i mroczne riffy, a także spora dawka chwytliwych melodii. Jedynie jakie można mieć zastrzeżenia to takie, że nowy album jest jakby mniej przebojowy w porównaniu do „Giants of Cannan”. Jednak mimo tego detalu płyta jest wysokiej klasy. Jest heavy/power metal w amerykańskim wydaniu, a ponowie nie stronią od zapożyczeń z najlepszych płyt z tego gatunku. Tak więc nie brakuje podobieństw do Metal Church, Vicious Rumors, czy Helstar. Attacker w latach 80 nagrywał naprawdę świetne albumy, ale od powrotu w 2013 panowie przeżywają drugą młodość. To jak grają teraz powinno być wzorem dla innych kapel grających heavy/power metal. Nie ma słabych punktów i każdy utwór potrafi oczarować swoim stylem i perfekcją. „Sins of Man” pojawia się krótkim intrze i jest to mocny kawałek, który zabiera nas tam gdzie kończył się „Giants of Cannan”. Jeszcze ostrzejszy i bardziej pomysłowy jest rytmiczny „Carcosa”. Bardzo podoba mi się tutaj wtrącenie elementów thrash metal. Dalej mamy nieco stonowany i toporniejszy „Garuda”, który też pokazuje to co najlepsze w Attacker. Niezwykle przebojowy jest „We rise”, który imponuje dużą dawką melodyjności i patentami rodem z płyt Iron maiden. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest „World Destroyer”. Znów zespół raczy nas mocnym i agresywnym riffem i marszowym tempem. Dzieje się sporo w tym utworze i najlepsze jest to że panowie tutaj nawiązują do klasycznych wydawnictw. Co może nieco drażnić to na pewno nieco fakt, że utwory są podobne do siebie. Taki „Choice of Weapon” niczym się nie różni od pozostałych kompozycji. Dalej mamy rozpędzony i bardziej power metalowy „Archangel”, choć nie brakuje elementów wyjętych z NWOBHM. Całość zamyka marszowy i bardziej epicki „Where the serpent lies”, który momentami przypomina dokonania Sacred Steel.

Nie ma zaskoczenia, bowiem Attacker gra to do czego nas przyzwyczaił w ciągu ostatnich lat, zwłaszcza mowa tu o płycie „Giants of Cannan”. Nowy album to właściwie kontynuacja poprzedniczki, choć na pewno nie przebija jej pod względem jakości. Wysoki poziom został jednak utrzymany i Attacker znów nagrał świetny, ostry i dynamiczny album, który namiesza w tegorocznych zestawianiach.

Ocena: 9/10

BRIDGEVILLE - Aftershock (2016)

Bridgeville to band, który powstał z inicjatywy wokalisty Martina Steena, który jest znany szerszej publiczności jako frontman Iron Fire. Do współpracy zostali zaproszeni również muzycy z norweskiego Absinth, a wszystko po to by grać hard rock w klimatach def Leppard, Bon jovi czyWhitesnake. Martin Steene to utalentowany wokalista i w dodatku bardzo lubię jego poczynania z Iron Fire, to też z miłą chęcią obczaiłem debiut Bridgeville w postaci „Aftershock”. To co dostałem to miły dla ucha hard rock w komercyjnej odsłonie. Jak ktoś lubi niezobowiązujące, lekkie granie, które nadawałoby się do stacji radiowej ten z pewnością po lubi album Bridgeville. Zadziorny „Mystic River” czy komercyjny „Save Me” to dobry przykłady owego radiowego rocka. Klimatyczny i przebojowy „Aftershock” to utwór, który łatwo wpada w ucho. Znacznie ciekawej band wypada przy ostrzejszym graniu, co potwierdza dynamiczny „Black Rain”. Trzeb przyznać, że hitów na tej płycie nie brakuje. Ballada „Bridge to a broken Heart” zalatuje Aerosmith czy Def Leppard, ale mimo tego broni się. Płytę promował żywiołowy „Abisthia” i w sumie dobry strzał. Utwór potrafi zachwycić prostotą i przebojowością, a o to w tym wszystkim chodzi. Do mnie najbardziej przemówił otwierający „Get on Top” z atrakcyjną melodią i bardziej heavy metalową strukturą. Nie jest to album, który rzuca na kolana i w sumie nie dostajemy tutaj nic nadzwyczajnego. Jednak każdy fan muzyki hard rockowej powinien posłuchać Bridgeville, bo jest to granie na poziomie.

Ocena: 6.5/10

środa, 23 listopada 2016

BARBARIAN - Cult of the Empty Grave (2016)

Włoski Barbarian w tym roku powrócił ze swoim trzecim albumem i „Cult of the empty grave” to miła niespodzianka, bo raczej nikt nie spodziewał się tak udanego wydawnictwa. To, że kapela jest uzdolniona i stać ja na wiele przekonali już nie raz. Jednak wcześniej brakowało takiej precyzji i perfekcji, a to znajdziemy właśnie na nowym dziele. Z jednej strony nie brakuje elementów thrash metalu spod znaku Sodom czy Kreator, nie brakuje cech black metalu, a z drugiej strony wszystko jest niezwykle melodyjne i epicki. Miłym dodatkiem są tutaj łatwe do wychwycenia wpływy wczesnego Running Wild czy Grave Digger. Lider zespołu Borys Crosburn odpowiada za partie gitarowe i w tej kwestii daje czadu. Jest różnorodność, jest moc, agresja i przebojowość. Cały czas coś się dzieje i nie sposób nudzić się przy takich zagrywkach. Klimat epicki dodaje tylko uroku całości. Jego black metalowy wokal odgrywa tutaj kluczową rolę i czyni ten zespół oraz nowy album jedynymi w swoim rodzaju. Otwierający „Bridgeburner” mocno osadzony jest w twórczości Celtic Frost i Running Wild. Wyszła z tego naprawdę ciekawa mieszanka. Jeszcze ostrzejszy jest w swojej naturze „Whores of Redemption”, ale tutaj zespół postawił przede wszystkim na mroczny klimat. Speed/thrash metalowy „Cult of the Empty grave” to bezbłędna petarda, który pokazuje talent Borysa jako gitarzysty. Sam utwór przypomina mi „Diabolic Force” i wystarczy zestawić te dwa utwory pod względem atrakcyjnych solówek. Równie energiczny i dynamiczny jest „Absolute Metal” , który pokazuje jak można grać atrakcyjny agresywny speed/ thrash metal. W „Supreme Gift” zespół udaje się w bardziej toporniejsze strony metalu. Doom metalowy feeling można uświadczyć w marszowym „Bone Knife” . Płytę wieńczy true metalowy „Remorless Fury” i to tylko pokazuje klasę zespołu i jakość tej płyty. Czysta perfekcja i jedna z najciekawszych płyt roku 2016.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 21 listopada 2016

SUICIDAL ANGELS - Division of Blood (2016)

Jeszcze kilkanaście lat temu grecki Suicidal Angels był mało znanym zespołem, który szukał swojego miejscu na thrash metalowej scenie. Teraz po upływie czasu stał się jednym z najlepszych zespołów młodego pokolenia grających właśnie thrash metal. Pokazali pasję, niezwykły talent i technikę, które pozwoliły im przetrwać i wybić się spośród tak wiele kapel. Ich kluczem do sukcesu okazała się umiejętność nagrywania urozmaiconego materiału, w którym techniczne, agresywne granie spotyka się z melodyjnością i przebojowością. Nagrali do tej pory 6 albumów i każdy z nich to wysokiej klasy materiał. Ci panowie nie nagrali jeszcze słabego albumu i w sumie na to się jeszcze nie zanosi. Najnowszy krążek „Divission of Blood” jest dopieszczony i na poziomie do jakiego nas przyzwyczaił już dawno temu ten zespół. Chris Tsitsis rozstał się z zespołem w 2015 r, a jego miejsce zajął Gus Drax, który dał się już nam poznać w Paradox. Do Suicidal Angels wniósł nieco speed metalowej maniery i dużą dawkę świeżości, która przejawia się w ciekawych i melodyjnych zagrywkach gitarowych. Tradycyjnie płyta ma soczyste brzmienie i ciekawą okładkę z charakterystycznym dla zespołu aniołem. Płytę zaczyna wyjątkowo energiczny i złowieszczy „Capital of War”, który nasuwa namyśl twórczość Kreator. Stonowany i zadziorny „Divission of Blood” ma w sobie więcej z heavy/speed metalu. Płytę oczywiście zdominowały szybkie kawałki i to potwierdza „Image of Serpent” czy rozpędzony „Set The Cities of Fire”. Na plus warto zaliczyć stonowany i bardziej charakterystyczny „Front gate” czy też melodyjny „Bullet in the Chamber”. Przez te wszystkie lata wokal Nicka nic się nie zmienił. Wciąż napędza muzykę tego zespołu i stanowi jego trzon. To potwierdza choćby „Cold Blood Murder”. Na sam koniec mamy opus magnum czyli 12 minutowy „Of Thy shall bring the light”. Bez wątpienia świetne zwieńczenie albumy i co ciekawe ten utwór to Suicidal Angels w pigułce. Nie ma mowy o nudzie. Kolejny świetny album na koncie tej greckiej formacji. Oni po prostu nigdy nie zawodzą swoich fanów.


Ocena: 9/10

niedziela, 20 listopada 2016

DESTINY - Climate Change (2016)

11 lat przyszło czekać fanom szwedzkiego Destiny na nowy album. Choć jest to zespół z bogatą historią i długim stażem to jednak nie mają duży liczby wydawnictw na swoim koncie. Liczne przejścia i zmiany personalne stanowiły pewien problem, z którym zespół się borykał. Lata 80 i 90 były udane dla Destiny, dlatego ciężko sobie ich wyobrazić w dzisiejszym świecie muzyki metalowej. Jednak „Climate Change” nawiązuje do klasycznych albumów, a przy tym nie przynosi wstydu zespołowi. Dalej grają heavy metal z elementami power/thrash metalu i w sumie na dobre im wyszło zatrudnienie nowych muzyków. Wokalista Jonas Heidgert znany z Dragonland pasuje do tego co gra Destiny i nadaje kompozycjom odpowiedniego charakteru. Sprawdza się w wysokich rejestrach jak i w niższych. Również gitarzysta Veith Offenbacher z Dawn of Destiny radzi sobie z wygrywaniem ciekawych i melodyjnych solówek. Po tylu latach można spodziewać się wszystkiego i zazwyczaj rzadko kiedy komu udało się powrócić w glorii i chwale, jednak Destiny podołał zadaniu. Płyta może jest nieco za długa i ma nieco hard rockowe brzmienie, ale na pewno zasługuje na uwagę słuchacza. Na pewno warto wyróżnić mocniejszy i toporniejszy „Duke of Darkness”, który otwiera ten album. Bardziej złożony i progresywny w swojej konwencji bez wątpienia jest „Living Dead”, ale pokazuje też jak doświadczony i utalentowany jest zespół. Więcej dynamiki i szybkości uświadczymy w bardziej energicznym „Lead into Gold”, który pokazuje że zespół potrafi tworzyć hity. Na uwagę zasługuje również stonowany i mroczniejszy „Sabotage” czy melodyjny „Sheer Death” z wyraźnymi wpływami Iron Maiden. Popis wokalny nowego nabytku Destiny mamy w bardziej żywiołowym „No reservation” i jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Z kolei „Devil in The dark” czy „beyond all sense” mają w sobie z thrash metalowej maniery i są to najmocniejsze punkty tej płyty. Mimo upływu tylu lat Destiny wciąż stać na bardzo dobry materiał, który nie tylko zabiera nas do klasycznych wydawnictw grupy, ale też pokazuje że starają się patrzeć w przyszłość i szukać nowych rozwiązań.

Ocena: 7/10

METALLICA - Hardwired ...to self destruct (2016)

Cofnijmy się do roku 2008 kiedy to Metallika wydała „Death Magnetic”, który okazał się biletem powrotnym do korzeni tej kultowej amerykańskiej grupy. W końcu po wielu eksperymentach i latach stagnacji zespół wrócił do bardziej thrash metalowego łojenia. Nie brakowało melodyjności, agresji, szybkości czy dobrze wpasowanego heavy metalowego pazura czy elementów crossoverowych. Tamten album mógł się podobać, jednak też podzielił fanów. Jednym podobał się i stał się szybko jednym z najlepszych dokonań grupy, a dla innych był to wpadka. Zgodność na pewno jest co do kiepskiego i nieco sztucznego brzmienia. Jeśli o mnie chodzi, to uwielbiam „death Magnetic” i byłem ciekawy czy zespół pójdzie dalej tą drogą i czy przypomni nam po raz kolejny swoje thrash metalowe korzenie. Jak wiemy Metallika nie raz eksperymentowała i już w 1991 r kiedy pojawił się „czarny album” to formacja zaskoczyła swoich fanów. Poszli w stronę bardziej komercyjną i coraz więcej pojawiało się elementów heavy metalowych, hard rockowych czy nawet bluesowych. Metallika tkwiła w tym nowym image'u przez lata, dlatego też panowie nie raz już przekonywali nas, że w duszy gra im nie tylko thrash metal.

Na następcę „Death Magnetic” przyszło czekać fanom 8 lat. Po drodze były różne wydawnictwa, które umilały czas oczekiwania na nowe wydawnictwo. Na pewno współpraca z Lou Reedem w postaci „Lulu” nieco ostudziły emocje. Ten album pokazał, że wszystkiego można oczekiwać po kolejnym pełnoprawnym wydawnictwie Metalliki. Nie stawiałem jakiś oczekiwać, bo wiedziałem że z nimi to jednak nigdy nie wiadomo. Tak więc najnowsze dzieło potrafi zasiać sporo wątpliwości i dlatego uczucia są bardzo mieszane. Wszystko zależy od tego jak spojrzymy na „Hardwired...to self destruct”. Jeśli spojrzymy przez kontekst klasycznych thrash metalowych wydawnictw to może poczuć się zawiedzeni i oszukani. Jeśli jesteśmy fanami okresu 1991- 2003 to album na pewno przypadnie do gustu, zaś jeśli wciąż przeżywamy „Death Magnetic” to możemy też poniekąd czuć radość. Najnowszy album Metalliki jest bardzo urozmaicony i potrafi przypomnieć nam różne okresy zespołu, ale najbardziej uderza w okres „Load” i „Reload”. Album jest bardziej heavy metalowy, bardziej melodyjny, mający w sobie sporo z twórczości Black Sabbath, Iron maiden czy Deep Purple. Panowie postanowili nagrać wydawnictwo, które będzie mieć elementy thrash metalu, ale również sporo kawałków bardziej stonowanych i heavy metalowych. To sprawia, że płyta potrafi wzbudzić różne, skrajne emocje. Skoro już wiemy do jakiego okresu zespół wraca na najnowszy krążku, to teraz kilka innych ważnych ogłoszeń parafialnych.

Kawałki na nowy album napisali Hetfield i Urlich, a w sumie na płycie mamy 12 utworów dających prawie 80 minut. Nie rozumiem po co to rozdzielać między dwie płyty, bo i tak nie różnią się one jakoś stylistycznie. Jednak pierwszy album bardziej jest przyswajalny, bardziej przebojowy i bardziej mocarny. Drugi już mniej przebojowy, ale na pewno też wartościowy. Okładki nigdy nie były mocną stroną tego zespołu, ale okładka „Hardwired...to self destruct” rozczarowuje na całej linii i jest to jedna z najgorszych okładek metalowych jakie widziałem. Plusem jest bardziej naturalne i mocniejsze brzmienie i tutaj kawał dobrej roboty odwalił Greg Fidelman. Metallika zaskoczyła w sumie jeszcze tym, że do każdego utworu został nakręcony klip i szacunek za pomysłowość i wykonanie.

Dobrze czas przejść do samej zawartości, która jest naprawdę intrygująca, ale potrafi zaskoczyć. Najlepiej w trakcie słuchania zapomnieć o przeszłości zespołu, a także o konkurencji, a najlepiej myśleć o Metallice w kategorii zespołu heavy metalowego i wtedy jakoś lepiej się tego słucha i płyta zyskuje. Otwieracze zawsze były ciekawe jeśli chodzi o Metallikę i tym razem postawiono na treściwy, agresywny i bardzo thrash metalowy kawałek. „Hardwired” to utwór, który jako pierwszy ujrzał światło dzienne. Dawał błędną zapowiedź nowego albumu przedstawiając go jak thrash metalową łupankę w stylu lat 80. Niestety jest to jeden z niewielu utworów, które mają w sobie thrash metalowy charakter. Co mi się tutaj podoba to feeling wyjęty z „Kill'em all”. Melodyjna solówka, nutka speed metalowego pazura. Mocny riff napędza ten kawałek i czyni go prawdziwą perełką. Szkoda, że nie dopracowano tekstu, który momentami potrafi irytować. Bardzo przypadł mi do gustu „Atlas,rise!” i to jeszcze przed premierą płyty. Z jednej strony mamy złożoną konstrukcję utworu i klimat „Death Magnetic”. Udało się tutaj połączyć thrash metalową agresję i melodyjność rodem z utworów Iron maiden. Bardzo melodyjny i heavy metalowy kawałek, który już bardziej obrazuje to jaki jest nowy krążek Metalliki. Pierwszy wstrząs można doznać już podczas kolejnego utworu w postaci „Now that we're dead”. Nie jest to szybki i thrash metalowy utwór w starym stylu. Nie jest to też rejon „Death Magnetic” i bliżej tutaj do „Load” czy „Reload”. Mocny riff na pewno przyciąga uwagę, podobnie jak marszowe tempo. Mroczny klimat i styl aranżacji na myśl od razu nasuwa twórczość Black Sabbath. Nawiązań do tej grupy na nowym albumie jest naprawdę sporo. Nie jest to minus, bo zespół też jakoś nigdy nie krył tego że jest fanem Black Sabbath. Sam utwór może się podobać właśnie przez pomysłowy charakter i wykonanie. Nutka heavy metalu i hard rocka sprawiają, że utwór szybko wpada w ucho. Na pewno jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Tak więc początek jest wyjątkowo dobry. Kolejnym utworem, który jest bardziej thrash metalowy na płycie jest „moth into flame”, choć i tutaj nie brakuje elementów heavy metalowych, a także melodyjnych zagrywek Kirka. W sumie Kirk troszkę się oszczędza na tym albumie. Brakuje jakieś zrywu, jakiejś pomysłowej solówki i w sumie wszystko jest w normie. Znacznie lepiej wypada James, który zalicza zwyżkę formy wokalnej. Nie ma nie potrzebnego spinania się i udziwniania partii wokalnych. Gdyby nie specyficzny głos Hetfielda to „Dream no more” można by uznać za utwór Black Sabbath z albumu „13”. Niezwykle mroczny, ponury i marszowy kawałek, który bardzo fajnie buja. Nie jest to thrash metal, ale jest wystarczająco ciężko i klimatycznie. Tutaj dopiero James dopiero fajnie śpiewa i robi to bardzo naturalnie. Jego głos idealnie buduje napięcie i klimat. Na plus też należy wymienić wciągający i przebojowy refren, a także nawiązania do H.P Lovecrafta. Miłe zaskoczenia i w sumie nie ma autoplagiatu, które gdzieś było słychać na „Death Magnetic”. Ballady na „Hardwired...to self destruct” nie uświadczymy, ale najbliższe tym rejonom jest rozbudowany i niezwykle melodyjny „Halo on Fire”. Ma w sobie sporo spokojniejszych momentów i elementów wyjętych z „czarnego albumu”. Na pewno jest to również mocny utwór z wyraźnymi wpływami Black Sabbath. Pierwsza płyta zleciała bardzo szybko i choć utwory nie są krótkie to robią wrażenie i nie nudzą, a to spory sukces.

Drugi album zaczyna się od mocnych uderzeń Larsa, który daje znać, że też ma lepszy okres teraz. „Confusion” to też taka mieszanka thrash metalowych patentów, heavy metalowych zagrywek i dużej dawki melodyjności. Kłania się „czarny album”, „Load”, czy też właśnie „Death Magnetic”. Co może się podobać w tym utworze to na pewno ciekawy riff, dobra współpraca Kirka i James, a także spore zmiany temp. Bardzo fajnie zaczyna się „Manunkind”, gdzie pojawiają się elementy akustyczne i w sumie przypominają się lata „And justice for all”. Mocne wejście i znów szybko wkracza bardzo melodyjny i ciężki riff. Mieszanka heavy metalu rodem z Black Sabbath wymieszana z agresywnym thrash metalem. Efekt naprawdę imponujący i choć jest to nieco inne oblicze Metalliki to może się podobać. W sumie utwór ma też elementy Mercyful Fate, co jest kolejnym pozytywnym aspektem. W tym utworze pojawiają się ciekawe i pomysłowe urozmaicenia w środkowej części, dlatego radzę być skupionym. Dalej mamy nieco mniej wyrazisty „Here comes Revenge”, który momentami jest bardziej thrash metalowy, a czasami bardziej hard rockowy. Hard rockowy „Am i Savage” to kolejny ukłon w stronę klasyki Black Sabbath, choć gdzieś tam można doszukać się patentów Ac/Dc. Choć jest to utwór heavy metalowy, to jest bardzo ciężki i mroczny. Nie ma szybkości, to jednak potrafi wciągnąć w ten ponury świat i zapaść w pamięci. Jednym z mocniejszych utworów na drugim krążku jest melodyjny i pomysłowy „Murder One” i tutaj przypominają mi się czasy „And justice for all” czy „Black Album”, ale utwór też jest bardziej heavy metalowy i bardziej w klimatach Black Sabbath. Riff i forma aranżacji sprawiają, że słuchacz buja się w rytm utworu. Murowany hit na przyszłych koncertach i to nie podlega wątpliwości. Zaczynaliśmy od thrash metalowego łojenia i na nim kończymy. „Spit out the Bone” to jest właśnie Metallika na jaką czekał świat. Pewnie gdyby taki był cały album to nie było by mieszanych uczuć, a fani by dostali coś na miarę „Master of the puppets”. Niezwykle agresywny kawałek z mocnym riffem i świetną pracą gitarzystów. Krwisty i bez kombinacji thrash metal w starym stylu. Tak jest to jeden z najlepszych utworów jakie Metallika nagrała od czasów „Black Album”. Prawdziwa petarda i jeden z najmocniejszych punktów płyty. Jednak jeszcze wiedzą jak grać thrash metal.

Pierwsze wrażenia podczas słuchania były mieszane i raczej tęskniłem za thrash metalowym łojeniem z „Death Magnetic”. Byłbym w siódmym niebie mając płytę z takimi petardami jak „Spit out of the Bone”. „Hardwired .. to self destruct” jednak jest nieco inna, bardziej złożona, bardziej heavy metalowa, bardziej w stylu Black Sabbath, ale nie oznacza to że jest słaba. W swojej kategorii tj heavy metalowej naprawdę robi wrażenie. Metallika w sumie nigdy nie nagrała dwóch podobnych albumów, tak więc „Hardwired.... to self destruct” wpisuje się w tą regułą. Album jest równy i nie ma w sumie słabych kawałków. Może nie tak łatwo pochłonąć to wszystko za jednym razem i pojąć formę w jakiej obraca się teraz Metallika. Jednak mimo tego, że jest to dalekie od klasycznego thrash metalowego łojenia to płyta podoba mi się i będę do niej często wracał. Zdanie będą różne, ale nie myślmy o tym co było, o tym co mogłoby być, tylko cieszmy się dźwiękami jakie mamy na nowym krążku, bo są naprawdę z górnej półki.

Ocena: 8.5/10

sobota, 19 listopada 2016

APOLLO - Waterdevils (2016)

Chyba nikomu nie trzeba przedstawiać boskiego Apollo Papathanasio, który przez wiele lat dał się poznać jako charyzmatyczny wokalista o nie banalnym głosie. Dzięki nim wiele kompozycji ma swój klimat, swoją historię i potrafią przyciągnąć słuchaczy przed odbiorniki. Znany przede wszystkim z występów z Spiritual beggers czy firewind, teraz po tylu latach wydaje swój pierwszy solowy album „waterdevils”. Miała to być muzyka przeznaczona na nowy zespół Apollo, ale znajomi doradzili mu, żeby wydał nowy materiał pod swoim szyldem, by zaczął solową karierę. Tak też doszło do wydania „Waterdevils” i o dziwo nie jest to album związany z power metalową historią czy neoklasycznym graniem z jakiego też był znany muzyk. Bliższy jest ten album dziełom Spiritual Beggers, tak więc mamy dużą dawką hard rocka i Aor. Apollo jest utalentowanym kompozytorem i to nie raz pokazał, tak więc byłem spokojny o jakość płyty, jak i formę wokalną apollo. Bardziej ciekawił mnie fakt, czy nie będzie to zbyt podobne do Spiritual Beggers i czy nie przytłoczy to wokalisty. Na szczęście materiał jest na tyle ciekawy, że płyta nie jest nudna i monotonna. „Revolution for the brave” promował album i w sumie to jest dobry otwieracz, który pokazuje co znajdziemy na solowym albumie Apollo. Bardziej dynamiczny „Liberate Yourself” ma w sobie więcej rock'n rollowego feelingu i ducha Deep purple. W takich kompozycjach Apollo wypada naprawdę znakomicie i słychać, że kocha klasycznego hard rocka. Trzeci numer na płycie to „Buried in a Flame” i jest to nieco ostrzejszy kawałek, ale również potrafi oczarować nieco bluesowym charakterem. Stonowany i spokojniejszy „Fallen Endeslly” potrafi wciągnąć w ten magiczny świat. Apollo tutaj wypada imponująco i taka forma rocka w jego wykonaniu odpowiada mi. Komercyjny przebój w postaci „Power” też wypada bardzo dobrze i pokazuje nieco inne oblicze Apollo. Do grona ciekawych kompozycji na pewno warto zaliczyć rytmiczny „I need rock'n roll” , żywiołowy „Chasing Shadows” czy zamykający „Stop”, które zabierają nas w świat Rainbow czy Deep Purple. „Waterdevils” jest daleki od dawnych dokonań Apollo i nie ma nic wspólnego z power metalu. Jednak dla fanów klasycznego hard rocka jest to pozycja obowiązkowa. Klimatyczne riffy, nutka delikatności, świetny Apollo i nuta, która zabiera do najlepszych lat Rainbow czy Deep Purple. Tego trzeba posłuchać !

Ocena: 8.5/10

piątek, 18 listopada 2016

ASSASSIN - Combat Cathedral (2016)

Teutoński thrash metal to nie tylko Sodom, Kreator czy Dstruction, to również wiele innych utalentowanych zespołów, które przyczyniły się do rozwoju tego gatunku. Niemiecka scena kryje wiele naprawdę dobrych kapel z gatunku speed/thrash metal, które śmiało mogłyby być zaliczane do tych najlepszych. Jednym z takich zespołów na pewno jest Assassin. Już w latach 80 wydali wiele dobrych, klasycznych albumów, które zapisały się w historii thrash metalu. W 2002r ponownie się zeszli i zaczęli tworzyć kolejne wydawnictwa. W tym roku wydają swój 5 album w postaci „Combat Cathedral”. Assassin tworzą już teraz nieco inni ludzie i najświeższym nabytkiem jest wokalista Ingo Bajonczak. Mimo roszad to jest to wciąż kapela grający ostry, ciężki i agresywny thrash metal. Liczy się szybkość, mocne riffy i brutalny wokal. To jest właśnie to co dostajemy podczas godzinnego materiału. Szkoda, że zespół nie popracował nad urozmaiceniem materiału, że wszystko zlewa się w jedną całość. Wszystko od strony technicznej błyszczy i może budzić podziw. Kompozycje też nie są złe, tylko żadna z nich nie zapada na dłużej w pamięci. To jest największy problem tego nowego wydawnictwa. „Frozen Before Impact” to jeden z tych utworów, który wyróżnia się swoim bardziej stonowanym tempem i nieco heavy metalową konwencją. Do grona ciekawych warto zaliczyć klimatyczny „Servent of Fear” z akustycznym wstępem. „Slave of time” to jedna z najlepszych petard na płycie i dobrym pomysłem było tutaj urozmaicenie tempa. Mocnymi kawałkami są również techniczny „Ambush” czy energiczny „Cross The Line”. Zespół cały czas dostarcza nam podobnych wrażeń i szkoda, że nie ma tutaj jakiegoś zaskoczenia i prób urozmaicenia materiału. Na sam koniec mamy „Red Alert”, który brzmi jak większość kawałków na płycie. Niby jest to wszystko bardzo dobre, energiczny i agresywne, to jednak nie zapada na długo w pamięci. Raczej nie chce się sięgać często po takie wydawnictwa na którym panuje swego rodzaju monotonia. Szkoda.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 15 listopada 2016

SCARBLADE - The Cosmic Wrath (2016)

Co raz większym zainteresowaniem cieszą się zespoły heavy metalowe, w których główną rolę odgrywa kobiecy wokal. To dobrze, że pojawiają się jeszcze takie zespoły jak Battle Beast Savage Master czy ostatnio Scarblade, które idą w ślad Warlock, Hellion czy Chastain. Akurat szwedzki Scarblade działa od 2015 r i w tym roku debiutują wraz ze swoim pierwszym albumem w postaci „The Cosmic Wrath”. Warto też wiedzieć, że zespół wcześniej funkcjonował pod nazwą Ruthless Steel i ich lokalizacją były Ateny. To co prezentuje ten młody band to właśnie prosty, chwytliwy, klasyczny heavy metal w stylu Iron maiden, Judas Priest, Warlock czy Accept. Cały zespół opiera się na wokalach Aliki, która przykłada do swojej roli wiele uwagi. Starra się śpiewać zadziornie, techniczne i melodyjnie przy tym. Trzeba przyznać, że spisuje się na medal. To właśnie dzięki niej debiut brzmi bardzo profesjonalnie i zapada w pamięci. Może okładka na to nie wskazuje, ale tak właśnie jest. Brzmienie troszkę wygładzone, troszkę psuje efekt, ale i tak nie ma tragedii w tej kwestii. To co przekona każdego fana to materiał bo jest prosty i zapadający w pamięci. Zaczyna się od prawdziwego hita w postaci „Die in the Night”, który nawiązuje do heavy metalu z lat 80. Jonatan Berg też nie odpuszcza jeśli chodzi o ciekawe i wciągające solówki czy riffy. Wszystko kipi energią i kusi atrakcyjnymi melodiami. Tak właśnie powinno być. „Power of hate” czy rozpędzony „Evil War” pokazują na co stać Jonatana i trzeba przyznać, że potrafi zaskoczyć swoimi umiejętnościami. Zespół dobrze wypada w nieco szybszym graniu i po raz kolejny ten stan rzeczy potwierdzają w żywiołowym „Live wire”. Całość zamyka równie energiczny i przebojowy „United as one”, który bardzo dobrze podsumowuje to co band zaprezentował na swoim debiucie. Scarblade jest zespołem jakich pełno na rynku muzycznym, jednak specyficzna wokalistka Alika sprawia, że Scarblade zasługuje na uwagę.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 13 listopada 2016

RAGE - The devil strikes Again (2016)

W 2015 r świat obiegła informacja, że Victor Smolski kończy swoją przygodę z niemieckim Rage. Lider zespołu Peavy postanowił kontynuować twórczość Rage z nowymi muzykami. Nowy perkusista, nowy gitarzysta i nowy album w postaci „The devil Strikes Again”. Oprócz Rage mają normalnie funkcjonować Refuge z klasycznym składem Rage, a także Lingua Mortis Orchestra. Peavy to jak widać zapracowany muzyk i nie ogranicza się do jednego zespołu. Byłem ciekaw czy wystarczy mu pomysłów na nowy album. Obawy były od samego początku, a wszystko za sprawą odejścia Victora, który ostatnio napędzał Rage. To jego pomysłowe i wysokiej klasy zagrywki stanowiły główną atrakcję. Z Almanac Victor pokazał, że jest utalentowanym muzykiem i stać go na wiele. Odpowiedź Rage też nie jest wcale taka zła. Choć to są dwa różne bandy. Victor poszedł w kierunku symfonicznego power metalu, z kolei Rage próbuje nawiązać do swoich korzeni. Na nowym albumie jest sporo brudnego brzmienia, jest sporo elementów speed/thrash metalowych co ucieszy starych fanów. Niestety kosztem tego uleciała przebojowość, która podobała mi się w „21”. Mimo pewnych niedociągnięć „the devil strikes Again” może się podobać. Tytułowy kawałek „The Devil strikes Again” znakomicie promował ten album i pokazał tez w jakim kierunku poszedł Rage. Jest agresywnie, mrocznie i bardziej thrash metalowo. Dobrze wypada agresywny i bardziej power metalowy „My Way” czy melodyjny „Back on Track”, które nieco urozmaicają nam materiał. Więcej agresji i mroku uświadczymy w dynamicznym „War”, który oddaje to co najlepsze w Rage. Na pewno cieszy obecność takich petard jak „Deaf, dumb and blind”. Utwór łatwy w odbiorze i zbudowany w oparciu o ostry riff i chwytliwy refren. Całość zamyka kolejna speed/thrash metalowa petarda w postaci „The dark Side of the Sun”. Marcos Rodriguez jest innym gitarzystą niż Victor. Jest więcej agresji, więcej mroku, jest więcej dynamiki i w sumie nowa jakość Rage podoba mi się. Przydała się zespołowi taka roszada i powiew świeżości. Fani klasycznych albumów będą zadowoleni i oby utrzymali taki poziom na kolejnych wydawnictwach.

Ocena: 8/10

czwartek, 10 listopada 2016

YNGWIE MALMSTEEN - World on Fire (2016)

Wiele można by pisać o osiągnięciach Yngwie Malmsteena i jego bogatej twórczości. Jest jednym z najbardziej uzdolnionych gitarzystów, który wykreował swój styl. Od samego początku nagrywał bardzo wyjątkowe albumy, które zachwycały swoim magicznym klimatem i bogactwem aranżacji gitarowych. Mam jednak wrażenie, że wszystko gdzieś przeminęło kiedy odszedł Tim Ripper Owens. Teraz wszystkim zajmuje się Yngwie i w sumie jego albumy straciły tym samym na atrakcyjności. Teraz mamy typowe albumy z muzyką instrumentalną, gdzie mamy właściwie same popisy gitarowe. „Spellbound” był tego znakomitym przykładem. Sam album nie był już taki łatwy w odbiorze i nie sprawiał tyle przyjemności co klasyczne krążki tego znakomitego gitarzysty. Teraz po 4 latach dostajemy coś podobnego w postaci „World on fire”. Album zdominowany jest przez kawałki instrumentalne, jednak tym razem poziom jest znacznie wyższy. Ten fakt bez wątpienia ucieszy fanów tego gitarzysty. Dalej mamy wysokich lotów neoklasyczny power metal i szkoda tylko, że jest tak mało linii wokalnych. Znów wszystkim praktycznie zajął się Yngwie. Jednak płyta ma sporo plusów i jednym z nich jest to, że materiał nie został jakoś na siłę przedłużany. Plusem jest też brzmienie i rozplanowanie kawałków. Zaczyna się ostro bo od energicznego „World on fire”, który przywołuje najlepsze dzieła Yngwiego. Pomysłowy riff, odpowiednie tempo i ciekawe rozplanowanie swoich popisów solowych to są atuty tego kawałka. „Sorcery” bardziej marszowy, bardziej epicki i mimo braku wokalu to zachwyca swoją formą. To co jest najpiękniejsze w neoklasycznym power metalu uchwycił dynamiczny „Top down, foot down” czy żywiołowy „No rest for the wicked”. Moim faworytem szybko został epicki, marszowy „Lost in machine” z pewnymi wpływami Rainbow. Przydałoby się więcej tego typu kompozycji. „Largo” potrafi urzec magicznym klimatem i emocjami wygrywanymi przez gitarzystę. Coś pięknego. Całość zamyka również klimatyczny i wciągający „Nacht Musik”. Choć jest to wszystko nam znajome, choć brakuje tutaj więcej partii wokalnych to i tak 20 album wybitnego szwedzkiego gitarzysty miło się słucha i potrafi przyprawić o dreszcze w niektórych momentach.


Ocena: 8/10

środa, 9 listopada 2016

BLAZON STONE - Ready for Boarding EP (2016)

Lata temu Running Wild wydał koncertówkę zatytułowaną „Ready for Boarding” i jest to po dzień dzisiejszy jedna z najlepszych koncertowych wydawnictw. Czasami jednak żałował, że Running Wild wydał album tak zatytułowany, ponieważ jest mocna i zapadająca w pamięci. Tak więc, ucieszył mnie fakt, że klon Running wild w postaci Blazon Stone postanowił wydać mini album tak zatytułowany. Na „ready for Boarding” EP znajdziemy 4 kawałki, które nie znalazły się na żadnym innym krążku Blazon Stone. Mammy tutaj 4 kompozycje, które oddają to co najlepsze w pirackim speed metalu, a najlepsze jest to, że przywołują na myśl klasyczne płyty Running Wild. Nie tylko powalają pirackim klimatem, wysokim poziomem aranżacji, czy przebojowością, ale również niezwykłą melodyjnością. Ced jest bardzo pracowity i imponuje ta jego pomysłowość, dzięki której potrafi tworzyć w takiej ilości hity, które są wysokiej klasy. Wracając do epcki to trzeba przyznać, że okładka jest mroczna i bardzo piracka. Może za bardzo przypomina debiut „Return to port royal”, ale wcale mi to nie przeszkadza. Najważniejsze jest to, że te 4 utwory rzucają na kolana. Zaczyna się od rytmicznego i zadziornego „Ready for Boarding” i tutaj znów Ced mnie zaskakuje że stawia na nieco wolniejsze tempo. Właśnie to jest klucz do sukcesu kolejnych płyt Blazon Stone. Postawić nieco na urozmaicenie, na zaskoczenie i nieco ograniczyć te szybkie, speed metalowe petardy. Utwór kipi energią, a klasyczny riff i refren na miarę kultowych utworów Running Wild czyni ten otwieracz perełką. Heavy metalowy riff i nieco bardziej urozmaicona aranżacja czyni „The Diamonds Curse” zaskakująco dobrym kawałkiem. Dzieje się tutaj sporo, choć kawałek trwa tylko 4 minuty. Od razu pochłania ta lekkość, ta zadziorność gitary Ceda no i piracki refren. To brzmi naprawdę imponująco i współpraca z Erika rozkwita w najlepsze. Czekałem cały czas kiedy Ced w końcu uderzy w rejony „Black Hand inn”, aż tu w końcu słychać bardziej złożony „The Hunting for Gold”. Świetny riff przyprawia o ciarki na plecach i do tego ciekawe chórki i partie wokalne Erika. Co ciekawe to tez nie jest takie szybkie tempo do jakiego przyzwyczaił nas Ced. Oby zespół poszedł w kierunku takim jakim słychać na epce i na „War of The Roses”. Ten perfekcyjny mini album zamyka dynamiczny i żywiołowy „Lost & Alone”, który pokazuje to co najlepsze w Blazon stone. Nikt tak nie kopiuje Running Wild jak Blazon Stone i czasami można dojść do wniosku że uczeń dorównał nauczycielowi. Jedyny minus to, że tak mało utworów na tej epce. Już nie mogę się doczekać kolejnych płyt Blazon Stone oraz Ceda. Prawdziwa uczta dla maniaków Running Wild.

Ocena: 10/10

BLAZON STONE - War of The Roses (2016)

Running Wild z Rolfem na czele nie raz zboczył z tematyki pirackiej poruszając tematy związane z polityką czy wojnami średniowiecznymi. Blazon Stone pod dowództwem Ceda też ostatnio uderza w nieco inne tematy. Najnowszy album zatytułowany „War of the Roses” zabiera nas do średniowiecza by przyjrzeć się wojnie o tron pomiędzy domami Lancaster i York. Pierwsze skojarzenie to oczywiście klasyczny album Running Wild w postaci „Blazon stone”. Zresztą okładka najnowszego dzieła Ceda wygląda jak kopia okładki „Little Big Horna” czyli singla z okresu „Blazon Stone”. Liczne powiązana z tamtym albumem są widoczne gołym okiem, ale nie oznacza to, że mamy do czynienia z nudną i nic nie wnoszącą kopią, które nie ma szans na własną historię i własny kunszt.

Blazon Stone to projekt muzyczny utalentowanego Ceda, który nie kryje zamiłowania do twórczości Running Wild. Nie raz już nas o tym uświadamiał i nikogo nie powinna dziwić wtórność czy fakt, że Blazon Stone brzmi jak kopia Running Wild. Nie da się podrobić Running Wild, ale można świetnie nawiązać do ich stylów i najlepszych płyt. To się Blazon Stone z pewnością udaje. Mają za sobą dwa bardzo dobre albumy, z czego „Return to Port Royal” cieszy się największą popularnością. Fakt mamy tam świetne kompozycje, ale czasami mam wrażenie, że to wynika z tego że fani starego Running Wild dostali w końcu dobrą kopią Running Wild z lat 80. „No Sign of Glory” był już nieco innym wydawnictwem i miało się wrażenie że był bardzo schematyczny i mniej przebojowy. Szybko Ced rozpoczął pracę nad nowym albumem, w międzyczasie pozyskał nowego wokalistę – Erika Forsberga i zakończył działalność Rocka Rollas. Pierwsze próbki naprawdę imponowały i dawały nadzieję na naprawdę bardzo dobry album. Jednak mam wrażenie, że Ced właśnie nagrał najlepszy album Blazon stone i jeden ze swoich najlepszych wydawnictw. Nie chodzi o to, że album zaskakuje tematycznie, czy też wreszcie dysponuje znakomitym wokalistą, ale też materiał jest w końcu bardziej urozmaicony i jeszcze bardziej przebojowy. Na płycie pojawiają się nie tylko szybkie, speed metalowe petardy, ale też jakieś kawałki o średnim tempie, jakiś instrumentalny kawałek w stylu Beckera, czy epickie apogeum, które wieńczy album. Tak śmiało można mówić o wydawnictwie na miarę „Blazon stone” Running Wild.

Sam otwieracz „Born To Be Wild” to miłość od pierwszego riffu. Jest szybkość, zadziorność, klasyczne brzmienie wyjęte z starych płyt Running Wild. Bardzo podoba mi się praca Ceda tutaj, dynamika i przebojowy refren. Piracki hymn w najlepszym wydaniu. Jan Paweł znów pomaga Cedowi wpisaniu tekstów i przykładem jest „Mask of Gold”. Tutaj słychać przykład urozmaicenia w tym kawałku dzieje się sporo. Liczne przejścia, rozbudowane solówki, gdzie nawet bas czy perkusja mają swoje role. Kolejny wielki przebój na płycie, a to dopiero początek. Czego mi brakowało na poprzednich płytach Blazon Stone to takich kawałków jak „Stay in Hell”. W końcu Running Wild też nie grał w kółko na jedno kopyto speed metalowych petard. Kawałek momentami nasuwa kawałki z czasów pierwszych płyt Running Wild. Płytę promował „vici la grande peur”, który zaczyna się spokojnie i bardzo klimatyczne. Wejście gitar i perkusji od razu nasuwa okres „Death or Glory” czy „Blazon Stone”. Niezwykle szybki i energiczny kawałek, który pokazuje na co stać Ceda i Blazon Stone. Ogromny potencjał i muzyczny geniusz. Kompozycja bez skazy i oby jak najwięcej takich hitów w przyszłości. Zaskakuje stonowany i bardziej marszowy „Lusitania”, który przypomina kompozycje z czasów „Blazon Stone” Running Wild. Brakowało takich nieco spokojniejszych kawałków na poprzednich płytach Ceda. Dalej mamy kolejny wielki przebój czyli melodyjny „Black dawn of The Crossbones”. Tutaj popis daje Erik i jego wokal przypomina lata młodości Rock'n Rolfa. Świetny wokalista, który idealnie pasuje do tej stylistyki. Kawałek emanuje niezwykłym pirackim klimatem i spora w tym zasługa świetnych chórków i refrenowi. Nic tylko zapętlić i nucić w kółko. Instrumentalny „Welcome to the Village” brzmi jakby napisał go Jens Becker i to w okresie „Blazon Stone”. Imponujące popisy Ceda tutaj mamy. Mocne wejście i szybkie tempo „By hook or by Crook” czynią ten kawałek kolejną świetną petardą. Nie ma się do czego przyczepić. Riff z „Soldier Blue” brzmi bardzo znajomo i pewnie nie jeden by przytoczył tutaj teraz jakiś kawałek Running Wild. Bez wątpienia słychać erę „Death or Glory” czy „blazon Stone”. Znów Ced popisuje się niezwykłą pomysłowością jeśli chodzi o refreny czy solówki. Kompozycja perfekcyjna i wpisuje się w klasyczne albumy Running Wild. Tym razem Ced zaskakuje formą i naprawdę ciekawymi i urozmaiconymi kawałkami. Nie ma monotonności i granie na jedno kopyto co jest mocnym atutem płyty. Na sam koniec nie mogło zabraknąć kolosa i tutaj „War of the Roses” zaskakuje pod każdym względem. Świetne, klimatyczne wejście, które pozwala poczuć klimat z okładki. Spokojne, akustyczne wejście buduje napięcie, a potem wkracza naprawdę epicki i chwytliwy riff, który napędza całość. Liczne przejścia i sporo ciekawych momentów sprawia, że kompozycja mimo 9 minut nie nudzi. Sporym atutem jest tutaj wciągający refren, który znów ukazuje talent Ceda.

Wszystkie znaki na niebie wskazują w zasadzie jeden możliwy werdykt. „War of The Roses” to najlepsze dzieło Blazon Stone. Nie tylko trafiające w istotę rzeczy czyli granie pirackiego speed metalu w stylu Running Wild, ale też pokazujący że taka muzyka może dostarczać sporo frajdy. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale nikt raczej nie spodziewał się odkrywania nowych wysp skarbów i tworzenia nowych map. Ced woli odkrywać na nowo znane tereny i dać radość fanom Running Wild, którzy już dawno stracili wiarę w Rolfa i nie zachwycają się jego ostatnimi albumami. To muzyka skierowana do fanów, którzy cenią muzykę, dobrą zabawę i przebojowy piracki speed metal. Jeśli to Was przekonuje to czas dołączyć do kapitana Ceda i dryfować razem z nim po niespokojnych oceanach i przeżywać niesamowitą przygodę będąc na pokładzie Blazon Stone.

Ocena: 10/10