Kiedy tak wsłuchuje się
w współczesne albumy metalowe dochodzę dość często do
wniosku że brakuje im owej lekkości, radości, brakuje swobodnego
grania, miłości do muzyki, anie tak jak dzisiaj dużo sztuczności,
udawania, silenia się nie wiadomo na co. Oczywiście znajdą się
wyjątki i jednym z nich choćby debiut RAZORWYRE, a więc
kapeli pochodzącej z Nowej Zelandii. Kiedy słucham ich debiutu”
Another Dimension” który ma mieć oficjalną premierę
15 sierpnia i kiedy patrzę na rok założenia czyli 2008 to zaczynam
mieć wątpliwości. Bo wiele symptomów wskazuje bardziej na
lata ...80. Słychać wpływy Kai Hansena ( GAMMA RAY, HELLOWEEN),
JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, PRIMAL FEAR, czy też SKANNERS. Choć
słychać pewne współczesny patenty, to jednak mimo wszystko
całość kojarzy się z latami 80 i taki old scholowe granie zawsze
ma wzięcie. Tylko problem w tym że jedne zawodzą a inne
zachwycają. RAZORWYRE należy do tej drugiej grupy. Styl w jakim
obraca się zespół można określić mianem heavy/power metal
z tym że na tych gatunkach się nie kończy i słychać wpływy i
patenty charakterystyczne dla speed metalu, NWOBHM, thrash metalu,
czy też hard'n heavy i hard rocka. Zanim przejdę do opisywania
owego albumu, warto na chwilę się skupić na aspektach
historycznych. RAZORWYRE został założony w 2008 roku z inicjatywy
Chrisa Calavriasa i Jamesa Murray'a początkowo pod nazwą GAYWYRE,
zaś w roku 2010
zespół przyjął obecną nazwę. Idea zespołu jest prosta:
granie w stylu lat 80, w nowoczesnej formie. Tak więc „Another
Dimension” jest to album, który bazuje na mocnych i ostrych
riffach, które są przesiąknięte energią i melodyjnością.
W tej roli świetnie się spisuje duet gitarzystów Calavrias/
Murray, który nie bawi się w kombinowanie, czy jakieś dziwne
urozmaicenie. Jest szaleństwo, energia, dynamit, melodyjność i to
co wyczyniają obaj gitarzyści wprawia w euforię i łezka w oku się
kręci, że jeszcze ktoś stawia na tradycję i sprawdzone patenty.
Pod tym względem jest to jeden z energiczniejszych albumów w
tym roku, w kategorii heavy/power metal. Jest to album, gdzie jest
ciężkość, jest i melodia, a szybkość i przebojowość to cechy,
które osobie dają znać przez cały krążek. Piękna i miła
dla oka okładka, czy brzmienie które jest mięsiste i mające
klimat płyt z lat 80 świadczy tylko o tym, że album został
dopracowany zarówno pod względem wizualnym jak i audialnym.
Piękne
opakowanie to nie wszystko, liczy się serce albumu czyli zawartość,
a ta tutaj nie brzmi jak dzieło amatorów, a raczej muzyków
doświadczonych, mających kilka albumów na swoim koncie.
Materiał znakomicie się prezentuje i słychać dobre rozplanowanie,
dobre techniczne przygotowanie muzyków, nie zawodzą oni ani
pod względem poziomu, pomysłowości ani atrakcyjnych aranżacji.
Nie raz się przekonałem jak znaczącą rolę odgrywa otwierający
utwór, który od razu daje słuchaczowi mocnego kopa i
sprawia że czeka się z większym głodem na resztę kompozycji. Tak
też jest tutaj. „The Conjuror (Shaman's
Wrath)” to
kompozycja zwarta, dynamiczna, melodyjna, łącząca patenty power
metalowe z thrash metalowymi i sporo w tym HELLOWEEN z „Walls Of
Jericho”, ale nie tylko. Skojarzeń jest może i pełno, ale to
jakoś nie umniejsza kompozycja, bo ona ma swój własny
charakterystyczny styl, jest pazur, ognisty, dynamiczny riff, jest
melodia i świetny wokal Z Chylde, który wyśmienicie się
prezentuje. Mam znakomitą manierę która przypomina momentami
Ralfa Scheepersa, Tima Owensa z pewnym mrocznym feelingiem ala King
Diamond. W podobnej konwencji utrzymany jest przebojowy „Knights
Of Fire”.
Materiał jest urozmaicony i pojawiają się kompozycje odnoszące
się do różnych podgatunków metalu. „Desert
Inferno”
mimo power metalowej melodyjności, swoją agresją i dynamiką
nasuwa thrash metal. „Fight Or be
fucked” czy
też „Another Dimension Of Hell”
nasuwa hard
rock, czy też hard'n heavy. Duża część utworów nie kryje
inspiracji zespołu NWOBHM i latami 80. Fanom IRON MAIDEN, ANGEL
WITCH, przypadnie do gustu melodyjny i zadziorny „Nightblade”
, instrumentalny „The Infinite”
który po raz kolejny zgrabność i biegłość przechodzenia
gitarzystów między melodiami, riffami. Co ciekawe zespół
nie spuszcza z tonu i do końca serwuje szybkie, dynamiczne i
chwytliwe utwory i nie wiele gorsze od wcześniej wymienionych jest
szybki „The Fort”,
ostry, z ciekawym motywem głównym „Speed
Warrior”
przypominający dokonania HELLOWEEN i IRON MAIDEN, również
przebojowy „Wind Caller”
czy zamykający album „Hangman's Noose”
Może nie jest to album,
który zapewni słuchaczowi oryginalny styl, zaskoczy formą,
no bo to wszystko już było. Ale ma wiele innych atutów.
Pomysłowość muzyków, ciekawe i zapadające melodie, radość
z grania, lekkość muzyków w przechodzeniu między motywami,
dynamit, energia, przebojowy charakter, równy i zróżnicowany
materiał i znakomite umiejętności muzyków. Są to cechy,
które nie da się przypisać każdemu albumowi. Świetny
debiut i z ciekawością będę wypatrywał ich kolejnego albumu w
przyszłości. Jeden z ciekawszych debiutów, który
dostarcza sporo emocji i radości. Niech będą przeklęci ci, którzy
ominą to wydawnictwo.
Ocena: 9.5/10