sobota, 31 sierpnia 2024

PHAETHON - Wielder of the Steel (2024)


 "Wielder of the steel" to debiut brytyjskiej formacji Phaethon. Band działa od 2020r i za cel obrali sobie granie epickiego heavy metalu, w którym słychać nawiązania do twórczości Manilla Road, Cirith Ungol, Megaton Sword. Elementem zaskoczenia na pewno jest, że ten album zmajstrował brytyjski band, ale to nie koniec niespodzianek. Muzycy, którzy tworzą ten band mają do czynienia na co dzień z death metalem czy black metalem. Mimo nieco innej stylistyki udało się stworzyć niezwykle ciekawy materiał. Jest klimat, jest sporo przemyślanych riffów, melodii, czy wciągających motywów gitarowych. Jest klasycznie, a zarazem świeżo i z pomysłem.

W muzyce Phaethon bardzo istotną rolę pełni wokalista Vrath. Potrafi śpiewać klimatycznie, z pazurem i epicko. Nie daje też zapomnieć o swojej mrocznej połowie i potrafi zaśpiewać bardziej w stylu death metalowym. Ma to swój urok. Za partie gitarowe odpowiada Vrath i Decado, którzy stawiają na epickie riffy i złożone melodie. Panowie stawiają na klasyczny wydźwięk i to zdaje egzamin.  Okładka nie wiele zdradza i nawet nasuwa na myśl doom metalowe wydawnictwa. Samo brzmienie też przybrudzone i rodem z płyt z lat 80. To wszystko nabiera sensu, kiedy odpali się krążek i z głośników zaczynają wydobywać się pierwsze dźwięki.

Na start dostajemy "Eternal Hammerer" i od razu słychać, że zespół potrafi grać, ma pomysł na siebie i potrafią tworzyć pomysłowe kawałki. Epickość daje o sobie znać w "Vanguard of the emperor" i tutaj nawet coś z dokonań Running wild można uświadczyć. Marszowe tempo, epickość, rycerski klimat i można w pełni odpłynąć przy dźwiękach Phaethon. Band potrafi grać też mrocznie i posępnie, tak jak to ma miejsce w "Tolls of Perdition".  Nie zabrakło też bardziej energicznych kawałków i taki jest "Blasphemers", który znów czerpie garściami z Running Wild. Wystarczy wsłuchać się w pracę gitarzystów. Końcówka płyty to energiczny i drapieżny "Phaethon must fall" i epicki, a zarazem bardzo nastrojowy "Wielder of The steel". Końcówka bardzo emocjonująca i pokazująca potencjał tej formacji.

Nie jest to może najlepsze co usłyszałem w roku 2024, ale z pewnością jest tu potencjał, a zespół nagrał kawał solidnego epickiego heavy metalu. Jest klasycznie, jest sporo udanych riffów i pomysłowych melodii. Zabrakło może pomysłów na cały materiał i hitów, który by na nieco zostały w pamięci. Płyta na pewno zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli kocha się twórczość Megaton sword, czy Manilla Road.

Ocena: 7/10

piątek, 30 sierpnia 2024

TIMELESS FAIRYTALE - A story To tell (2024)


 
Wyobraźcie sobie, że powstaje album, gdzie słychać echa starych Yngwie Malmsteena, echa płyt Rainbow z Joe Lynn Turnerem, coś z klasycznych płyt Royal Hunt, czy Evil Masquerade, a nawet debiutu Alcatrazz. Czy bralibyście taki album w ciemno? Za pewne nie jeden z Was nie potrzebowałby dodatkowych zachęt i recenzji. Czasami marzenia się spełniają i "A story to Tell" to jest urzeczywistnienie powyższego wyobrażenia. To debiut formacji Timeless Fairytale. Słowo debiut nijak ma się do tego znajdziemy tutaj. Szykujcie się na prawdziwe zniszczenie.

Takich płyt zdecydowanie jest za mało. Kocham takie połączenie stylistyczne, gdzie mam coś z neoklasycznego power metalu, w klimatach starych płyt Yngwie Malmsteena.  Serce skacze z radości, kiedy pojawiają się klimaty Rainbow, czy też Alcatrazz. Luca Sellitto to mistrz gitary i wyczynia tutaj prawdziwe cuda. Fani Yngwie Malmsteena, joe stumpa, czy Ritchiego Blackmorea powinni być zadowoleni. Oj czaruje i to od pierwszych dźwięków. Słychać pasję, niezwykłą technikę i pomysłowość. Można słuchać i słuchać i wcale się nie nudzi. Do pełni szczęścia brakuje tylko głos, który nie będzie odstawał od tych partii gitarowych. Melduje się niesamowity Henrik Brockmann, którego kojarzymy z Royal Hunt czy Evil Masquerade. Wszystko staje się być jasne i można odpłynąć w końcu przy tych niesamowitych dźwiękach.

Zapinamy pasy i lecimy w niesamowitą podróż. "Entering the Fairytale" to przepiękny monolog gitary i przebłysk geniuszu Luca. Co za wprowadzenie. Ten romantyczny nastrój w "Forever and a day" jest uroczy i od razu słychać co band ma do zaoferowania. Partie gitarowe kipią energią i do tego jest w tym jakaś magia. Klawisze budują nastrój i wprowadzają w świat neoklasyczny. No i ten refren, który nadaje całości przebojowości. Rasowy killer, który robi smaka na resztę utworów. Power metal możemy znaleźć w rozpędzonym "New Dawn" . Przypominają się najlepsze lata Yngwie Malmsteena czy Alcatrazz. Gdzieś coś tam z Rainbow czy Evil Masquerade można wyłapać w lekkim i nieco hard rockowym "Master of illusion". Ten utwór od razu skradł moje serce. Niby nie typowy, niby nieco lżejszy, ale wyróżnia się pomysłową melodią i aranżacjami. Pokaz mocy i drapieżności mamy w power metalowym "Emptiness" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Wciąż jest głód na takie granie i Timeless Fairytale staje na wysokości zadanie i spełnia marzenie nie jednego fana neoklasycznego power metalu. Tytułowy "A story to tell" to bardziej emocjonalne granie o rockowym zabarwieniu. Można też odpłynąć przy mocarnym "Forsaken Dream" i Luca znów pokazuje że jest gitarzystą wysokiej klasy. Pomysłowy riff dostajemy w melodyjnym "The last chance", no i jeszcze ten marszowy i nieco hard rockowy "Trust Your Heart" i mam ciary, bo przypominają mi się płyty Rainbow z Turnerem. Cudo!

Nie ma się do czego przyczepić. Nie musiałem też długo zastanawiać się nad oceną. Kocham takie granie, takie dźwięki i taki poziom artystyczny. Prawdziwa perełka roku 2024. Chcę więcej i więcej muzyki Timeless Fairytale i liczę że to nie projekt muzyczny jednej płyty. Szukajcie i słuchajcie.

Ocena: 10/10

BLACK WINGS - Whispers of Time (2024)


 Status włoskiego Black Wings nie jest może do końca znany, bo band rozwiązał się w 2011r zostawiając po sobie tylko debiutancki album. Teraz po 16 latach od wydania "Sacred Shiver" postanowili wydać wcześniej wydany swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Whispers of Time". To band, który w swojej muzyce próbuje mieszać progresywny heavy metal, hard rock, czy melodyjny heavy metal, a wszystko z naciskiem na solidne melodie i wyraziste riffy. Nie ma co lekceważyć Black Wings.

Stylistycznie ten band i ich muzyka jest na pewno ciekawa i intrygująca. Przejawiają się echa Rainbow, Angra, czy Secret Sphere. Królują mocne wyraziste partie wokalne Diego Albini, który przyciąga uwagę swoim głosem i rockowa manierą. Pasuje idealnie do takiego grania. Black Wings to przede wszystkim dobra współpraca gitarzysty Claudio Petronik i klawiszowca Alessandro Duo, które przypominają nieco lata 70 czy 80. Jest nastrojowo i pomysłowo, a to sprawia że płyta może się podobać. Mało jest płyt z taką muzyką i na takim poziomie.

Już band potrafi skraść serce w zadziornym "Cold is the wind". Jest mocny riff, odpowiednie tempo, przepięknie rozpracowane partie klawiszowe i ten wokal Diego Albini. To jest to! Hitem tutaj na pewno jest chwytliwy i przebojowy "Strangers to this world". Nutka progresywności i mroku pojawia się w "Another Sun" i słychać spory potencjał w tym co prezentuje Black Wings. Rozbudowany "The Sense of Emotions" ma do zaoferowania pomysłowe solówki i klimatyczne partie klawiszowe. Jest w tym duch lat 70, ale brzmi to świeżo i współcześnie. Bardziej rockowo jest w "The story ain over", z kolei "Whispers of Time" to taka wizytówka zespołu i tej płyty. Refren robi tutaj robotę. To jest granie na światowym poziomie.

Album ma kilka wad, niedociągnięć, ale w swojej kategorii jest to naprawdę wysokiej klasy krążek. Znajdziemy tu świetną mieszankę progresywnego heavy metalu, hard rocka i melodyjnego heavy metal, gdzie melodie grają pierwsze skrzypce, a i ciekawych pomysłów na aranżacje nie brakuje. Mam nadzieję, że ten album będzie biletem powrotnym dla zespołu i będą dalej tworzyć, bo ich muzyka naprawdę robi wrażenie.

Ocena: 8/10

ROYAL ALTAR - Warriors Dance (2024)


 Z jednej strony można poczuć ekscytację sięgając po "Warriors Dance" , bo to debiut nagrany przez grecki band. Zespołu z tamtego rejonu potrafią pozytywnie zaskoczyć i wiedzą jak zmajstrować wysokiej klasy materiał w klimatach epickiego heavy metalu. Z drugiej strony można czuć strach, bowiem zespół to jedna wielka nie wiadoma. Nie było głośno o nich, a jest to też ich pierwszy album. Nie mogłem powstrzymać się i sięgnąłem po "Warriors Dance" greckiego Roayl Altar. Nie dostałem może jakiejś płyty roku, czy czegoś na miarę wielkich kapel z tamtego rejonu, ale jest to wciąż pozycja godna uwagi.

Ja wiem, że okładka taka trochę kiczowata. Zdaje sobie sprawę, że i brzmienie jest dalekie od ideału i można wytknąć sporo błędów muzykom. Można też i ponarzekać na specyficzny głos Sotosa Poulidisa, który jeszcze sporo musi się nauczyć i jeszcze daleka droga do bycia krzykaczem heavy metalowym z prawdziwego zdarzenia. Nie można im odmówić zapału i chęci. Nie jednokrotnie można tutaj znaleźć wartościowy riff, solówki czy intrygującą melodię. To wszystko jest solidne i ma jakimś tam swój potencjał na coś więcej w przyszłości.

Zaczyna się dość skromnie i może troszkę nijako, bowiem "Beware" niby klimatyczny, niby epicki, ale główny motyw w pełni nie zachwyca. Band korzystnie wypada w energicznym "Hot Gates". Przepiękne wejście gitary, miłe dla ucha solówki i w końcu czuć zapał i pasję. Sam riff też taki jakby bardziej dopieszczony i przemyślany. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Dalej mamy klimatyczny i bardziej epicki "I am the One" i ten true heavy metalowy feeling daje o sobie znać. Stonowany "Metal" w nieco topornym stylu też daje radę, aczkolwiek troszkę zabrakło pomysłu na ciekawy riff. Potem troszkę wkrada się nuda i komercja, ale na sam koniec dostajemy nastrojowy "Heavenly path", gdzie dostajemy ciekawy popis umiejętności gitarzystów. Trias i Victor pokazują, że potrafią grać i potrafią też zaskoczyć pozytywnie jakością i umiejętnościami. Brawo!

Dalekie to ideału i jest kilka wad, do tego całość jest bardzo nie równa. Jest natomiast kilka miłych dla ucha momentów i słychać, że gdzieś tam jest potencjał. Troszkę popracować nad pomysłami, riffami i aranżacjami i kto wie co przyszłość przyniesie. Roayl Altar na pewno zasługuje na uwagę i wysłuchanie tego co mają nam do zaoferowania. W końcu to zespół z Grecji!

Ocena: 6/10

niedziela, 25 sierpnia 2024

BELL HAMMER - The great chains of being (2024)


 9 sierpnia 2024 to dzień premiery debiutanckiego krążka amerykańskiej formacji Bell Hammer, który nosi tytuł "The great Chains of Being". Band specjalizuje się w graniu melodyjnego death metalu. Pozytywnie zaskoczenie, że ten materiał zmajstrował amerykański band, bo brzmi to jakby powstało w Finlandii. Znajdziemy tutaj agresje, szybkość, chwytliwość i pomysłowość. To jedna z tych płyt, której fan melodyjnego death metalu nie może pominąć.

Okładka bardzo tajemnicza i nie wiele nam zdradza. Wiem jedno. Jest klimat i czuje się zachęcony do zapoznania się  z zawartością. Zadbano o mocne i soczyste brzmienie, które podkreśla jakość i ciekawe rozplanowane aranżacje. Bell Hammer to przede wszystkim Dan Todd, który odpowiada za partie gitarowe. Dzięki niemu płyta jest energiczna, dynamiczna i bardzo melodyjna. Jest czym się zachwycać.  Nick Sponsel w roli basisty i Robin stone jako perkusista daje w rezultacie dopracowaną sekcję rytmiczną, która daje nam sporo dynamiki i mocy. Całość bardzo dobrze spina głos wokalisty Kyle'a Wattsa. Potrafi śpiewać agresywnie, z ikrą i jego głos robi tutaj furorę.

Sama zawartość to 41 minut muzyki upchanej w 8 kawałków. Na dzień dobry dostajemy "Bone Dust", czyli rasowy killer. Nie ma rozgrzewki, ani klimatycznego wejścia, band od razu atakuje nas mocnymi zagrywkami. Bardzo dobrze się tego słucha, a i echa klasyki gatunku są. Dalej mamy nieco bardziej złożony i bardziej taki stonowany "Blessed Wind". Takimi utworami można dotrzeć do szerszego grona słuchaczy. Wejście Dana Todda w "From a ruin Tomb" jest godne uwagi i solówki robią wrażenie. Utwór szybko nabiera mocy i agresji. "Project Blue" to już nieco bardziej złożone granie i te 6 minut w miarę szybko mija. Kolejny pełen energii killer na płycie to "Storm of Ash" i tutaj wszystko jest ze sobą spójne. Szybko w ucho wpada też rozpędzony "Dessident Priests", w którym mamy melodyjny death metal pełną gębą. Co pokaz mocy. Na sam finał został rozbudowany, klimatyczny i nieco progresywny "Gift of Ignorance". Dużo dobrego się dzieje, a band pokazuje że potrafią stworzyć też intrygujący kolos.

Niby nic nowego tutaj nie ma, niby jest to wtórne i bardzo czytelne, to słucha się tego bardzo przyjemnie. Bell hammer nagrał udany debiut i pokazują, że amerykanie też potrafią grać wysokiej próby melodyjny death metal. Nie brakuje chwytliwych melodii, agresji i zadziorności. Płyta na pewno zasługuje na uwagę.

Ocena: 8/10

sobota, 24 sierpnia 2024

ALL FOR METAL - Gods of Metal (2024)


 Kandydata do najbardziej kiczowatej okładki roku 2024 chyba już mam. Okładka "Gods of Metal" zespołu All For Metal jest paskudna, komputerowa i jakaś taka chaotyczna. Oczy krwawią od samego patrzenia, ale na tym nie koniec problemów z nowym dziełem międzynarodowego zespołu All For Metal. Kiczowatość przejawia się w samych tekstach, melodiach i całej zawartości. Brzmi to kiczowato, sztucznie i jakoś tak dziecięcą. Niby próbują grać heavy metal, ale gdzie jest ta energia, pazur i moc którą niesie ze sobą heavy metal?

Dwóch wokalistów i w sumie najlepszy z nich to Antonio Calana. Drugi Tim Schmidt jakoś nie przekonuje mnie do swojej barwy. Kiepsko rozegrano partie wokalne i troszkę zabrakło też zdecydowania.  Duet gitarowy tworzony przez Ursula i Jasmina też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zagrano to podręcznikowo i bardzo odtwórczo. Brakuje w tym życia, iskry i pasji.  Jasne można nabrać się w niektórych miejscach typu "Like thor and loki", gdzie kicz wylewa się hektolitrami, ale jest gdzieś tam melodia, niby przebojowość. Tak przebłyski może gdzieś tam się pojawiają, ale same aranżacje nie porywają. Taki "Gods of Metal" mógłby być heavy metalowym hymnem, ale partie wokalne i różne kiczowate wstawki sprawiają, że nie wiadomo czy to żart czy oni tak na serio?  Power metalowo miało być w "The way of the samurai" i niby są przebłyski, ale gdzieś momentami czuje się jakby słuchał ostatniego koszmarka od dragonforce.  "Welcome" mógł być hitem i mógł porywać tłumy. Znów brzmi to chaotycznie, sztucznie i można poczuć dyskomfort.  Kto dociera do końca to mamy rozlazły i nijaki "Who wants to live forever", który gdzieś jest tam na pogranicza melodyjnego metalu i rocka.

Czy oni mają jakiś fanów? Najwidoczniej tak skoro już powstał drugi album. Dawno nie czułem takiej sztuczności i braku mocy. Niby są gitary, perkusja, ale te instrumenty jakby bez życia. Partie wokalne też potrafią irytować. Kompozycje same w sobie też wtórne, bez życia i jakiegoś rozplanowania. Niby jest kategoria heavy metal, ale w ogóle nie czuć że taką muzykę dostajemy. Sztuczny twór, który nie ma praktycznie nic do zaoferowania.  Kilka jakiś tam przebłysków można wyłapać, ale nie chronią płyty przed klęską. All for metal? A może all for money ?

Ocena: 3/10

piątek, 23 sierpnia 2024

WINTERSUN - Time II (2024)


 Kiedy w 2012r fiński band o nazwie Wintersun wydał album zatytułowany "Time I" to było od razu do przewidzenia, że kiedyś nadejdzie kolejna cześć.  Band działa od 2003 r i przyzwyczaił nas już do kilku rzeczy. Przede wszystkim to zespół, który nie spieszy się z wydaniem nowego materiału. To ma być wysmakowane, dopieszczone i bez zbędnych wypełniaczy dzieło. Zawsze ich płyty to wielkie wydarzenie i to jest coś dla umysłu i duszy. Oni to potrafią. Skład ten sam, styl i jakość muzyki też w sumie bez zmian. To wciąż uczta dla słuchacza i "Time II" to potwierdza. Na pewno to też nie jest płyta dla każdego.

To dzieło trafi do tych co cenią sobie klimat, co lubią kiedy dźwięk poruszy jego duszę, podziała na zmysły i emocje. Ta płyta dostarcza jak zawsze niesamowitego klimatu i przepięknie dopasowanych dźwięków. Wintersun to spec od złożonych melodii, od wyszukanych dźwięków i potrafią znakomicie bawić się konwencją. Melodyjny death metal jest, nie brakuje też podniosłości i symfonicznych ozdobników. Pewnie wielu fanów Megadeth sięgnie po ten album, żeby posłuchać popisy Teemu i jest czym się zachwycać. To co wyprawia razem z Jaari potrafi przyprawić o gęsią skórkę. Dużo dobrego dzieje się w sferze partii gitarowych.  Jari Maenpaa to również świetny wokalista, który ma do zaoferowania technikę, charyzmę i emocje. Swoim głosem buduje napięcie i potrafi też powalić na kolana. Mimo lat wciąż zachwyca.

Nie powinno dziwić, że mamy tylko 6 utworów. Band stawia na rozbudowane i złożone kawałki. Ma być epicko i z rozmachem. Na płycie są dwa instrumentalne kawałki i zarówno "Fields of Snow" jak i "Ominous Clouds" imponują klimatem i budowaniem napięcia. Pierwszy kolos to "The way of the fire" i tutaj mamy melodyjny death metal pełną gębą. Jest agresywnie, dynamicznie i z pazurem. Troszkę bardziej stonowany, marszowy "One with the shadows" też jest uroczy na swój sposób. Można by go troszkę skrócić i dodać  mocy. Imponuje na pewno złożony i pełen różnych smaczków "Storm". Wintersun błyszczy pomysłowością i smykałką do tworzenia intrygujących melodii. Klimatyczny i nieco progresywny "Silver Leaves" , który działa na nasze zmysły. Bardzo nastrojowy i taki pełen romantyzmu kawałek.

30 sierpnia ukaże się 'Time II" nakładem Nuclear Blast i jest to pozycja obowiązkowa dla fanów Wintersun i miłośników melodyjnego death metalu. Do ideału troszkę zabrakło, może momentami jest troszkę za spokojnie i przerażają troszkę te rozbudowane formy utworów. Wintersun wciąż jednak pozytywnie zaskakuje i dostarcza sporo niezapomnianych przeżyć. Teraz pozostaje czekać na kolejne płyty w przyszłości.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 22 sierpnia 2024

NIGHTHAWK - Vampire Blues (2024)



Nowy album, nowy skład, nowa jakość. Szwedzki Nighthawk już w roku 2023 wydał dobrze przyjęty "Prowler". Band pokazał, że potrafią czerpać garściami z hard rocka, rock'n rolla, a przede wszystkim stawiają na klasyczne patenty. Nie jest im obcy klimat płyt z lat 70 czy 80.  Mamy rok 2024, a band właśnie chce ukazać 30 sierpnia swój trzeci pełnometrażowy album zatytułowany "Vampire Blues". Teraz mogę śmiało stwierdzić, że to najlepsze co nagrał ten band. Nie mam zamiaru również ukrywać, że jest to dla mnie jeden z najciekawszych albumów roku 2024 w kategorii hard rocka.

Co za tym przemawia? Przede wszystkim szczery przekaz, pomysłowość zespołu na melodie, na riffy, zagrywki gitarowe. Czuć w tym wszystkim klimat lat 70, czy 80. Klawisze rodem z starych płyt Deep Purple to mocny atut muzyki Nighthawk. Nie brakuje w tym wszystkim energii, pasji, pomysłowości. Nie można pominąć tutaj tych wielkich nazwisk. Linnea Vikstrom z thundermother na wokalu i trzeba przyznać, że odwala tutaj kawał dobrej roboty. Kto wie, może właśnie nagrała swoje partie życia? Świetnie słucha się jej głosu w tym hard rockowym szaleństwie. Nalle Pahlsson z Treat jest na basie, Richard Hamilton z Houston na klawiszach, Robban Errikson oraz Peter Hermansson na perkusji. Nie zmiennie liderem grupy jest gitarzysta Robert Majd. Znajdziemy tutaj sporo nastrojowych riffów, chwytliwych melodii, ale jest w tym wszystkim klimat i pomysł na atrakcyjne, hard rockowe granie.

Płytę otwiera energiczny i przebojowy "Hard Rock Fever" i mamy wycieczkę do oldscholowego hard rocka. Coś tam z pierwszych płyt Ac/Dc, coś z Deep Purple, ale duże klasyki można tutaj wyłapać to fakt. Lekki i przyjemny jest "Generation Now" i śmiało mogłoby to lecieć w radiu. Echa lat 70 można wyłapać w przebojowym "turn to the night" i wokal Linnea sieje tutaj zniszczenie. Klawisze robią klimat i przypominają nieco twórczość Deep Purple. Nie brakuje też mocniejszego i szybszego grania i to właśnie potwierdza dynamiczny "Living it Up". Ta pozytywna energia potrafi zarazić. Covery na płycie sprawdzają się. Zarówno "S. O.S" z repertuaru Aerosmith, jak "Hold it baby" z repertuaru Sam & Dave dobrze się słucha i nie przynoszą wstydu. Band przyspiesza w melodyjnym "Burning Ground" i to jest jeden z najlepszych kawałków na płycie. Jest gitarowo, jest pazur i szybkie tempo. Od razu skradł moje serce. Nieco bluesowy "The Pledge" też brzmi jakby został nagrany w latach 70. Warto jeszcze pochwalić Nighthawk za energiczny i pełen smaczków i nawiązań do deep purple utwór o tytule 'come and get". Co za petarda! To tylko potwierdza ile potencjału drzemie w tym zespole. Jest moc!

Nowy skład wniósł sporo świeżości i mocy do muzyki Nighthawk. Płyta przez cały czas dostarcza sporo frajdy i można nieźle się bawić przy dźwiękach z płyty "Vampire Blues". Dominują hity, łatwo wpadające w ucho melodie, nie brakuje też mocnych riffów, klimatu lat 70 czy 80. Do tego na plus patenty Deep Purple. Tego nie da się opisać, to trzeba posłuchać!

Ocena: 8.5/10




 

INVASION - Invasion II (2024)


 Norweski Invasion jest na scenie 2 lata, ale już zdobyli uznanie wśród fanów, zwłaszcza miłośników melodyjnej odmiany hard rocka z nutką heavy metalu. Nie kryją zamiłowania latami 80, ale też starają się brzmieć współcześnie i może troszkę bardziej młodzieżowo. Debiut zatytułowany "Invasion", który ukazał się w 2023r był udany i zrobił smaka na drugie wydawnictwo. "Invasion 2" to w dalszym ciągu muzyka zagrana na poziomie i każdy miłośnik hard rocka nie może przejść obojętnie obok tej płyty.

Band złożony z młodych muzyków, którzy są głodni sukcesu i to słychać. Panowie mają ciekawe pomysły i chcą tworzyć coś co zostanie zapadnie w pamięci. Przede wszystkim potrafią tworzyć hity i łatwo wpadające w ucho melodie. Przecież o to chodzi w melodyjnym hard rocku i słychać, że Invasion chce być w gronie tych najlepszych. Potencjał jest i to ogromny. Nie tak łatwo oderwać się od tych klimatycznych i pełnych finezji solówek w wykonaniu duetu Bjerketvedt/Abrahamsen. Panowie znają się na rzeczy i starają się też zaskoczyć słuchacza i postawić na proste i konkretne motywy gitarowe. To zdaje egzamin. Mają w rękawie jeszcze as w postaci wokalisty i tutaj Bergersen wymiata. To człowiek stworzony do śpiewania w hard rockowym zespole. Te charyzma i technika potrafią oczarować od pierwszych sekund. Okładka zwiastuje może jakieś glam metalowe dziwactwo, a samo brzmienie nieco obdarte z drapieżności, ale to są elementy do których można przymknąć oko.

Materiał zawiera 9 utworów, więc nie jest to specjalnie jakiś długi i rozbudowany album. Ma być szybko i treściwie. Na sam start idzie singiel "banshee queen" i jakoś mi przypomniały się stare dobre czasy skid row. Prosty riff, przebojowy charakter i niszczący głos Jorgena. Dobry start. Troszkę melodyjnego heavy metalu można uświadczyć w "Informer". Syntezatory dodają uroku kawałkowi jak i całej płyty. "Hungry For Love" to hard rockowy killer i rasowy hicior. Mocny i prosty riff, a wszystko przesiąknięte twórczością Def Leppard. Band pokazuje pazur w stonowanym "Take it too far", gdzie znów można wyłapać patenty heavy metalowe. Szczęka mi opadła, kiedy wkroczył "On the Edge". Nagle band przeszedł z hard rocka bardziej w stronę energicznego i zadziornego heavy metalu. Co za moc i pomysłowość. Brawo invasion! Jeśli ktoś wątpi w ich talent to niech odpali tą petardę. Wątpliwości miną od razu. Na sam koniec kolejny lekki i przyjemny, hard rockowy przebój, czyli "All for All".


Czas z muzyką invasion szybko mija i trzeba przyznać, że nowy album potwierdza, że ten band potrafi grać i tworzyć muzykę na wysokim poziomie. Płyta niezwykle przebojowa, zróżnicowana i przepełniona ciekawymi i łatwo wpadającymi w ucho melodiami. Dla fanów melodyjnego hard rocka pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

DARK TRANQUILLITY - Endtime Signals (2024)


 To jeden z tych zespołów, których nie trzeba przedstawiać. To jeden z tych zespołów, których można uznać za pionierów gatunku muzycznego, którego określamy melodyjnym death metalem. Tak Dark Tranquillity to zespół doświadczony i zasłużony, który działa od 1991r. Band stara się regularnie wydawać nowe wydawnictwa, choć swoje złote lata mają już za sobą. Najnowszy krążek zatytułowany "Endtime signals" to już 13 w dorobku grupy. Nie ma rewolucji, nie ma też przebłysku geniuszu z pierwszych płyt, ani też agresji i świeżości.

Ze starego składu został lider grupy, czyli Mikael Stanne, który odpowiada za partie gitarowe i wokal. Od lat napędza ten band i stanowi jego podstawowy filar. Drugim muzykiem, który jest od bardzo dawna w zespole to klawiszowiec Martin Brandstorm. Natomiast drugi gitarzysta Reinholdz jest w zespole od 2020r, a basista  Christian Jansson i perkusista Joakim Strandberg- Nilsson od 2022r.  Nowi muzycy jakoś specjalnie się nie wyróżniają i niczego nowego nie wnoszą. Problem tej płyty tkwi trochę w tym, że band stara się być przyjazny, bardziej młodzieżowy, tak jakby chcieli trafić do szerszego grona słuchaczy. Brzmienie wiadomo z górnej półki i band pokazuje swoją klasę, To słychać od pierwszych dźwięków. Tylko dlaczego te melodie takie bez ikry, bez mocy i pomysłu? Dlaczego band tak zatracił swój pazur i agresję? Poszukajmy dobrych utworów zatem. "Neuronal Fire" to pierwszy utwór, który pretenduje do miana hitu. Jest to utwór nieco komercyjny, nieco taki radiowy, ale sprawdza się i dobrze się go słucha. Po co tutaj są takie nijakie kompozycje jak "Not nothing"? Dobry przykład, że band nie gra jak kiedyś i nawet jakoś specjalnie nie próbuje. Utwór komercyjny i bardziej taki jakiś popowy. Miało być klimatycznie? Nie jest. Dużo tutaj takich pomyłek. Taki rozlazły "One of us is gone". Jak dla mnie koszmarek, który nie pasuje mi do marki Dark Tranquillity. Jest taki "The last imagination" bardziej zagrany z pazurem i nawet riff jest mocniejszy. Niespodzianki,ani przejawu geniuszu nie ma. Ot co solidny melodyjny death metal. Band przyspiesza w "Enforced Perspective" i to jest pozycja, która przypomina nieco stare dobre czasy. Jest szybko, melodyjnie i można doszukać się intrygujące partie gitarowe. Dobrze wypada też bardziej energiczny "A bleaker sun", choć i tu do ideału sporo brakuje.

Mało jakoś tutaj tego melodyjnego death metalu, mało ognia, pazura i tej pasji z pierwszych płyt. Nie przemawia do mnie ten album i strasznie się wynudziłem. Próby tworzenia czegoś bardziej komercyjnego, bardziej stonowanego nie trafia do mnie. Czuje się jakby Dark Tranquillity zatracił swoją tożsamość. Troszkę smutne, ale może kiedyś w przyszłości nagrają coś na miarę starych płyt, gdzie grali kawał świetnego melodyjnego death metalu. "Endtime Signals" należy bardziej traktować jako ciekawostkę.

Ocena: 5/10

niedziela, 18 sierpnia 2024

SIMONE SIMONS - Vermillion (2024)


 Simone Simons to jedna z najbardziej rozpoznawalnych wokalistek w heavy metalowym światku. Jej głos pojawiał się na płytach Kamelot, Primal fear, czy Ayreon. Oczywiście większość kojarzy się ją przede wszystkim z Epica. Przepiękny i wyjątkowy głos, który potrafi utulić do snu, a także wnieść słuchacza pod niebiosa i otoczyć prawdziwym ciepłem. To głos który w jednej chwili przyprawi o dreszcze, a potem powali operową manierą. Wyjątkowa wokalistka o dużych możliwościach i w sumie nic dziwnego, że w końcu postanowiła wydać swój pierwszy solowy album. "Vermillion" to coś innego niż Epica i bliżej temu do twórczości pana Arjena Lucassena z Ayreon. Nic dziwnego, skoro to on odpowiada za warstwę instrumentalną i partie gitarowe.

Płyta może gdzieś tam nastawiona na nowoczesne dźwięki na klimat i różne możliwości. Jest tu szeroki wachlarz od spokojnego rocka, czy pop rocka, aż przez nowoczesny heavy metal, kończąc na symfonicznym heavy metalu. Forma wokalna Simone nie podlega dyskusji, wciąż potrafi powalić na kolana. Tylko te dźwięki i połamane melodie w stylu Ayreon nie każdego mogę zachwycić. Dobitnie to słychać w otwierającym "Aeterna". Arjen Lucassen zaznacza swoją obecność. Brzmi to trochę jak Star One. Alyssa White gluz pojawia się gościnnie w "Cradle to the Grave" i jest w końcu agresywnie i z pazurem. Klimatycznie jest w "Fight or flight", ale znów jest nowocześnie i jakoś tak komercyjnie. Ciekawie wypada też mroczniejszy i progresywny "The weight of my world". Pomysł na nowoczesny heavy metal mamy w toporniejszym "R.E.D', a "The Core" to taki przebój na miarę talentu Arjena.

Płyta bardziej skierowana do fanów twórczości Arjena Lucassena aniżeli głosu Simone Simons. "Vermillion" to muzyka nowoczesna, intrygująca, bardzo zróżnicowana i próbująca dać nam pewien powiew świeżości. Mamy ciekawe momenty, ale jako całość to czuje rozczarowanie. To jak dla mnie płyta z kategorii ciekawostek o których szybko się zapomina.

Ocena: 5.5/10

VOODOO KISS - Feel The Curse (2024)


 Po 2 latach przerwy powraca niemiecki band Voodoo Kiss.  Band działa od 1995r, ale ich debiutancki album ukazał się w 2022r. Nie doszło do poruszenia wśród heavy metalowej społeczności, a "Voodoo Kiss" przeszedł bez większego echa. Band się nie poddał i teraz przedstawia światu swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Feel the Curse", który w dalszym ciągu ma trafić do fanów heavy metalu z nutką hard rocka i miłośników lat 80. Okładka zachęca, a to już coś....

Tak okładka to na pewno najmocniejszy punkt nowej płyty. Do zespołu dołączyła Steffi Stuber jako wsparcie wokalne dla  gerrita Mutza. Nie wiele z tej współpracy wynika, gdzieś tam zabrakło pomysłu na ciekawe rozdzielenie partii wokalny. Mogło to zabrzmieć o wiele ciekawiej. Inną sprawą jest fakt, że Gerrit Mutza też jest drugoligowym śpiewakiem, któremu brakuje trochę mocy i techniki.  Najbardziej się stara gitarzysta Martin Beuther, który stawia na oklepane patenty i sprawdzone zagrywki. Jest wtórnie i przewidywalnie. Płytę od klęski ratuje łatwo wpadające w ucho melodie i bardzo przyjazna formuła, w której band się obraca. Kto szuka czegoś ambitnego, poczuje rozczarowanie. To płyta skierowana do zagorzałych fanów heavy metalu lat 80, którzy potrafią przebrnąć przez specyficzny wokal czy oklepane riffy. Początek płyty w postaci "Feel The Curse" czy "Angel Demon" to średniej klasy kawałki, które słucha się całkiem dobrze, ale niczym specjalnym się nie wyróżniają i szybko wylatują drugim uchem. Pierwsze miłe zaskoczenie to przebojowy "Spellbound by her eyes", który mocno przypomina stare dobre czasy nwobhm. Niby proste granie, niby nic nowego, a dostarcza sporo frajdy. Nieco szybszy "Dr Evil" też wzbudza pozytywne emocje i tym samym band potwierdza że potrafi grać nieco szybciej i  z pazurem. Hard rockowy "Kiss or Kill" brzmi jak tani kawałek stworzony gdzieś tam w garażu. Niby pomysł był, ale został zmarnowany. Finał płyty to rozpędzony "Dead without a grave" to przykład, że band potrafi grać solidny heavy metal z nutką hard rocka. Solidny riff, odpowiednie tempo i pomysł na udaną melodię. Tutaj to zagrało.


Voodoo Kiss to druga, albo nawet i trzecia liga heavy metalowego grania. Niby coś tam potrafią, niby chcą dobrze, a wychodzi średnio, albo kiepsko. Słabym punktem jest wokalista,  czasami bardzo przewidywalne zagrywki gitarzysty i brak smykałki do udanego hitu. Zawsze czegoś zabraknie. Najlepsza okazała się okładka, ale przecież nie ona jest najważniejsza. Band musi coś zmienić, by przebić się do grona najlepszych.

Ocena: 5/10


niedziela, 11 sierpnia 2024

JUGULATOR - Imperator Insector (2024)


 Dobrego thrash metalu nigdy za dużo. Tego w tym roku trochę było, a już do listy zakupów można dopisać kolejne wydawnictwo. "Imperator insector" to najnowsze dzieło pochodzącego z Algierii zespołu o nazwie Jugulator. Band jest na scenie od 2014r i w przeciągu 10 lat udało im się nagrać w sumie 3 albumy i nieco umocnić swoją pozycję. Grają stary oldschoolowy thrash metal, który opiera się na szybkiej dynamice, mocnych riffach, łatwo wpadających w ucho melodiach, a wszystko mocno wzorowane na twórczości Exodus, Anthrax, Metallica, czy Testament. To czyni ten album niezwykłym kąskiem dla maniaków thrash metalu.

Sama okładka już na dzień dobry pomysłowa i potrafi zapaść w pamięci. Od strony technicznej album też wypada bardzo dobrze, bowiem brzmienie jest mocne i wyraziste. Dodaje potęgi dźwiękom.  W muzyce Jugulator kluczową rolę odgrywa lider grupy tj  Ramzy Curse, który przede wszystkim odpowiada za wokal i partie gitarowe. W tych drugich partiach wspiera go Lamine A. i w tej kwestii nie ma zbytnio się do czego przyczepić. Jest agresywnie, z pazurem, z pomysłem i słucha się tego bardzo dobrze od pierwszych sekund materiału. Wokal Ramzy intrygujący, agresywny i idealnie pasujący do tego co band gra. Na pewno taki typ wokalu umożliwia większe pole manewru. Jeśli można się do czegoś przyczepić chyba już do samego komponowania. Nie wszystko jest idealnie i zabrakło dotyku Boga, przebłysku geniuszu. Materiał jest świetny, ale nie idealny.

Płytę otwiera klimatyczne intro, a pierwsze konkretne uderzenie dostajemy w "Infected Focus". Thrash metal z  górnej półki i taki jaki lubię. Mocny riff, szybkie tempo i duża dawka melodyjności. Bardziej urozmaicony jest "Radioactive Mutation", w którym nie brakuje też elementów heavy metalu. Echa Metaliki mamy w klimatycznym "Imperator insector", który w pełni oddaje styl i jakoś Jugulator. Band potrafi odnaleźć się w dłuższych kompozycjach co potwierdza "Order the invasion". Sam kawałek pokazuje znów bardziej heavy metalowe oblicze zespołu i nawet stonowane tempo też temu sprzyja. Nieco zakręcony "Bleeding earth" przemyca troszkę elementów Anthrax i to kolejna intrygująca kompozycja na płycie. Band przyspiesza w rozpędzonym "From Underworld", by potem nieco zwolnić i zabrać słuchacza w progresywne rejony w "atomic insecticide".

Jugulator właśnie zmajstrował swój najlepszy album. Thrash metal pełną gębą i taki oldscholowy jak lubię. Słychać nawiązania do klasyki, a przy tym jest świeżość i pomysłowość. Brawo panowie, bo to kawał dobrej roboty ! Jeden z najlepszych albumów thrash metalowych roku 2024. 

Ocena: 9/10

środa, 7 sierpnia 2024

IMPERIA - Dark Paradise (2024)


 To już 21 lat działalności holenderskiej formacji Imperia. Marka dobrze znana miłośnikom symfonicznego heavy metalu, gdzie wszystko kręci się wokół kobiecego, operowego głosu. To jeden z tych zespołów, który idzie w ślady Nightwish, Epica, Edenbridge czy Amberian Dawn. W tym roku pojawił się 7 album studyjny zatytułowany "Dark Paradise" i w swojej kategorii jest to pozycja godna uwagi.

Muzyka Imperia nie jest skomplikowana i opiera się na chwytliwych melodiach, na przejrzystych partiach gitarowych. Band przede wszystkim stara się brzmieć nowocześnie, świeżo i zarazem z pazurem. Nie boją się eksperymentować i urozmaicać swój styl gry. To dzięki temu nowy album jest zróżnicowany i dostarcza wiele emocji. Można zarzucić brak agresji i bardziej komercyjny wydźwięk, ale są też i plusy. Jednym z nich jest przebojowość i porządna dawka symfonicznego heavy metalu. Nie tworzą nic oryginalnego, ale słucha się tego przyjemnie i można wyłapać perełki. Imperia to przede wszystkim poruszający i emocjonujący głos Heleny Michaelsen, który buduje klimat i nadaje całości symfonicznego charakteru.  Ważną rolę odgrywa też gitarzysta Jan Yrlund, który stara się cały czas czymś nas zaskoczyć i dostarczyć ciekawe i intrygujące partie gitarowe.

Płyta trwa 50 minut i mamy 10 utworów. Na co zwrócić uwagę? Na pewno na dobrze skrojony "Better place", gdzie czuć podniosłość i operowy wokal Heleny. Jest klimat i jest spójność, jest przebojowość i wszystko to co najważniejsze w symfonicznym heavy metalu. Prawdziwa perełka i lepiej nie można było otworzyć tego krążka. Echa nightwish można wyłapać w nieco folkowym "Reach my Tears", który również stanowi jasny punkt płyty. Chwytliwy motyw przewodni robi tutaj furorę. Dalej warto zwrócić uwagę na nastrojowy i nieco bardziej stonowany "Reflection". Band bawi się konwencją i nawet nutka progresywności dobrze robi temu kawałkowi. Orientalne ozdobniki niczym Myrath w "Soldiers of Hell" potrafią pozytywnie zaskoczyć i uczynić ten utwór niezwykle świeżym i ciekawym w odbiorze.  Mocna rzecz! Szybko wpada w ucho również melodyjny "Void of Emptiness", a zamykający "The Demons Fireplace" to urocza ballada, która łapie za serce i zostaje z nami na długo.


Imperia nagrała kolejny udany album i potwierdzają, że solidną kapelą, która potrafi tworzyć ciekawą i intrygującą muzykę, za którą stoi również jakość. Dla fanów symfonicznego heavy metalu jest to pozycja na pewno godna uwagi. Nie brakuje ciekawych pomysłów, świeżości i dobrze rozplanowanych motywów przez doświadczonych i utalentowanych muzyków. Czego zabrakło? Troszkę agresji, troszkę dynamiki.

Ocena: 7/10

wtorek, 6 sierpnia 2024

TARTNESS - Fjordvind (2024)


 Na pierwszy rzut oka "Fjordvind"wygląda jak płyta z kategorii fiński power metal. Samo logo przypomina mi nieco Pertness. Tu zaskoczenie, bo Tartness to niemiecka kapela, która gra melodyjny death metal z nutką symfonicznego metalu. Echa wintersun, Orden Ogan, Pertness są, ale też coś z fińskich kapel grających melodyjny death metal. Band powstał w 2003r i skupia się w okół dwóch muzyków, czyli Pascala Rudolfa i Marcusa Hirche. Efektem ich współpracy jest debiutancki album "Fjordvind"

Klimat fińskiego metalu daje o osobie znać nie tylko na okładce. Samo brzmienie też mocno wzorowane na tamtejszej scenie metalowej. Ten chłód jest wyczuwalny i potrafi przeszyć słuchacza. Pascal Rudolf przede wszystkim odpowiada za wokal. Jego głos może nie powala techniką, czy charyzmą, ale pasuje do całości i nadaje melodyjnego charakteru.  Z kolei Marcus Hirche stara się dostarczyć pomysłowych partii gitarowych i urozmaicić owy materiał, żeby nie było nudno.

Instrumentalne intro na dzień dobry buduje napięcie i pierwsze mocne uderzenie dostajemy w rozpędzonym "Vinterdugg" i taki melodyjny death metal to ja lubię. Zagrane z polotem, z pomysłem i rozmachem. Dobrze się tego słucha i od razu można wyczuć potencjał w tej formacji. Epickość i podniosły klimat to atuty "Winds of Desolation". Kolejny killer na płycie to agresywny "immortal Essence" i znów można poczuć moc. Brzmi to naprawdę świetnie i można się delektować każdy dźwiękiem i niezwykłą melodyjnością. Nastrojowy "Fjordvind" też ma swój urok i wnosi troszkę spokoju. Symfoniczne ozdobniki dają o sobie znać w energicznym "Frostbound Salvation" i znów band zaskakuje ciekawymi aranżacjami i dobrze rozplanowanymi partiami wokalnymi.  Przepych i sporo intrygujących ozdobników mamy w marszowym "natures eternal reign", który zachwyca pod każdym względem. Ten pomysłowy główny motyw i stonowane tempo robią robotę.  Zamykający "Aurora Borealis" momentami ociera się o black metal, ale jest też nutka power metalu. Niezwykła dawka świetnie zgranych melodii.

Bardzo udany debiut niemieckiej formacji, która pokazuje że dobre pomysły to podstawa by osiągnąć sukces. Świetna mieszanka agresywnych riffów, fińskiego chłodu i niezwykłej melodyjności. Ja to kupuje, choć band tutaj nie odkrywa ameryki.  Na taki melodyjny death metal zawsze warto czekać i chętnie będę obserwował poczynania Tartness w przyszłości.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

VISION DIVINE - Blood and Angels Tears (2024)


 Rhapsody of Fire żyje i ma się dobrze bez Fabio Lione to i czemu nie miałoby być podobnie z innym wielkim zespołem, gdzie pełnił funkcję wokalisty? Mowa tutaj o Vision Divine, który jest jednym z najważniejszych włoskich zespołów.  Ta formacja działa od 1998r i cały czas nagrywa płyty na udanym poziomie. "Blood And Angels Tears" to 9 studyjny album tej grupy, który ukaże się nakładem Scarlet Records. Fabio Lione nie ma w zespole od 2018r, a teraz jeszcze nie ma Mike;a Terrany. Jest za to równie świetny Matt Peruzzi z Labyrinth. Vision Divine ma wokalistę Ivana Giannini, którego kojarzymy z Derdian i mając tego typu wokalistę to można działać cuda i wypełnić lukę po znakomitym Fabio Lione.  Fani zespołu i power metalu nie mogą przegapić premiery 20 września tego roku.

Vision Divine to specjalista w kategorii podniosłego, progresywnego power metalu, gdzie jest też pełno smaczków symfonicznego power metalu. Ten band zawsze potrafi postawić na miłą dla oka okładkę, mocne i wyraziste brzmienie, które nadaje mocy instrumentom. Wysoka jakość realizacji nie powinna dziwić i od pierwszych dźwięków potrafi zaimponować i przeszyć słuchacza. "Blood and Angels tears" to płyta zróżnicowana, przemyślana, dojrzała i pełna różnych urozmaiceń. Znajdziemy tu szybkie kompozycje, ale też stonowane nastrojowe, czy podniosłe. Każdy znajdzie coś dla siebie. Elementy progresywne nie są przesadzone i wszystko jest bardzo spójne. Vision Divine to nie tylko mocarny głos Ivana, ale też świetna praca gitarzystów. Puleri/Thorsen potrafi pozytywnie zaskoczyć i dostarczyć słuchaczowi niezapomnianych doznań. Tutaj też jest wysoki poziom, a wszystko piękna spinają partie klawiszowe Alessio Lucatti, który grywał niegdyś w White Skull.

Kwintesencja power metalu i wszystko co najpiękniejsze w tym gatunku zostało zaprezentowane w "the ballet of Blood and Angels Tears". Szybkie tempo, mocna praca sekcji rytmicznej i przepiękne przejścia między gitarzystami. Dzieje się sporo i na taki power metal zawsze warto czekać. Pomysłowy riff i duża dawka energii ti atuty rozpędzonego "Once invicible" i czuć tutaj potęgę włoskiej sceny metalowej. Ta subtelność, jakość i wyszukane melodie. Włosi to mają smykałkę do tego. Dalej mamy nieco kiczowaty "Drink Our Blood", ale te proste partie klawiszowe i łatwo wpadający w ucho riff czynią ten kawałek jednym z największych hitów na płycie. Niezwykle chwytliwy jest też "Preys", który opiera się na sprawdzonych patentach. Momentami czuje się jakbym słuchał Lords of Black. Lekki i melodyjny "Go East" nieco przypomina złote lata Stratovarius. Klasyczny power metal dostajemy w "The Broken Past" i nawet fani Helloween znajdą tutaj coś dla siebie. Band z łatwością tworzy łatwo wpadające w ucho refreny i ta dbałość o detale jest szokująca. Potwierdza to też "Dice and Dancers" i jedynie "Lost" troszkę nie do końca mnie przekonał.

Vision Divine wie jak podziałać na zmysły słuchacza. Ta płyta to coś więcej niż kolejna płyta power metalowa. Tutaj jest rozmach, energia, ale też klimat i działanie na emocje słuchaczy. Band bawi się konwencją i nie trzyma się kurczowo jednego riffu. Stara się brzmieć świeżo i mocarnie. Zabrakło może pomysłów na cały album, ale i tak jest wysoki poziom. Wiele zespołów chciałoby grać taki power metal jak Vision Divine. Płyta godna uwagi!

Ocena: 9/10

sobota, 3 sierpnia 2024

RUINFORGE - Mist and Myth (2024)


"Mist and Myth" to kolejny dobry przykład na to, że w dzisiejszych czasach nawet w pojedynkę można stworzyć muzykę i nagrać album z melodyjnym death metalem i to na całkiem przyzwoitym poziomie. Tak i aż ciężko w uwierzyć w taki stan rzecz, ale jest to zjawisko które co raz częściej spotkać. Za Ruinforge stoi multiinstrumentalista Jordan Fowler, który odpowiada za wszystko. Debiutancki "Mist and Myth" pozytywnie zaskakuje i potwierdza, że uzdolnieni muzycy są w stanie nagrać w pojedynkę bardzo udany album, który zapadnie w pamięci.

Jordan Fowler to przede wszystkim utalentowany gitarzysta, bo wygrywa sporo intrygujących riffów i motywów gitarowych. Z jednej strony dominują chwytliwe melodie, ale jest też miejsce na agresję i mroczny feeling. Mamy udane balansowanie między folk metalem, a melodyjnym death metalem. Warto też pochwalić za świetną realizację brzmieniową i przygotowanie klimatycznej okładki, która zachęci nie jednego potencjonalnego słuchacza do sięgnięcia po "Mist and myth".

Przepiękne jest otwarcie płyty za sprawą "World Seed" i od razu czuć, że szykuje się coś ciekawego. Piękne melodie atakują nas w "Forest Melody" i brzmi to naprawdę intrygująco. Jest sporo folkowego klimatu, jest też mocny riff i odpowiednia dynamika.  Jordan pokazuje swój potencjał i brzmi to naprawdę profesjonalne. Taki melodyjny death metal z nutką folk metalu to ja kocham. Pomysłowy motyw gitarowy dostajemy w nieco stonowanym "Words Of Fate" i też dużo dobrego się dzieje. Ciekawe przejścia i zmiany temp mamy w marszowym "Oceans Dream" i tutaj górą bierze tajemniczy klimat. "A swamp Story" troszkę momentami nasuwa namyśl twórczość Kalmah, z kolei "Thousand Wolves" to kolejny melodyjny kawałek, który zaskakuje pozytywnie świeżością i dobrze skrojonymi partiami gitarowymi. Całość wieńczy "Mist and Myth", czyli prawdziwy punkt kulminacyjny tej płyty. Te 9 minut bardzo szybko tutaj mija. Upchano sporo ciekawych motywów i nie brakuje agresji i pomysłowości. Udaje się zainteresować słuchacza przez ten cały czas. Melodie są z górnej półki i do tego te echa Running wild. Mocna rzecz.

"Mist and Myth" to prawdziwa uczta dla maniaków melodyjnego death metalu. Ta piękna okładka kryje naprawdę znakomitą zawartość. Chwytliwe i niezwykle pomysłowe melodie spotykają agresję i folkowy klimat. Wybuchowa mieszanka i  do tego ten uzdolniony Jorda, który tak dużo tutaj ogarnął. Jest czym się zachwycać. Brać i słuchać, bo jest to muzyka na wysokim poziomie.

Ocena: 9/10

 

METAL CHURCH - The Final Sermon - Live in Japan 2019 (2024)


 Jedną z największych strat dla muzyki heavy metalowej przyniosła śmierć Mike;a Howe'a - wokalisty uznanej formacji Metal Church. Dla mnie jeden z najlepszych i najbardziej charyzmatycznych wokalistów, którzy wyróżniają się charyzmą i wyjątkową barwą. Ciężko uwierzyć, że to już 3 lat od jego śmierci. Metal Church ma nowego wokalistę w postaci Marca Lopesa, ale band nie zapomniał o swoim dawnym koledze i postanowili jeszcze raz oddać hołd dla Mike;a Howe'a. Tym razem band postawił na wydanie albumu koncertowego, który zawiera koncert z 2019r który odbył się w Japonii w ramach promowania "Damned if You do", który był ostatnim albumem z Howem na wokalu. Dla fanów zespołu i głosu Mike;a pozycja obowiązkowa. W zasadzie "The Final Sermon" to taki zbiór najlepszych hitów z albumów gdzie śpiewał Mike;a, ale jest też coś z debiutu i "The Dark". Prawdziwa gratka.

Zgrany skład, dobra forma muzyków i dobra setlista. To wszystko to jest. Od razu widać, żeby band włożył sporo pracy w owy album koncertowy. Miła dla oka okładka i mocne brzmienie, tylko troszkę za dużo tu ulepszania w studio i za mało klimatu koncertu. Publiczności praktycznie nie słychać, no chyba że między utworami. Tak to jest spory minus. Tym razem nadrabiają dobrze dobraną listą utworów i ciekawą mieszanką nowych hitów i starych. Za mało z "XI" i może za mało z czasów Davida Wayne'a, ale można to wszystko wybaczyć. Hołd dla Mike;a został oddany i dobrze jest znów usłyszeć jego głos. Mamy tu "Damned if You Do", czyli hit z ostatniej płyty z Howe na wokalu i dobrze wypada w wersji na żywo. Oczywiście jak jest Howe to jest nieśmiertelny "Human Factor", agresywny "Date with Poetry", czy przebojowy "Fake Healer", który bardzo często gości w setliście Metal Church. Mnie osobiście cieszy obecność kawałków z płyty "Hanging in the balance". Nieco progresywny "God of second chance", czy niezwykle melodyjny "No friend of mine" to ponadczasowe kawałki, które zawsze będą kojarzone z głosem Mike;a Howe i jego charyzmą i stylem śpiewania. Można też dla odmiany posłuchać kawałków z pierwszych dwóch płyt. Tutaj też dobrze wypada Mike i nadaje trochę swojego charakteru i stylu do tych kompozycji. Wystarczy posłuchać "Start the Fire" czy "Beyond the black".

Mike;a nie ma, Metal Church dalej kontynuuje swoją twórczość, świat dalej się kręci i w sumie to kolejna wielka strata dla heavy metalu, z którą trzeba się pogodzić. Pustka jest i wielka tęsknota za talentem i głosem Mike;a. Pozostaje już tylko delektować się klasyką jaką pozostawił po sobie, a ten album koncertowy mimo swoich wad też miło czas umili i przypomni wielkie hity Metal Church. Pozycja dla fanów Mike;a i Metal Church.

Ocena: 8/10