piątek, 31 maja 2024
CLOVEN HOOF - Heathen Cross (2024)
Dziś jest ten dzień. Dzień jakże ważny dla maniaków heavy metalu i przede wszystkich tych, którzy uwielbiają twórczość brytyjskiego Cloven Hoof. To jest z tych zespołów, który mnie zawiódł i zawsze dostarcza muzykę na wysokim poziomie. "Heathen Cross" to już 9 dzieło tej formacji i co ciekawe to taka próba powrotu do pierwszych płyt i stylistyki bardziej nwobhm niż heavy/power metal który był na ostatnich płytach.Chris Dando został zatrudniony w roli klawiszowca, ale to nie koniec niespodzianek. W 2023r do zespołu dołączył nowy wokalista i znów padło na amerykańskiego śpiewaka, który specjalizuje się w amerykańskim power metalu. Mowa o Harrym Conklinie. Ciekawa mieszanka wyszła. Jednym przepasuje taki duet, takie zestawienie, a innym będzie przeszkadzać ten power metalowy wokal w heavy metalowej stylistyce Cloven Hoof.
Brzmienie tutaj niby jest takie klasyczne, pełne nawiązań do lat 80, ale nie jest też idealne. O wiele ciekawsza jest sama okładka, która kryje mrok, tajemniczość i do tego jest malowana ręczna. Jedna z piękniejszych okładek roku 2024. Harry to wiadomo światowej klasy wokalista i potrafi zrobić różnice na plus w danym utworze. Odnajduje się w tej bardziej heavy metalowej stylistyce i mi akurat ta mieszanka dwóch różnych światów przypasowała. Jego zadziorny głos dodaje nieco pikanterii. Cloven Hoof to przede wszystkim dopracowane i przemyślane partie gitarowych. Duet gitarowy tworzony przez Chrisa i Luke'a imponuje dynamiką i zróżnicowaniem. Jest granie z polotem i pasją i to daje się we znaki. Kawał dobrej roboty panowie odwalili, a to się chwali.
Tytuł płyty od razu skojarzył się z "Headless Cross" Black Sabbath i te skojarzenie jeszcze później się pojawiają. Od razy odsyłam do znakomitego, klimatycznego "Sabbat Stones", który jest miłym hołdem dla ery Tony Martina i jakoś przypomniał mi się "Headless Cross". Poziom równie wysoki i pokazuje, że Cloven Hoof to wysokiej klasy band. Riff w "Redeemer" jest jakoś znajomy, a do tego jest troszkę elementów judas Priest. Harry Conklin błyszczy i potwierdza swoją wielkość. Klawisze rodem z Deep Purple nadają klimatu przebojowemu "Do what thou wilt" i ten mroczny klimat da się wyczuć. Troszkę zbyt przekombinowany jest "Last mand Standing". Troszkę za bardzo topornie i troszkę jakby na siłę. Szybko, melodyjnie jest w rozpędzonym "Darkest before the dawn", gdzie jest pełno nawiązań do twórczości Iron maiden. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Podobne emocje wzbudza agresywniejszy "Frost and Fire" i to znów rasowy killer. W takiej stylizacji band wypada znakomicie. Fani Black Sabbath ery Tony Martina muszą też zwrócić uwagę na zamykający "The Summoning". To najdłuższa kompozycja na płycie, gdzie pojawiają się elementy progresywne i nawet coś z Rainbow. Bardzo udany utwór, który pokazuje zróżnicowanie na tej płycie.
Cloven Hoof jak zwykle nie zawiódł i nagrał album wysokiej jakości. Miło jest usłyszeć ich w tej bardziej klasycznej stylistyce. Od razu można poczuć, że słuchamy płyty nagranej przez brytyjski band. Harry podołał zadaniu i wniósł troszkę świeżości do muzyki Cloven Hoof. Na pewno nie można pominąć tej pozycji.
Ocena: 8.5/10
czwartek, 30 maja 2024
RHAPSODY OF FIRE - Challange the wind (2024)
Nie ma Luca Turilli, nie ma Fabio Lione, nie ma Alexa Holzwartha, a włoski Rhapsody wciąż gra i tworzy nową muzykę. Ze starego składu przetrwał klawiszowiec Alex Staropoli, który też odgrywa ważną rolę w muzyce Rhapsody. Pierwszy album, po zebraniu nowego składu był strzałem w dziesiątkę. "The Eight mountain" to jeden z ich najlepszych albumów, a wokalista Giacomo Voli pokazał się z znakomitej strony. Z miejsca stał się jednym z najlepszych wokalistów młodego pokolenia. Druga cześć tej sagi w postaci "Glory for salvation" to tylko dobry album, a najnowszy"Challange the Wind" jest między nimi. Nie jest to płyta idealna, ale lepsza od poprzedniczki.
Jest Power metal, jest podniosłość, jest szybkość, rozmach, epickość i duża dawka ciekawych melodii. Niby wszystko się zgadza, a jednak potrafi się wedrzeć nuda i przewidywalność. Do ideału brakuje troszkę i chyba najbardziej brakuje błysku geniuszu i tych przebojów z "The Eight Mountain". Giacomo to wiadomo mistrz i potrafi czarować swoim głosem. Na pochwałę zasługuje również gitarzysta Roberto De micheli, który jest mocno zaangażowany i stara się wygrywać ciekawe melodie czy solówki. Jest poprawa względem poprzednika, ale do perfekcji troszkę zabrakło.
Rhapsody nie odkrywa ameryki i gra to w czym jest najlepszy, czyli symfoniczny power metal i to jest właśnie co znajdziemy tutaj. Można też odnieść wrażenie, że band czasami chce grać bardziej komercyjnie, nastrojowo, żeby trafić do szerszego grona słuchaczy.
Okładka jakoś nie skradła mojego serca, brzmienie jest z górnej półki, co raczej nikogo zadziwi. Co do zawartości to na pewno fani nie będą narzekać, a może i ci co nie przepadają za Rhapsody przekonają się do nich dzięki temu albumowi? Otwarcie płyty jest w wielkim stylu, bo dostajemy tytułowy "challange the wind", który jest power metalową ucztą. Ta podniosłość, epickość i niesamowity śpiewa Giacomo imponują i pokazują potęgę Rhapsody. "Whispers Of Doom" to kolejny szybki, melodyjny i energiczny kawałek, który łatwo wpada w ucho. Dobrze wypada też zróżnicowany i bardziej zadziorny "The Bloody Pariah", który finezyjne i zagrane z polotem solówki. Najdłuższy na płycie jest "Vanquished by Shadows" i w sumie pierwsza część utwory zachwyca. Jest z pazurem, jest dynamika, melodyjność i duża dawka power metalu, druga część nieco bardziej progresywna. Utwór troszkę może za długi, ale jest tutaj sporo wysokiej klasy motywów. Dzieje się sporo dobrego w tym kawałku."Kreel magic staff" jest taki nieco ospały, taki bardziej romantyczny i ocierający się o komercje. Szybko, agresywnie jest w "Diamond Claws" czy w przebojowym "Black Wizard", które znów dostarczają emocji, mocy albumowi. Najsłabszy na płycie jest nijaki "a brave new hope" i lepiej brzmi zróżnicowany i pomysłowy "Holy Downfall" i ta współpraca na linii Roberto De Micheli i Alex Staropoli jest godna podziwu. Zamykający "Mastered by the dark" ma przebłyski, ciekawe zagrywki gitarowe i do tego marszowe tempo, które potrafią zauroczyć. Udane zwieńczenie całości.
Nie jest to najlepszy album Rhapsody, ale najgorszy też nie. Miło jest widzieć, że dalej grają, dalej tworzą i nagrywają nowe płyty, które mimo wszystko trzymają wysoki poziom. Jest kilka momentów, które bym zmienił, inaczej rozegrał, ale sama płyta dostarcza sporo pozytywnych emocji i zachęca do ponownych odsłuchów. Fani będą zachwyceni, a malkontenci mogą w końcu przekonać się do stylu Rhapsody.
Ocena: 8/10
wtorek, 28 maja 2024
INFINITE CORRIDOR - Serpent Gate (2024)
Infinite Corridor to duński projekt muzyczny, którzy tworzą dwie osobistości. Wokalista Adam Faggayas oraz gitarzysta Balazs Toth. Obaj panowie uzdolnieni i już pierwszy singiel wypuścili w roku 2021. Od razu dali do zrozumienia, że przede wszystkim gra im w sercu tradycyjny heavy metal, choć nie brakuje wpływów power metalu. Panowie nie tak dawno wydali debiutancki album "Serpent gate" i co ciekawe, to kolejny przykład, że nawet w pomniejszonym składzie można działać cuda. Okładka robi wrażenie, przyciąga uwagę i z muzyką jest podobnie.
Warto wspomnieć, że nad miksem i brzmieniem czuwał Sebastian Levermann z Orden Ogan, a za partie perkusyjne odpowiada Dirk Meyer Berhorn. Gościnnie pojawił się również Tim Ripper Owens, ale pomijając wielkie nazwiska, to tutaj muzyka sama się broni. Wokalista Adam ma ciekawą barwę i technikę śpiewania. Idealnie pasuje do takiego zadziornego grania i ma wiele do zaoferowania. To jest jeden z tych głosów, które chce się słuchać. Sporo do muzyki, stylu grupy wnosi gitarzysta Balazs Toth, który stawia na pomysłowe riffy, motywy gitarowe i w zasadzie sporo się dzieje i nie pozwala nam się nudzić. Nie jest to na pewno debiut, który jest bez mocy i godnych uwagi kawałków.
Wystarczy odpalić pierwszy utwór tj "Dreamwalker", który ociera się o power metal. Jest mocno, agresywnie i z pazurem. Słychać, że w Infinite Corridor drzemie potencjał. Sam riff przypomina nieco klimat Grave digger czy Paragon. Przyznaje się bez bicia, że ciarki mnie przeszły kiedy wkroczył "Straight Ahead" i samo wejście mocno inspirowane jest Iron Maiden. Jak to zostało rozplanowane i zagrane jest godne podziwu. Prawdziwa perełka i jeden z najlepszych utworów na płycie.Ponury, marszowy i mroczny "Wings of freedom" po prostu wgniata w fotel. Sam klimat, jakość i pomysłowość przypomina ostatni album Joe Lynn Turnera. Cudo, a minus tylko taki że kawałek trwa trochę ponad 2minuty. Dalej mamy prosty i toporny "Break the mirror" i to solidne granie, już bez przebłysku geniuszu."Ashwatthama" to znów ukłon w stronę agresywniejszego grania i znów band stara się nas zaskoczyć. Melodyjny "Serpent gate" też jest uroczy i przemyca miłe dla ucha solówki. Jest melodyjnie i z pomysłem. "Dreamwalker" z Timem Ripperem Owensem brzmi nawet lepiej niż wersja z albumu.
Dwóch muzyków, dwóch uzdolnionych ludzi, którzy chcą grać heavy/power metal stawiając nacisk na melodie, mocne riffy, a przede wszystkim klimat. Drzemie w tej formacji ogromny potencjał. Szukają muzyków, żeby stworzyć zespół z prawdziwego zdarzenia. Tego im życzę, bo stać ich na tworzenie wysokiej klasy muzykę. Płyta godna polecenia!
Ocena: 8/10
niedziela, 26 maja 2024
HEXTAR - Doomsayer (2024)
"Doomsayer" to debiutancki album włoskiej formacji Hextar, która obrała sobie za cel granie mieszanki heavy metalu i power metalu. Proste melodie, mało wyszukane motywy gitary i ogólnie nastawienie na dobrą zabawę i granie oparte na sprawdzonych patentach. Dzięki temu może Hextar nie będzie może kandydować do najbardziej oryginalnej kapeli, ale dostarczy sporo pozytywnych emocji fanom takiego grania.
Band tworzą doświadczeni muzycy i choć działają od 2018r, to w tym roku doszło do pewnych zmian personalnych. Do zespołu dołączył perkusista Amedeo Paolini, a także gitarzysta Niccolo Giacometti, którzy dobrze wpisali się do stylu grupy. Wokal Emilliano Zina też jest dobry w tym całym rozplanowaniu, ale jakoś niczym specjalnym się nie wyróżnia na tle innych śpiewaków. Na pewno pasuje do tego co gra band i potrafi nadać całości melodyjnego charakteru. Brakuje w tym troszkę elementu zaskoczenia i świeżości.
Nie brakuje na pewno tutaj dobrych utworów i taki jest bez wątpienia "Nothing is Eternal". Rasowy power metal w tradycyjnym wydaniu. Dobrze się tego słucha, a band tutaj błyszczy. Dobrze wypada też rozbudowany "The otherwidly Sin", ale brakuje tutaj jakiegoś zrywu i próby zaskoczenia słuchacza. "Hour of Glory" miał być w zamyśle bardziej nastrojowy i epicki, prawie się ta sztuka udała. Troszkę więcej energii i przebojowości niesie ze sobą "The fight beyond the sleep", choć też wydaje się być na siłę wydłużany. Końcówka płyty też dostarcza dwa zadziorne i rozpędzone kawałki, które pokazują że w zespole drzemie potencjał i potrafią grać. "The story so far" czy "Doomsayer" to udane kompozycje, które wpadają w ucho.
Solidne rzemiosło, dobrze zagrany heavy/power metal, gdzie wokalista się spełnia, a gitarzyści grają swoje. Brakuje elementu zaskoczenia, świeżości, głodu żeby osiągnąć sukces i stworzyć coś powalającego na kolana. Dobra muzyka, ale nic ponadto.
Ocena: 6.5/10
MAD HATTER - Oneironautics (2024)
Szalony kapelusznik wraca i znów ma dla nas dawkę klasycznego power metalu, który mocno nawiązuje do kultowych płyt z lat 90. To jest band, który może nieco bazuje na nostalgii, na naszych uczuciach do sprawdzonych i lubianych patentów. Nie próbują kombinować, a wolą iść wydeptanymi ścieżkami. Działają od 2017r a już ich nazwa jest rozpoznawalna dla fanów takich klimatów, choć wydali tylko dwa albumy. Po 4 letniej przerwie przyszedł czas na nowy materiał i "Oneironautics" to w zasadzie nic innego jak kontynuacja wcześniej opracowanego stylu. Nie ma niespodzianki.
Poprzedni album mocno mnie wciągnął i został w sercu. Nowy album może ciut słabszy, ale to wciąż wysoki poziom grania. W Mad Hatter znaczącą rolę odgrywa Petter Hjerpe, który jest uzdolnionym wokalistą i to już pokazał na wcześniejszych płytach i również w Morning Dwell. Rasowy power metalowy śpiewak, który potrafi zaśpiewać tak naprawdę wszystko. Partie gitarowe Petera są zagrane z pasją, miłością do power metalu i przede wszystkim nastawił się na przebojowość i melodyjny charakter kompozycji. Całości uroku dodają partie klawiszowe Olsonna, które wnoszą dużo melodyjności do utworów. Muzycy są doświadczeni, więc też nie pozwolą sobie na nagranie byle czego. Dobrze się tego słucha od początku do końca. Jeśli chodzi o okładkę, to jest ona najlepsza w dorobku grupy i samo brzmienie też jest mocne i drapieżne. Wszystko jest na swoim miejscu.
Materiał w sumie jest dość krótki, bo trwa 37 minut. Intro szybko zlatuje, a potem mamy dwa w sumie krótkie i bardzo treściwe killery, które nawiązują do stylu Magic Kingdom, Sonata Arctica, czy gamma ray. "Lord of Dragons" i "Death in Wonderland", to sentymentalna wycieczka do lat 90 i to słychać od pierwszych dźwięków. Szybkość, dynamika i pazur to cechy rozpędzonego "i will find my way", który zachwyca od pierwszych sekund. Nic odkrywczego, nic nowego, ale popyt na klasyczny, europejski power metal zawsze się znajdzie. Piękna melodia, baśniowy klimat znakomicie wprowadzają w przebojowy "The Witches Of Blue Hill", który gdzieś tam przemyca patenty Edguy, ale też wielu innych znanych formacji z lat 90. Tak jest to wtórne i mało odkrywcze, ale dostarcza sporo frajdy. Stonowany, nastrojowy "Lost in Wonder" też nie jest zły i też potrafi zauroczyć swoim niecodziennym stylem. Koniec płyty, to 3 power metalowe petardy i każdy z nich to prawdziwa uczta dla fanów power metalu.
Można ich skarcić za brak oryginalności, za brak eksperymentów i szukanie własnego stylu. Kochać można za godnym oddaniem stylu power metalu z lat 90, dbałość o detale i chwytliwe melodie, które mają zachwycać. To muzyka stworzona dla fanów power metalu, nie dla poszukiwaczy nowych odmian metalu, czy świeżości w tym gatunku. To nie jest ten adres. Mad Hatter utrzymuje wysoki poziom i warto sięgnąć po nowe dzieło szwedzkiej formacji.
Ocena: 8/10
sobota, 25 maja 2024
BLOODORN - Let the fury Rise (2024)
Żyjemy w czasach, gdzie pojawianie się supergrup muzycznych jest na porządku dziennym. Dla fanów to jest zawsze kolejna okazja by posłuchać swoich idoli może w nieco innej formule. Dodatkowo to jest zawsze szansa na wydanie arcydzieła, który poruszy daną sceną metalową. Bloodorn, który powstał w 2020r właśnie wydał 24 maja swój debiutancki album zatytułowany "Let the fury Rise". Band nie robił wielkiego szumu wokół siebie, dlatego to jest dla mnie tym większy szok, że tak naprawdę znikąd przyszło takie uderzenie.
Band powstał w roku 2020r i zebrała się tutaj prawdziwa śmietanka muzyków grających w wielkich zespołach. Drapieżny, charyzmatyczny Mike Livas to jeden z najlepszych wokalistów młodego pokolenia. Dobrze jest nam znany z płyt Silent Winter. Na basie jest Francesco Ferraro z Freedom Call, na perkusji Michael Brush z Magic Kingdom,a na gitarze Nils Courbaron. Każdy z nich to gwiazda i prawdziwa osobowość, a jednak tworzą jeden zgrany team. Razem tworzą coś wyjątkowego, spójną całość, wchodzą na wyższy poziom, przeważnie dla wielu niedostępny.
Okładka jest jaka jest, ale w tym przypadku nawet mogłoby być białe tło i tylko napis zespołu. Nie miałoby to znaczenia. Liczy się muzyka, a ta jest tutaj z górnej półki. 11 strzałów, 11 bez błędnych kompozycji, 11 killerów, 11 hitów, 11 kompozycji, które razem tworzą prawdziwy majstersztyk w dziedzinie power metalu. Można doszukać się w ich muzyce wyraźnych wpływów np Gamma Ray, co słychać po układzie kompozycji i drapieżności w gitarach. Nieco kiczowate klawisze przywołują taki Sabaton czy Beast in black. Podniosłe i przebojowe refreny mają coś z Bloodbound czy też beast in black.Słychać wpływy wielu kapel, ale w ostatecznym rozrachunku band stara się być sobą i iść własną ścieżką, która łączy sobie cechy takiego thrash metalu i power metalu. Ma być przebojowo, szybko, drapieżnie i zarazem melodyjnie czy przebojowo. Bloodorn znalazł receptę, by połączyć te dwa światy.
Czas przyjrzeć się utworom. Każdy jest na swój sposób rasowym killerem.
Overture - intro niezwykle melodyjne, podniosłe i budujące napięcie. Od razu wiadomo, że szykuje się coś wyjątkowego.
Fear the coming Wave - wchodzą kiczowate klawisze, czuć nawiązanie do takiego Sabaton czy Beast In Black. Praca Nilsa w sferze partii gitarowych jest godna podziwu. Mocny riff robi robotę, a do tego dochodzi niezwykle przebojowy refren., który szybko wpada w ucho. Wokal Livasa jest godny pochwały i pod tym względem to jeden z najlepszych albumów roku 2024.
Under the secret Sign - znów klawisze dają o sobie znać, może i kiczowato, ale jak to znakomicie współgra z szybkim tempem i agresywnym riffem. Band znakomicie łączy te elementy ze sobą i wychodzą takie killery. Dragonforce niech posłucha i może niech się jeszcze czegoś nauczy.
Rise UP Again - przykład, że band potrafi brzmieć też bardziej współcześnie i przy tym zbudować kompozycje bardziej złożoną. Do tego ten mroczny klimat.
Tonight We Fight - kolejny przebój na płycie, które dostarcza sporo frajdy i pierwszorzędnej rozrywki. Te popisy gitarowe Nilsa na płycie są godne podziwu i stanowią trzon tej płyty.
God Wont Come - coś z melodyjnego death metalu można tutaj wyłapać i agresja, jak i szybkość jest imponująca. Obecność Refa Panera i Nicolette Rosellinii zrobiło swoje i wyszedł z tego niezwykle energiczny kawałek, który po raz kolejny potwierdza wielkość Bloodorn.
Forging the Future - tutaj można poczuć wpływy Gamma Ray i nie tylko praca gitar, ale też partie wokalne też momentami ocierają się o styl Hansena. Power metal w najlepszym wydaniu.
Let the Fury Rise - piękne wejście klawiszy i gitary. Znakomita mieszanka szybkości, agresji i przebojowości. Bloodorn błyszczy i pokazuje w pełni swoją potęgę. Kocham taki power metal i band trafia idealnie w mój gust.
Six wounded Wolves - refren troszkę przypomina mi Bloodbound, a cała reszta to czysta agresja i drapieżność. Wszystko jest tutaj idealnie i nie ma się do czego przyczepić. Każdy element jest przemyślany i trafiony.
Bloodorn - główny motyw brzmi znajomo to fakt, ale czy to ma znaczenie? Mamy nową gwiazdę, mamy supergrupę z prawdziwego zdarzenia, która tworzy muzykę z górnej półki. Ten utwór to ich wizytówka, która określa ich styl i jakość. Power metal ma się naprawdę dobrze i miło widzieć, że pojawiają się nowe gwiazdy.
Square Hammer -cover Ghost i brzmi to o wiele ciekawiej niż oryginał. Ja to kupuje!
To nie pierwszy raz kiedy supergrupa nagrywa genialny album i pokazuje sens istnienia takich projektów czy zespołów. Bloodorn to nowa gwiazda power metalu i pewnie jeszcze nie raz namiesza w tegorocznych zestawieniach. Szok i niedowierzanie, że taka płyta trafiła mi się. Idealnie podziała na moje zmysły i spełniła najskrytsze marzenia i oczekiwania. Dla takich płyt warto czekać! Power metal w najlepszym wydaniu.
Ocena: 10/10
piątek, 24 maja 2024
ICY STEEL - The wait, the choice and the bravery (2024)
Epicki heavy metal to nie jest specjalność włoskiej sceny metalowej, ale istnieją takie zespoły jak Icy Steel, którzy próbują swoich sił w tej dziedzinie. "The wait, the choice and the bravery" to najnowszy krążek tej formacji, która działa od 2005r. To już 6 album w ich bogatej dyskografii. Nie jest to może szczyt ich umiejętności, ale jest to kawał dobrze skrojonego materiału, który dobrze się słucha.
6 lat minęło od ostatniego wydawnictwa i warto dodać, że od tamtego czasu skład się trochę zmienił bo doszedł Andy mornar, czyli nowy gitarzysta. Wraz z Stefano Galeano stanowią zgrany duet i panowie stawiają na klimatyczne riffy. Panowie stawiają na mroczny klimat, na stonowane dźwięki i epicki rozmach. Ma to swój urok i choć panowie czerpią garściami od najlepszych, bo przecież coś z Manilla Road można wyłapać, to jednak chcą iść własną drogą i chcą mieć swój styl. Wokal Stefano też jest specyficzny i czyni ten album bardzo intrygujący. To wszystko sprawia, że Icy Steel jest pozycją godną uwagi.
Band nie ryzykuje i na start stawia klasycznie brzmiący, marszowy "Hidden But Alive", który pokazuje potencjał tej grupy. Ktoś tu się na słuchał Manowar, ale to akurat spory plus. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Ponury klimat wylewa się z stonowanego "When i Hold The Sword". Brakuje może trochę świeżości i pazura. Im dalej w las tym można dostrzec, że band zbytnio nie próbuje nas zaskoczyć, tylko serwuje podobne dźwięki, tylko troszkę inaczej podane. "The Epic sound of the wind" to dobry tego przykład, ale motyw przewodni jest tutaj naprawdę uroczy i potrafi na długo zapaść w pamięci. Popisy wokalne Stefano można docenić w zadziornym "Agony of the righteous man" i tutaj dużo dobrego się dzieje. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest "Eternal Flame of the icy warlock" i te nawiązania do Iron maiden bardzo urocze są. Mocna rzecz! Podobne inspiracje można wyłapać w najszybszym na płycie "In the fire of the redemption". Niby nic nowego band nie odkrywa, a słucha się tego z dużą przyjemnością. Mocny riff, pomysłowo rozplanowane partie gitarowe i wyszedł bardzo uroczy utwór.
Daleko do ideału, daleko do perfekcji, nie ma też niczego nowego tutaj, ale słychać ambitne podejście muzyków do tematu. Podążanie za epickim rozmachem i mrocznym klimatem jest tutaj godne podziwu. Pochwała dla zespołu za pracowitość i zapał. Płyta godna uwagi, zwłaszcza jeśli gustujemy w epickim heavy metalu.
Ocena: 7.5/10
REVEREND HOUND - Deal in steel (2024)
Mam słabość do niemieckiej sceny metalowej. Większość moich ulubionych kapel pochodzi z tamtego rejony. To też staram się być na bieżąco z nowościami, którego ukazują się na niemieckiej sceny metalowej. Nie mogłem przejść obojętnie obok "Deal in steel". Ta piękna, ręcznie malowana okładka skradła moje serca i od razu przykuła uwagę.Od razu wiadomo, że czeka nas nostalgiczna podróż do lat 80. Panowie nie boją się czerpać z twórczości Judas Priest, Grave Digger czy Paragon. Nie naśladują nikogo i próbują tworzyć coś własnego. To już czyni "Deal in steel" pozycją obowiązkową dla tych co kochają miks heavy/power metalu.
Ta niemiecka formacja powstała w 2008r na gruzach Savage. Wszystko opiera się na melodyjnych, pomysłowych partiach gitarowych. Duet Meyns/Weinstock pozytywnie zaskakuje, bowiem wszystko jest przemyślane i dopracowane. Panowie potrafią urozmaicić swoją grę, tak więc mamy szybsze kawałki, ale też bardziej agresywne czy stonowane. Każdy znajdzie coś dla siebie. Wokal Wolfganga Grabnera, który intrygującą i charyzmatyczną manierą daje nam odczuć ten niemiecki charakter. Wszystko łączy się w spójną całość. Widać, że band nie tworzył tej płyty na kolanie i zadbano o każdy aspekt. Mocne brzmienie, miła dla oka okładka to nie przypadek.
Na płycie znajdziemy 8 kawałków i każdy z nich ma coś do zaoferowania. Otwierający "The night" to energiczny utwór, opierający się na chwytliwych partiach gitarowych i przebojowym refrenie. Klasyczny i dość prosty heavy metal band prezentuje w "Hounds of The Sea". Nie brakuje tutaj łatwo wpadających w ucho hitów i taki właśnie jest "Days of Wrath". Kawałek kipi energią i ten motyw przewodni jest naprawdę uroczy. Znalazło się też miejsce na marszowy i bardziej epicki "Glory". Tutaj band postawił na nastrój i wyszło to całkiem dobrze. Band na pewno błyszczy przy szybszych, agresywniejszych kawałkach i dobitnie to potwierdza agresywny, bardziej power metalowy "Seeds of Faith". Podobne emocje wywołuje rozpędzony "Rain" i tutaj warto zwrócić uwagę na bardzo chwytliwe solówki. Na sam koniec mamy przepełniony klimatem lat 80 rozbudowany "A cry for a light", który mimo tego że trwa 8 minut to dostarcza sporo frajdy.
9 lat czekania na nowy materiał od Reverend Hound, ale warto było czekać, bo band właśnie nagrał swój najlepszy album. Płyta została nagrana z pazurem i dbałością o detale. Mocne riffy, duża dawka chwytliwych melodii, dynamika i klimat lat 80. Wszystko ze sobą współgra dając w efekcie bardzo udany album z muzyką z kręgu heavy/power metal.
Ocena: 8.5/10
czwartek, 23 maja 2024
KNIGHTS OF THE REALM - Darker than Leather (2024)
Patrząc na nazwiska jakie tworzą skład szwedzkiego Knights of the Realm można odnieść wrażenie, że kolejna heavy metalowa supergrupa. Na wokalu Marcus Von Broisman, który został nowym wokalistą brytyjskiego Tank, na gitarze mamy Magnusa Henrikssona z Eclipse, na perkusji Larry Shield z tiamat, a na basie Mats Rydstrom, którego można kojarzyć z Avatarium. Mocny skład, który postanowił grać prosty, melodyjny heavy metalu z nutką hard rocka. Stawiają na klasyczne patenty i nie brakuje w tym echa Judas Priest, dokken, Accept czy innych znanych zespołów. Dobra zabawa, heavy metalowe hymny i masa przebojów, to jest to co cechuje "Darker Than Leather", czyli najnowsze dzieło szwedzkiego Knights of The Realm, którego premiera przypada na 24 maja.
Doświadczeni muzycy gwarantują tutaj odpowiedni poziom. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje Marcus, którego wokal napędza ten band i daje im spory wachlarz możliwości. Jego maniera, technika sprawiają, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Z kolei Magnus zadbał o odpowiednią warstwę instrumentalną. Jego gra jest imponująca, bo gra lekko, a zarazem z pazurem i słychać, że chce dostarczyć nam dobrą zabawę i łatwo wpadające w ucho melodie. Tak pod tym względem album jest udany i kryje sporo przebojów.
Panowie nie kryją zamiłowań do lat 80, wystarczy spojrzeć na frontową okładkę i na same kompozycje. Prosty i chwytliwy "Hell cant wait" to uczta dla maniaków lat 80 i mieszanki heavy metalu i hard rocka. Niby nic odkrywczego,a słucha się tego bardzo przyjemnie. Fanom Judas Priest czy Primal Fear do gustu może przypaść ciężki, mroczny "Killer Machine". Melodyjne i wciągające solówki to wizytówka tego utworu. Na płycie znajdziemy również szybsze utwory jak "Burn" i to zróżnicowanie jest mocnym atutem tego wydawnictwa. Nastrojowy "The Dark", który ociera się o balladę imponuje pomysłowością, epickością i rozmachem. Od razu skradł moje serce i to co się dzieje w solówkach przyprawia o dreszcze. Grać ostro, w stylu power metalowym to też nie problem dla nich, bo potrafią odnaleźć się w takiej stylizacji i to potwierdza energiczny "Another Kind Of Thunder". Rasowy killer i tutaj wszystko brzmi idealnie. Mocny riff, wokal i przebojowy refren. No jest moc! Elementy hard rocka można wyłapać w klimatycznym "Stand Up Stand Tall". To kolejny wartościowy kawałek na płycie. Sporo z stylistyki Judas Priest mamy w zadziornym "Mean Machine" i tutaj znów proste patenty czynią cuda. Całość wieńczy stonowany, marszowy "Power of Evil". Bardzo dobre podsumowanie tego udanego wydawnictwa.
Knights Of the Realm nagrał właśnie swój najlepszy album. Kawał porządnego heavy metalowego grania, które dostarcza sporo frajdy. Każdy kto kocha klasyczne dźwięki, dobrą zabawę i sporą dawkę melodyjnych riffów, solówek ten szybko przekona się do muzyka zawartej na "Darker Than Leather". Płyta godna uwagi!
Ocena: 8/10
wtorek, 21 maja 2024
BAT -Under the Crooked Claw (2024)
To już kolejny raz, kiedy to przy wyborze płyty pokierowałem się frontową okładką. Uwielbiam się przyglądać okładką płyt heavy metalowych. Mają swój urok, kryją wiele pięknych detali i potrafi na długo zapaść w pamięci, a czasami są wrotami do innego świata. Jest to dla mnie bardzo ważny element i czasami piękna okładka potrafi kryć ciekawą muzykę. Tym razem stało się podobnie. Mroczna okładka amerykańskiej formacji Bat kryje heavy/speed metal mocno wzorowany na latach 80."Under The Crooked Claw" to już drugi album w dorobku tej grupy, która działa od 2013r. W ich muzyce słychać sporo elementów NWOBHM, ale też coś z Razor, Motorhead czy Venom. Nie jest to płyta roku, to na pewno, ale satysfakcja jest gwarantowana.
Band stawia na dobrą zabawę, na oddanie hołdu dla lat 80 i tak naprawdę stawiają na proste i chwytliwe melodie. Ma być szybko, z pazurem i z wykopem. Band nie bawi się w granie czegoś ambitnego i oryginalnego. Kto szuka takiej muzyki, ten poczuje nudę i rozczarowanie. Ta muzyka skierowana jest do konkretnego słuchacza i ta grupa osób będzie czerpać radość z słuchania tej płyty. Klimat lat 80 wylewa się z okładki, ale surowe, nieco przybrudzone brzmienie też również nas zabiera do tamtych lat. To, że jest taki poziom a nie inny, z pewnością przyczynia się skład zespołu. W końcu skład tego trio wchodzi przede wszystkim gitarzysta Nick Poulos i Ryan Waste, których można kojarzyć z Volture i przede wszystkim thrash metalowego Municipal Waste. Panowie potrafią grać i komponować ciekawe rzeczy, co przedkłada się na jakość płyty.
Pewna echa thrash metalowej motoryki można tu i ówdzie usłyszeć, choćby w takim "Vampyre Love". Jest agresywnie i na pograniczu speed metalu i thrash metalu. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze i chce się jeszcze więcej. Od razu co się rzuca to ten specyficzny, charyzmatyczny wokal Ryana, który przemyca troszkę thrash metalowego feelingu w tym jak śpiewa. Echa motorhead można doszukać się w rozpędzonym "Streetbanger" i band nie kryje się z tym. W podobnej stylizacji jest taki "Just Buried" i to wszystko brzmi naprawdę dobrze, ale brakuje troszkę elementu zaskoczenia. "Warshock" to kolejny killer, w którym nie brakuje thrash metalowego pazura. Z kolei taki "Horror Vision" stara się podkreślić mroczny klimat grozy, który gdzieś unosi się nad całością. Warto wyróżnić jeszcze melodyjny "marauders of Doom", pomysłowy i treściwy "Electric warning". Całość wieńczy dynamiczny i przebojowy "Final Strike".
Piękna okładka na długo została w pamięci. Muzyka już raczej tak długo nie zagości. To kawał solidnego heavy/speed metalu i to wszystko dobrze brzmi. Nie ma niestety w tym jakiejś świeżości, brakuje też wyrazistych hitów, które by napędzały ten album. Pozycja godna uwagi, posłuchania, bo to kawał udanego grania, które oddaje klimat lat 80. Kto szuka dobrej rozrywki ten z pewnością ją tutaj znajdzie.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 20 maja 2024
TEZZA F - Key to Your Kingdom (2024)
Nie mogłem przejść obojętnie obok tej klimatycznej okładki, która daje wyraźny sygnał co nas czeka. Klasyczny power metal, który przenosi nas do lat 90 i znajdziemy tutaj dużo odesłań do klasyki w postaci Insania, Helloween, Heavenly czy Sonata Arctica. Inspiracje godne pochwały, ale jest to też droga łatwa do poniesienia klęski. Nie zawsze udaje się doścignąć geniuszy gatunku i tutaj Tezza F. też poległa w tej kwestii. Jednak "Key to your Kingdom" to nie jakiś gniot, tylko kawał solidnego power metalu w klasycznym wydaniu i choć do najlepszych płyt z tamtego okresu daleko to jednak można czerpać radość z tej muzyki.
Za nazwa Tezza F kryje się jeden człowiek, a mianowicie Filippo Tezza, który odpowiada za wokale i całą warstwę instrumentalną na tej płycie. Ma talent i to słychać, zresztą jego wokal potrafił oczarować na ostatniej płycie Chronosfear. Muzycznie brakuje może tutaj oryginalności, może jest to do bólu wtórne, ale dobrze się tego słucha. Dostajemy porcję sprawdzonych patentów, które dają sporo radości.
Choć jest to projekt muzyczny jednego człowieka, to zadbano o mocne i klimatyczne brzmienie, a do tego ta miła dla oka okładka.
Zawartość jest dobrze skrojona i już otwieracz "The Fire Still burns" pozytywnie nastraja i wprowadza w klimat nowej płyty. Co mnie trochę irytuje te owe spowolnienia i takie wprowadzanie stonowanych dźwięków. Cała reszta jest dobrze rozegrania. Niezwykle melodyjny "Voices" to rasowy power metal w klasycznym wydaniu. Prosty motyw gitarowy i duża dawka melodyjności sprawiają, że utwór wpada w ucho. Nie zabrakło też przebojów i taki chwytliwy "Dead Roses" bardzo dobrze to potwierdza. Coś z Insania czy Helloween można doszukać się w rozpędzonym "Key to Your Kingdom". Oklepana formuła to fakt, ale słychać że Filippo kocha ten gatunek i chciał oddać hołd dla klasyki. Sporo wpływów Hansena można wyłapać w "Cold Rain" i to kolejny hicior na płycie. Z kolei rozpędzony "Moonlight chant" przemyca sporo elementów Sonata Arctica. Całość wieńczy rozbudowany i epicki "For death of glory" .
Tezza F wydał właśnie swój najlepszy album. Jest klasycznie, melodyjnie i nie brakuje w tym wszystkim energii. Minus to brak świeżości, elementu zaskoczenia i wtórność, która nieco psuje ostateczny efekt i tym samym brakuje troszkę do ideału. Dla fanów klasycznego power metalu pozycja obowiązkowa.
Ocena: 7/10
niedziela, 19 maja 2024
DEMON - Invincible (2024)
Wielka Brytania, to nie tylko Iron Maiden, Saxon, Judas Priest czy Deep Purple, to również Demon, którego darzę ogromnym szacunkiem za to co stworzyli i to wciąż jedna z moich ulubionych formacji z tamtego kraju. Zaczynali jako przedstawiciele NWOBHM i w sumie skończyli na graniu mieszanki hard rocka, progresywnego rocka, heavy metalu i może gdzieś tam z nutką AOR. Ze starego składu został niezniszczalny wokalista Dave Hill, który przesądza o stylu grupy i jestem punktem łączącym wszystkie płyty. Band obchodzi w tym roku 45 lat działalność i na tą okazję postanowili wydać nowy krążek. "Invicible" ukazał się 17 maja nakładem wytwórni Frontiers Records.
Co na pewno cieszy, że mimo swojego wieku Dave Hill wciąż śpiewa i wciąż utrzymuje Demon przy życiu. Obecnie może już nie grają na tak wysokim poziomie jak kiedyś, ale to wciąż jest uczta dla fanów mieszanki hard rocka i heavy metalu. Tego metalu jest na pewno mniej. Nowy album troszkę przypomina nowe płyty Magnum czy Praying Mantis. Jest lekko i nastrojowo, ale spokojnie nie brakuje też mocniejszych dźwięków. Okładka dość tajemnicza, a samo brzmienie typowe dla Demon, tak więc od strony technicznej zadbano o to, żeby album przykuwał uwagę.
8 lat przyszło czekać nam na nowy album brytyjskiej formacji i choć nowy krążek nie będzie nowym klasykiem, to jednak jest to solidna płyta, która zawiera sporo ciekawych momentów. Na samym wstępie dostajemy klasyczny hard rock w postaci "in My Blood". Jak dla mnie solidny kawałek, który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Dobrze się tego słucha, ale nic ponadto. Troszkę przekombinowany jest "Face The Master" i tutaj zabrakło pomysłu na jakiś ciekawy motyw przewodni. Nutka progresywności i pomysłowy riff to jest coś co napędza "Ghost from the Past" . Dobrze się tego słucha, choć nie ma tego geniuszu z starych płyt.Na pewno fanów ucieszy nieco szybszy, bardziej energiczny "Beyond the Darkside", który ma coś z początków grupy i stylu NWOBHM. Moje serce od razu skradł "Break the spell" i tak jakoś skojarzyło mi się z genialnym "Breakout". Jest hard rockowo, ale z pazurem i pomysłowym motywem przewodnim. Taki Demon to ja kocham.Druga część płyty już mniej wyrazista i wieje trochę nudą. Dobrze wypada jeszcze melodyjny "Cradle to the Grave", gdzie band stawia na przebojowość, a taki "Breaking the Silence", przemyca troszkę heavy metalowej maniery.
Demon wrócił z nowym albumem i choć daleko temu krążkowi do klasycznych wydawnictw tej kapeli, to jednak cieszy fakt widzieć ich znów w akcji. To solidna mieszanka heavy metalu i hard rocka. Jest kilka ciekawych momentów, jest nieśmiertelny głos Dave'a i kilka smaczków, które przypominają stare płyty Demon. To już coś, więc warto posłuchać jak brzmi obecnie Demon.
Ocena: 6.5/10
piątek, 17 maja 2024
HALL AFLAME - Amplifire (2024)
Mało kto wie, że gitarzysta Metal Church tj Kurdt Vanderhoof poza Metal Church miał też zespół Hall Aflame, który powstał w 1989r. Band zarejestrował jeden album i "Guaranteed forever" to był kawał porządnego hard rocka. Jak się okazuje, band zebrał się w 2023r w celu pracy nad nowym materiałem. Teraz po 33 latach band powraca z nowym materiałem zatytułowanym "Amplifire". To pozycja dla tych co kochają rasowy hard rock przesiąknięty twórczością Ac/Dc, Bad Company, czy Thin Lizzy.
Zacząć trzeba od tego, że Kurdt i spółka nie nagrali niczego co można by określić mianem arcydzieła. To co znajdziemy to 12 solidnych kompozycji utrzymanych w hard rockowej stylizacji. Wszystko opiera się na partiach gitarowych Kurdta i wokalu Scotta Nuttera. Scott ma głos idealny do takiej muzyki i ten hard rockowy feeling można poczuć na każdy kroku. Jego barwa, styl śpiewania oddaje ducha starych płyt z hard rockiem. Kurdt to wiadomo, bardzo uzdolniony gitarzysta, który potrafi nie raz zaskoczyć. Troszkę kuleje tutaj przebojowość czy melodyjność, ale mimo pewnych wad, niedociągnięć to jest to solidne wydawnictwo, które zadowoli maniaków hard rocka.
Kiczowata okładka, lekkie, a zarazem zadziorne brzmienie i łatwo wpadające w ucho riffy, sprawiają że można poczuć się jak w latach 80. Sama płyta to 12 kompozycji i każdy znajdzie coś dla siebie. Mnie osobiście do gustu przypadł otwierający "Helltown", który przemyca patenty Krokus czy Ac/Dc. Od razu można poczuć potęgę hard rocka. Klasycznie, a zarazem nowocześnie. Nie brakuje też radiowych hitów i taki jest "Ripcord". Sporo elementów Ac/Dc można odszukać w "The same Gutter" i jakoś coś tam można odnaleźć z czasów "Hanging in the balance" Metal church. Na wyróżnienie zasługuje również chwytliwy "Gunnin", czy agresywniejszy "Long way down". To takie hard rockowe hiciory, które ubarwiają ten album. Całość wieńczy energiczny "Keeping them all way" i to dobrze podsumowuje to wydawnictwo.
Kawał solidnego hard rocka, który pokazuje że Kurdt potrafi być wszechstronny i nie tylko mu w głowie ciężkie granie. Bez problemu odnajduje się w lżejszym graniu. Nie jest to idealne wydawnictwo, ale dla maniaków hard rocka pozycja obowiązkowa. Można tu znaleźć sporo dobrego grania. Płyta z pewnością zasługuje na uwagę.
Ocena: 6/10
środa, 15 maja 2024
KERRY KING - From Hell I Rise (2024)
Rok 2019 był smutnym rokiem dla fanów Slayer. Nie co dzień się słyszy, że jedna z najważniejszych kapel thrash metalowych kończy działalność. Było do przewidzenia, że lider grupy tj Kerry King nie pójdzie na spokojną emeryturę, a jeszcze coś będzie nagrywał, tworzył. Tak rozpoczęły się plotki, że Kerry pracuje nad nowym materiałem, dla nowej kapeli który chce powołać do życia. Z czasem pojawiało się co raz więcej informacji, aż w końcu było już wiadomo, że debiutancki krążek zatytułowany "From Hell i Rise" ukaże się pod nazwą Kerry King 17 maja tego roku nakładem Reigning Phoenix Music. Było do przewidzenia, że nie będzie tutaj próby tworzenia czegoś nowego, a kontynuowanie dziedzictwa Slayer.
Skład zebrał się tutaj naprawdę znakomity. Jest oczywiście sam Kerry King i perkusista Paul Bostaph, których dobrze znamy z Slayer. Jest też basista Kyle Sanders z Hellyeah, gitarzysta Phil Demmel z Machine Head i na sam koniec niesamowity wokalista Mark Osegueda z Death Angel. Skład prawdziwie gwiazdorska, to od razu wyobraźnia zadziałała, że ten band stać na nagranie wyjątkowej płyty. Tak oczekiwania były, ale w ostateczności dostajemy mocny, zadziorny thrash metal, który mocno czerpie z Slayer i to tego z "Repentless". Dużą robotę robi samo brzmienie, które jest dopieszczone i podkreśla talent i umiejętności muzyków. Troszkę jest tak, że ich doświadczenie, ich staż ratuje daną kompozycje. Nie ma tutaj tak naprawdę elementu zaskoczenia i płyta równie dobrze mogła by się ukazać pod nazwa slayer. To jest może i plus, ale też i przekleństwo. Kerry king idzie trochę na łatwiznę i serwuje materiał taki przewidywalny, oparty na znanych patentach. To powoduje, że arcydziełem tego albumu nie mozna nazwać, ale to wciąż wysokiej klasy krążek, który dostarcza sporo frajdy i godnych pochwały kompozycji. Do tego jest ten niesamowity głos Marka, który wnosi świeżość do całości. Miło jest go usłyszeć w czymś innym niż Death Angel. Jego głos nadaje całości agresji i trochę momentami nawet przypomina Toma Araya, co nie jest takie złe.
Płytę zdobi 13 kompozycji i na pewno samo intro w postaci "Diablo" nie porywa w 100 % i to raczej takie granie na pograniczu heavy metalu i thrash metal. Dobre wejście, ale szału nie ma. Pierwszy killer na płycie to "Where i Reign" i to rasowy thrash metal. Jest szybko, agresywnie i znajdziemy coś z Slayer i Death angel. Praca gitar i partie wokalne są motorem napędowym tutaj. Troszkę jakby więcej heavy metalowej maniery mamy w "Residue". Pomysłowy riff i aranżacje kawałka sprawiają, że szybko zapada w pamięci. Podobne emocje wywołuje agresywny i bardziej przebojowy "Indle Hands" . Echa Death Angel jak najbardziej na plus. "Crucifixation" to kolejny szybki i bezpośredni cios. Jest mocno, z pazurem i band nie bierze jeńców. Druga połowa płyty już taka bardziej przewidywalna i już tak nie powala na kolana. Przede wszystkim zaczyna się dłużyć, a band troszkę zaczyna jechać jakby na jednym patencie. Szybko agresywnie jest w takim "Toxic" czy "rage, zaś taki "Two fists" stawia na melodyjność i chwytliwość. Zamykający "From Hell i rise" to thrash metalowa petarda i dla takich perełek warto na pewno odpalić debiut Kerry Kinga. Co za mocna rzecz!
Mocne brzmienie, wielkie nazwiska i już mamy połowę sukcesu. Do tego dobra praca gitar, szybkie tempo i już jesteśmy blisko ideału. Jednak wtórność i jechanie trochę na jednym patencie to troszkę za mało. Za brakło na pewno świeżości i próby oderwania się od Slayera. Mimo pewnych wad, jakiś tam niedociągnięć to wciąż bardzo wartościowy album, który przyciągnie fanów i niejednego zadowoli. Jest szybko, agresywnie i skład też robi robotę. Warto posłuchać, nie będzie to czas stracony. Kto polubił singiel ten pokocha cały krążek.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 13 maja 2024
NAIL AND IMPALE - Nailien Invasion (2024)
Nail and Impale to izraelski band, który zrodził się w 2021r i obrał sobie za cel granie rasowego, old schoolowego thrash metalu, który mocno inspirowany jest latami 90. W muzyce tej młodej formacji można usłyszeć coś z Tankard czy Exodus, ale band próbuje stworzyć coś własnego, a nie stać się więźniem czy jego stylu. Band szybko zmontował materiał na debiutancki krążek i o to jest on "Nailien Invasion" czyli kawał solidnego thrash metalu.
Nie ma tutaj za grosz oryginalności, nie ma też niczego nowego niż to co wiele zespołów gra, ale jest tu pasja, jest miłość do thrash metalu i sporo dobrze skrojonego materiału. Wszystko opiera się na agresywnych riffach, czy na specyficznym głosie Yohai, co sprawia że całość brzmi oldscholowo.
Gitarzyści Roeie i Nadav grają solidnie, opierając się na sprawdzonych patentach. Jest szybko, z pazurem, ale w tym wszystkim brakuje na pewno świeżości, czy pomysłów, które by rzuciły na kolana i dawały powód do zadumy i analizy.
Dobrze wypada rozpędzony i chwytliwy "Alien zombies from outer space". Jest to zagrane całkiem dobrze, mocny riff i dobra praca gitar sprawiają, że jest radość z odsłuchu. Nieco toporniejszy i mroczny "Mind Control" to też rasowy thrash metal, który mocno czerpie z klasyki. "Path to Death" czy urozmaicony "Earth Destroyer" to kawałki na pograniczu heavy metalu i thrash metalu. Oklepana formuła i mało w tym świeżości. Granie jakiego pełno na rynku. Końcówka płyty to bardziej melodyjny "Nowhere to Run" czy dobrze zagrany "Steel Redemption" oddający w pełni styl grupy.
Daleka jeszcze droga do bycia gwiazdą thrash metalu. Band pokazuje, że grać potrafi i robi to dobrze. Teraz pozostaje popracować nad stylem, nad jakością i pomysłami nad kompozycjami. Póki co to jest solidny thrash metal, który nadaje się na jednorazowego użytku. Oby się w przyszłości rozkręcili.
Ocena: 5.5/10
niedziela, 12 maja 2024
ANETTE OLZON - Rapture (2024)
Od kiedy Anette Olzon nie ma już w Nightwish, to mam wrażenie, że jej kariera rozkwitła i w efekcie dostarcza muzykę o wiele ciekawszą niż macierzysta kapela, która gdzieś tam się pogubiła. Najpierw projekt The Dark Element, czy Allen/ Olzon i wreszcie solowe płyty, które dostarczają sporo frajdy fanom talentu Anette. Wydany w 2021r "Strong" był przebojowy, dynamiczny i zarazem oddawał ducha płytom Nightwish z Anette na wokalu. Teraz po 3 latach wraca z nowym albumem zatytułowanym "Rapture", który ukazał się 10 maja nakładem Frotntiers Records. Cieszy fakt, że materiał nagrał ten sam skład co "Strong". Magnus Karlsson potrafi stworzyć ciekawe kompozycje i tym razem ta sztuka mu też się udała.
Płyta jest na pewno przebojowa, zagrana z pazurem i dbałością o melodie. Można odnieść wrażenie, że jest troszkę słabsza od "Strong", ale na szczęścia formuła jest ta sama, więc dostajemy na pewno materiał metalowy, przesiąknięty symfonicznymi ozdobnikami. Wszystko zostało dobrze przygotowane i muzycy w składzie znakomicie się rozumieją i uzupełniają. Magnus to utalentowany gitarzysta i kompozytor i jego wpływ na styl Anette Olzon jest ogromny. Na szczęście pokazuje się jako dojrzały pisarz przebojów, a nie zdecydowany kompozytor z Free Fall, który bywał nudny. Okładka kiczowata, a brzmienie mocne i dopracowane, co jest typowe dla tej wytwórni. Anette wciąż jest w bardzo dobrej formie wokalnej i daje to się wyczuć przy otwierającym "Head the Call". Jest podniośle, agresywnie, a sam refren po prostu imponuje dynamiką i przebojowym charakterem. Kocham takie kawałki. Mocny riff napędza tytułowy "Rapture", który jest troszkę bardziej nowoczesny w swojej strukturze. Nie ma może Marko Hietali, ale jest basista Johan i jego agresywny harsh, który dodaje uroku całości i znakomicie współgra z głosem Anette.Dobrze to wybrzmiewa w "Day of Wrath". Potem mamy serię dobrych kawałków, gdzie wszystko jest prawidłowe, ale jakoś na kolana nie zostałem rzucony. "Arise" czy "Take a stand" to udane kompozycje, ale brakuje im dopracowanie i pewnego elementu zaskoczenia. Echa nightwish można uchwycić w przebojowym i zadziornym "Head Up High" i to jest hicior, który na długo zapada w pamięci.
Anette Olzon powraca z udanym albumem, który jest miły w odsłuchu. Oddaje w pełni styl, w którym obraca się dawna wokalistka Nightwish. Jest przebojowo, melodyjnie, z pewnymi elementami symfonicznymi, czy też grania komercyjnego. Płyta słabsza od "Strong", ale i tak lepsza niż ostatnie dzieło Nightwish. Bardzo dobrze, że rozwija swoją karierę solową, bo idzie jej naprawdę dobrze.
Ocena: 7/10
sobota, 11 maja 2024
AXEL RUDI PELL - Risen Symbol (2024)
Co można nowego za serwować swoim fanom, kiedy nagrywa się swój 22 album? Można albo zaryzykować i porzucić wszystko na rzecz nowego stylu i szukania nowej jakości, albo zrobić to co się umie najlepiej czyli nagrać coś co zbudowane jest na tych samych patentach przez tyle lat. Axel Rudi Pell działa od 1989r, ale swój określił już dawno, dawno temu i od tamtego czasu trzyma się go kurczowo. Melodyjny metal z nutką hard rocka, który ma być hołdem dla Rainbow, dla Black Sabbath z ery Tony Martina, czy też Dio. To ma być hołd dla klasyki. Jednocześnie Axel stał się królem melodyjnego metalu i sam zaczął tworzyć albumy, które często stawały się z miejsca klasykami. "Risen Symbol" to nic nowego, to nie płyta która odkrywa coś nowego i otwiera nowy rozdział w karierze zasłużonego Axela. To płyta, która zbudowana jest na znanych patentach. Jest coś z "Oceans of Time", jest coś z "Black Moon Pyramid", The crest" czy "Knights Call". Tak to Axel Rudi Pell jaki kochamy i uwielbiamy.
Pewne rzeczy są niezmienne. Ten styl gry Axela, ta umiejętność tworzenia pomysłowych riffów i wciągających motywów gitarowych. Gra dalej to samo, a wciąż tworzy nowe świetne rzeczy, które zachwycają fanów. Nowy album pokazuje, że Axel wciąż ma to coś i wciąż jest wstanie stworzyć wielkie kompozycje, które staną się nowymi klasykami w historii Axela. Na tej płycie są takie kompozycje. No i jest też zgrany band, złożony z doświadczonych muzyków, na czele z genialnym Johnnym Gioeli. Jego głos mimo lat wciąż brzmi tak samo i wciąż przesądza o jakości muzyki Axela. Ciężko sobie wyobrazić kogoś innego do tej roboty.
Okładka jak zwykle pierwsza klasa i przypomina trochę "Black Moon pyramid" i "Kings and Queens". Z resztą okładki zawsze Axel ma klimatyczne i pełne ciekawych motywów, detali. Samo brzmienie troszkę nie do końca mi pasuje. Przede wszystkim gitara jakaś taka stłumiona. Troszkę bym nadał brzmienia z pierwszych płyt, ale to może moje takie widzi mi się.
Niech przemówi zatem muzyka i zawartość płyty. Nie mogło być inaczej. Musiało być instrumentalne intro, które rozpocznie całą tą ucztę. "The resurrection" to tajemniczy i budujący napięcie instrumentalny otwieracz. Panuje mrok i orientalne dźwięki nadają ciekawego charakteru. One jeszcze powrócą. Nie ma eksperymentów to fakt, ale udało się Axelowi zaskoczyć takiego starego fana jak ja za sprawą "Forever Strong". Tak agresywnego i dynamicznego kawałka axel chyba jeszcze nie nagrał. Utwór iście ocierający się o power metal. Szybkie tempo, ostry i niezwykle melodyjny riff napędzają ten kawałek. Brzmi to obłędnie i do tego ten podniosły refren. Majstersztyk! Płytę promował "Guardian Angel" i to taki miły dla ucha kawałek o hard rockowym zabarwieniu. Takich Axel miał zawsze pełno i gdzieś momentami przypominają mi się czasy "Black moon pyramid". Cały czas towarzyszy uczucie, że brzmienie gitary zostało skopane. Jakbym słuchał "Rogues en Vogue" Running Wild. Nie do końca mi to pasuje. Axel też postanowił wrzucić cover Led Zeppelin w postaci "Immigrant song" i samo wykonanie jest godne pochwały, tylko wolałbym posłuchać czegoś ich autorskiego, a nie cover. Czasy "The Crest" można wyłapać w stonowanym i takim nastrojowym "Darkest Hour". Oklepany riff, sprawdzone chwyty i łatwo wpadający w ucho refren i mamy kolejny hit na płycie. To rasowy utwór Axela, który przypomina stare dobre czasy i w sumie nic dziwnego, że wybrano go na kolejny singiel z płyty. Orientalne motywy z intra wracają w "Ankhaia", który jest największą atrakcją tej płyty. Tak, to kolejny kolos autorstwa Axela. Dochodzi tutaj to skrzyżowania Led Zeppelin, Black Sabbath z ery Tony Martina, no i Rainbow z czasów Dio. Marszowe tempo, ponury klimat i mocny, bardzo wyrazisty riff, który przeszywa. Dzieje się tutaj sporo, a owe orientalne motywy troszkę wnoszą świeżości i elementy zaskoczenia. Mocna rzecz, która przypomina troszkę styl "Towers of Babylon". 10 minut szybko zlatuje. Pozytywną energię niesie ze sobą "Hells on Fire" i znów nie brakuje tutaj hard rockowego pazura. Prawie 7 minutowa ballada "Crying in Pain" to klasa sama w sobie. To wulkan emocji, przepięknych solówek i to się nazywa romantyczna ballada, co łapie za serce i zmusza do refleksji. Troszkę więcej energii niesie ze sobą "Right on Track" i mamy kolejny chwytliwy hicior. Echa "The Crest" słychać w zamykającym "Taken by Storm" i znów mamy nawiązania do Black Sabbath z mojej ulubionej ery. Uwielbiam te rozbudowane i klimatyczne kompozycje od Axela. Czysta magia.
Jeśli na coś można ponarzekać, to w sumie trochę bym poprawił brzmienie gitary, dodałbym może jeszcze jeden czy dwa killery w stylu "forever strong", bo mamy jeden szybki utwór. Miło jest usłyszeć kolejną wariację "Stargazer" Rainbow i kilka hard rockowych motywów. Axel zrobił swoje i nagrał kolejny świetny album. Ci co go kochają, będą zachwyceni. Ci co nie przepadają za jego stylem i poprzednimi płytami, to "Risen Symbol" tego nie zmieni. Dobrze, że Axel wciąż tworzy, wciąż jest z nami i oby jak najwięcej wydawał płyt, zwłaszcza takich jak ta. Premiera płyty już tuż tuż, bo 14 czerwca roku 2024.
Ocena: 9/10
VHALDEMAR - Sanctuary of Death (2024)
Za każdym razem kiedy hiszpański band o nazwie Vhaldemar powraca z nowym materiałem to jest to wielkie wydarzenie w kategorii melodyjnego, bojowego heavy/power metalu. Nic dziwnego, bowiem to band który zrodził się jeszcze w latach 90, kiedy był boom na ten rodzaj muzyki. Dwie pierwszy płyty to istny kult dla miłośników takiego grania. Wciąż pamiętam pierwsze sekundy z "I made My own Hell" i to jak mną ten album pozamiatał. Lata lecą , band wydaje wciąż nowe płyty i najlepsze jest to, że cały czas utrzymują swój styl i ten wysoki poziom jakości. Kapela fenomen i jedna z tych, który utrzymuje się na powierzchni i dzielnie utrzymuje płomień power metalu. Najnowszy krążek zatytułowany "Sanctuary of Death" to kolejna perełka w dyskografii tej kapeli i kolejna świetna płyta roku 2024.
Już sama okładka zwiastuje nam epicką, rycerską ucztę dla miłośników rasowego power metalu. Band od razu odkrywa swoje karty i nie zamierza nas trzymać w niepewności. Eksperymentów od nich nikt nie oczekuje, tylko to właśnie granie w niemieckim stylu. To od początku ich kariery było ich znakiem rozpoznawczym. Te elementy niemieckiej sceny, gdzie słychać coś z Gamma ray, Helloween, Running wild, Primal Fear czy Iron Savior są obecne, co bardzo mnie cieszy. Band wykorzystuje znane patenty i tworzy z tego cuda. Ten band nie byłby sobą, gdyby nie specyficzny i intrygujący wokal Carlosa, który sprawia że Vhaldemar jest jedyny w swoim rodzaju. Ta płyta ma też innego bohatera i jest nim bez wątpienia gitarzysta Pedro, który dwoi się i troi by płyta była dynamiczna, zadziorna i niezwykle przebojowa. Pod tym względem jest czym się zachwycać i każda partia gitarowa potrafi zapaść w pamięci i zachwycić jakością.
Band na singla wybrał "Devils Child" i jakże był to mądry wybór. Kawałek rozrywa na strzępy, szokuje jakością, pomysłowym riffem i niezwykłą przebojowością. Jak brzmi to świeżo i jak to oddaje ducha starych płyt Vhaldemar. Cudo! Ten utwór ma wszystko i definiuje styl power metalu. Band nie zwalnia tempo i dalej serwuje nam rozpędzony i melodyjny power metal w "Dreambreaker". Od pierwszych sekund czuć tą moc i drapieżność. 4 lata przerwy i band jest głodny sukcesu, oj słychać to. Stonowane tempo, troszkę toporności i mamy znakomity "Deathwalker" o mrocznym klimacie. Brzmi to trochę jak mieszanka Accept i Primal Fear. Przepiękne popisy gitarowe dostajemy w tytułowym "sanctuary of Death". Prosty i drapieżny riff, do tego podniosły refren i hicior gotowy. Trzeba przyznać, że bardziej klimatyczny, bardziej balladowy "Forevermore" imponuje pomysłowością, dbałością o detale i emocje, jakie towarzyszą słuchaczowi. Przypominają się ostatnie ballady Accept. Ileż dużo starego dobrego stylu Kaia Hansena można uchwycić w przebojowym "Heavy metal". Miłość od pierwszego dźwięku i dla takich kompozycji warto żyć i sięgać po nowe płyty. Jak miło jest też zobaczyć kolejną odsłonę "Old kings Visions". To już 7 odsłona hymnu Valdemar. Jak zwykle uczta dla uszu i duszy. "Journey to the unknown" brzmi jak stary dobry Primal Fear z czasów "Devils Ground" czy "Nuclear Fire". Co za czad! Ten riff wgniata w fotel, a sam refren to czysty przejaw geniuszu. Echa Gamma ray pojawiają się też w obłędnym "Rebels Law" i znów czysta power metalowa perfekcja. Co za killer!
Vhaldemar przyzwyczaił nas do grania na takim poziomie. Szokuje, że tyle lat grają tak świetnie i nie przeszkadza, że trendy się zmieniają, jedni odchodzą, drudzy zmieniają styl, a Vhaldemar wciąż tu jest i gra swoje. Brzmią przy tym świeżo, pomysłowo i drapieżnie. Hitów nie brakuje, tak samo jak świetnych melodii. Vhaldemar nagrał bezbłędny album, który umacnia ich pozycje i pokazuje, że stara szkoła power metalu wciąż ma sporo do powiedzenia. Oby na następny album nie przyszło nam czekać kolejnych 4 lat.
Ocena: 10/10
piątek, 10 maja 2024
RIOT V - Mean Streets (2024)
Todd Michael Hall to jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów i jeden z moich ulubionych metalowych głosów. W Jack Starr Burning Starr błyszczał i w amerykańskim Riot V też już zdołała sobie miejsce i wnieść troszkę świeżości do tej zasłużonej formacji. "Unleash the Fire" czy "Armor of light" to znakomita dawka heavy/power metal i przykład, że wciąż mimo stażu można tworzyć godny uwagi materiał. To znakomite płyty, czego nie można powiedzieć o najnowszym "Mean Streets". Nie chodzi o to, że to jakiś niesłuchalny gniot, lecz przy tamtych płytach wypada blado.
Okładka nie wiele zdradza, choć jest miła dla oka i wskazuje, na to że będzie klasycznie i bardzo heavy metalowo. To dobrze skrojony materiał z pogranicza heavy metalu, power metalu i nawet hard rocka. Todd jak zwykle śpiewa na swoim poziomie i potrafi czarować na każdy kroku. Sami gitarzyści tj Nick Lee i Mike Flyntz stawia na urozmaicenie, na proste patenty i przebojowość. Jest sporo hitów i dobrze rozegranych utworów, ale tych pomysłów na wystarczyło na cały album. Potencjał na pewno został zmarnowany, bowiem band tej klasy stać na coś wyjątkowego.
Na dzień dobry dostajemy rozpędzony i bardziej power metalowy "Hail to the warriors", który szybko w pada w ucho i pokazuje, że Riot potrafi stworzyć rasowy hicior. Dwa kolejne utwory pozbawione jakby życia i drapieżności. Troszkę zaczyna wiać nudą. Riot z pewnością lepiej wypada w energicznym i przebojowym "High Noon". Serce szybciej zaczyna bić przy "Higher" i znów band stawia na szybki i zadziorny riff i bardziej power metalowy charakter. Pozytywne emocje wzbudza również pomysłowy i łatwo wpadający w ucho "Mean Streets". Praca gitar i to jak to wszystko jest rozplanowane sprawia, że utwór skrada serce. Taki Riot to ja mogę słuchać. Kolejny rozpędzony utwór na płycie to "Mortal Eyes" i znów wszystko kręci się w okół szybkiego tempa, mocnego riffu i chwytliwej melodii. Słucha się tego jednym tchem. Na sam koniec zostaje przebojowy "No more", który pokazuje że band potrafi jeszcze stworzyć prosty i solidny heavy metalowy kawałek. Czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze.
"Mean streets" to nie jest najlepszy album w dyskografii Riot. Brakuje przebłysku geniuszu, bardziej dopieszczonego materiału, który by rzucał na kolana od samego początku do samego końca. Niestety jest też sporo słabszych momentów i całościowo płyta jest tylko solidna. Szkoda, bo był potencjał na coś więcej. Nie pomaga nawet bezbłędny Todd i jego niesamowity głos. Miejmy nadzieje, że jeszcze nagrają coś na miarę swojego talentu i możliwości.
Ocena: 6.5/10
środa, 8 maja 2024
SEBASTIAN BACH - Child within the man (2024)
Jeden z najbardziej charyzmatycznych heavy metalowych/rockowych wokalistów powraca z nowym, długo wyczekiwanym materiałem. Tak mowa o Sebastianie Bachu i jego nowym krążku o tytule "Child Within the man" , który ukaże się 10 maja nakładem RPM records. Oczywiście jest to mieszanka hard rocka i heavy metalu. Echa Skid Row owszem są, ale czy udało się nagrać klasyk, który przypomni złote lata Sebastiana Bacha?
Ostatnie dzieło jego dawnych kolegów z Skid Row to była kopalnia hitów i album na miarę tych pierwszych z Bachem na wokalu. Tutaj na swoim krążku Sebastian taki trochę niezdecydowany i przede wszystkim mało w tym przebojowości i tej klasy z tamtych wydawnictw. Na pewno na plus zaliczyć należy mocne, hard rockowe brzmienie i bardzo dobra forma wokalna Sebastiana. Problem tkwi w tym, że gitarzysta Devin Bronson gra solidnie, ale nic ponadto. Nie tworzy intrygujących solówek, czy godnych zapamiętania melodii czy riffów. Wszystko jest dobre, ale nic ponadto. Sam aspekt kompozytorski też niestety kuleje. Mamy bardzo udane utwory, ale też i wypełniacze, przez co płyta jest nie równa.
Dobrze ten album się rozpoczyna, bo od mocnego, wyrazistego "Everbody Bleeds", który przypomina stare dobre czasy Skid Row. Melodia też jest trafiona i wpasowana do stylu jaki prezentuje Sebastian. "Freedom" to też mocny kawałek, który opiera się na zadziornym riffie i łatwo wpadającym w ucho refrenie. Do takiego grania Bach nas przyzwyczaił. Singlowy "Hold on to the dream" to taki bardziej rockowy przebój, ale w dalszym ciągu płyta bardzo pozytywnie zaskakuje. Dalej mamy solidny "hard Darkness", gdzie Sebastian próbuje brzmieć agresywniej i nie jest to złe, ale przejawu geniuszu nie uświadczyłem. Band również pokazuje pazur w "Future of Youth", ale to również tylko solidne granie, które ociera się o stare dobre czasy Skid Row. Potem seria średnio udanych kompozycji i docieram aż do zamykającego kawałka, czyli "to live again". Nastrojowa ballada, która nie nudzi i potrafi zapaść w pamięci. Głos Bacha pasuje idealnie do tego typu kompozycji.
Kilka dobrych momentów, kilka godnych uwagi kompozycji, ale tak to nic szczególnego. Dobrze skrojony materiał z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Obecność Sebastiana robi robotę i nie raz tuszuje pewne niedoskonałości i pewnie gdyby nie on, to ta płyta przeszła by bez echa. Warto posłuchać, ale nie jest to klasa starych płyt skid row, ani też nie jest to tak energiczna i przebojowa płyta, jak ostatni album Skid row z Erikiem na wokalu.
Ocena: 6/10
niedziela, 5 maja 2024
METAL RIOT - Birth Of Terror (2024)
"Birth of Terror" to debiut fińskiej formacji Metal Riot. W 2023r wydali swój singiel, a teraz prezentują pełnometrażowy materiał. To już kolejna bardzo krótka i treściwa płyta, gdzie czas płyty nie przekracza 35 minut. Co najważniejsze w tym wszystkim, że to kawał solidnego heavy metalu, który potrafi umilić czas. Godne zapamiętania riffy, melodyjne solówki i wyrazisty wokal. To wszystko składa się na to, że mamy solidny heavy metalowy krążek.
Za partie wokalne odpowiada Joonas Myller, który całkiem dobrze radzi sobie w tej roli. Może nie jest to najlepszy heavy metalowy głos jaki słyszałem, ale śpiewa z pasją i zamiłowaniem do metalu, a to też się liczy. Takanen i Johansson w roli gitarzystów też dają radę i dla nich brawa się należą za melodyjne solówki, które mocno wzorowane są na twórczości Iron maiden. Dobrze to słychać choćby w takim agresywniejszym "Into the Fire". Wyrazisty bas z początku wprowadzają nas w singlowy "Eternal Speed Death". W końcu mocne uderzenie i ta stylistyka speed metalowa pasuje do kapeli. Powinni bardziej pójść w takim kierunku. Soczysty heavy metal band serwuje już nam w otwierającym "Dreams die young" , gdzie postawiono na przebojowy charakter i znów patenty wyjęte z Iron maiden. Toporny "War" nie wiele wnosi do płyty i można go określić mianem wypełniacza. Rozbudowany "Echoes in Eternity" też na siłę wydłużana i taki trochę za spokojny. Kolejny bardzo chwytliwy hicior na płycie to "Now or Never", gdzie band balansuje na pogranicza heavy metalu i hard rocka. Jest moc, jest pomysłowość i to pokazuje że Metal Riot grać potrafi. Płytę zamyka "Pieces of the Past", który też stawia na chwytliwy i melodyjny metal.
Metal Riot może póki co świata nie zwołują swoim debiutem, ale to wciąż solidny heavy metal zagrany z pasją. Jeszcze sporo przed nimi, jeszcze trochę pracy ich czeka, ale póki co prezentują się dobrze. Jest kilka hitów i kilka wciągających solówek. Na początek wystarczy. Zobaczymy jak dalej potoczy się ich kariera.
Ocena: 6.5/10
sobota, 4 maja 2024
CONCERTO MOON - Back beyond Time (2024)
Japońska potęga, jaką jest bez wątpienia Concerto moon powraca po 4 latach przerwy z nowym albumem zatytułowanym "Back Beyond Time". Na pewno nie jest to najlepszy album tej formacji, ale jakiegoś wstydu im nie przynosi. To w dalszej mierze wciąż Concerto moon jaki znamy i kochamy. Sporo neoklasycznych patentów i nawiązań do twórczości Yngwie Malmsteena, czy Ritchiego Blackmore;a. Od samego początku pierwsze skrzypce gra gitarzysta i geniusz Norifumi Shima. To jedyny członek z klasycznego składu. Okładka może i nijaka, ale zawartość na pewno jest godna uwagi.
Jak zwykle imponuje samo brzmienie płyty, co podkreśla jak utalentowani są muzycy Concerto Moon. Znajdziemy tutaj dużo klimatycznych hard rockowych zagrywek, sporo takich motywów, które mocno nawiązują do Rainbow. Dla mnie to akurat spora zaleta, bo uwielbiam Rainbow. Bardzo dobrze spisuje się wokalista Wataru Haga, który dołączył do zespołu w roku 2018. Ma ciekawą barwę i potrafi zbudować rockowy feeling i czasami oczarować swoim kunsztem i techniką. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Słabe punkty? Z pewnością troszkę taki ostrożny i mało wyrazisty "The light of Dawn". Brakuje tutaj tego błysku geniuszu. Cała reszta mocno przypomina mi okres Rainbow z Joe Lynn Turner na wokalu. Płytę otwiera rozpędzony "The Gold Digger", gdzie dostajemy neoklasyczny power metal w najlepszym wydaniu. Ach te popisy gitarowe pana Shima czysta klasa. Pomysłowy riff i duża dawka pozytywniej energii to atuty "Hope Seeker", który jest kolejny mocnym kawałkiem na płycie. Troszkę bardziej hard rockowy jest stonowany "Story of my life", z kolei "Reaching out for mercy" wyróżnia się ciekawym motywem przewodni i również ukazuje hard rockowe oblicze zespołu. Kolejny killer na płycie to szybki i bardzo melodyjny "Find my way" który też oddaje to co najlepsze w muzyce Concerto moon. Troszkę bardziej komercyjny jest "The mindless Crime", gdzie znów roi się od wpływów Rainbow. Końcówka płyty to zadziorny i dobrze wyważony "Heartless world". Jak znakomicie układa się współpraca Shima i klawiszowca. Dogadują się bez słów. Całość wieńczy szybki i bardzo przebojowy "Evil and lies". Co za energia, co moc. Brawo Concerto moon.
Concerto moon nigdy tak naprawdę nie zawiódł. Zawsze dostarcza materiał na bardzo wysokim poziomie. Tym razem jest podobnie. Płyta jest bardzo przebojowa, zróżnicowania i mocno nawiązuje do dokonań Rainbow. Pojawiają się słabsze momenty, ale giną w gąszczu geniuszu Norifumi Shima. Płyty tego zespołu można tak naprawdę brać w ciemno.
Ocena: 9/10
BLADESTORM - Wrangler of Thunder (2024)
20 kwietnia nakładem thrashing madness productions ukazał się debiutancki krążek wrocławskiej formacji Bladestorm. "Wrangler of thunder" to soczysty heavy metal, który daje nam kopa. Mamy tu szybkie riffy, agresywny wokal, dużą dawkę przebojowości, a wszystko oparte na heavy/speed metalu lat 80. To już kolejne wartościowe wydawnictwo stworzone przez polski band.
Co ciekawe, sama kapela powstała w 2019r na gruzach Leviathan, który grał death/thrash metal.Ten agresywny aspekt na pewno przejawia się w specyficznym wokalu Bartka Koniuszewskiego, który momentami brzmi jak Peavy z Rage, czy też Paul Di Anno. Nie każdemu pewnie przypadnie do gustu jego maniera, ale trzeba oddać mu że pasuje do warstwy instrumentalnej. Band zadbał o każdy aspekt, począwszy od miłej dla oka okładki, czy mocne, wyrazistego brzmienie. Wszystko jest spójne i dobrze dopasowane. Można jedynie ponarzekać, na to że płyta jest na jedno kopyto i troszkę taka oparta jakby na jednym riffie. Przez to wszystko się trochę zlewa w jedną całość.
Każdy z tych utworów, czy weźmiemy otwierający, czy np "Predator" to od razu zauważymy że są to kompozycje zbudowane wg pewnego schematu. Szybkie tempo, zadziorny riff i sporo heavy metalowego pazura. Rozpędzony "Onward to Victory", czy też energiczny "Speed demon" nie przynoszą niczego innego, a jedynie powtórkę z rozrywki. Zamykający "I am the beast" z gościnnym Andy Bringsa też brzmi jak kalka wcześniejszych utworów.
Bladestorm nagrał album bardzo heavy metalowy, bardzo energiczny i to kawał dobrze skrojonego krążka. Album opiera się na mocnych riffach i szybkim tempie. Szkoda, tylko że brakuje urozmaicenia i troszkę świeżości. Mimo pewnych nie dociągnięć, jest to płyta, którą warto posłuchać.
Ocena: 7/10
PIRATE QUEEN - Ghosts (2024)
Miło jest widzieć, że przybywają nam płyty z pirackim metalem, miło jest widzieć, ze ktoś próbuje swoich sił w tej trudnej tematyce. Pirate Queen, który powstał w 2023r ma do zaoferowania symfoniczny heavy/power metal, który jest bliższy ostatniej płycie Visions of Atlantis. "Ghosts" to pełnometrażowy album, choć nie do końca się z tym zgodzę. 32 minuty materiału, z czego 3 utwory to 3 różne wersje tytułowego "Ghosts". Dziwny zabieg. A co nas czeka po włożeniu płyty do odtwarzacza.
Nie powiem, brzmi to nawet dobrze i są momenty, gdzie można pochwalić dziewczyny za zapał i pomysłowość. Na pewno szokuje, że to kolejny band złożony tylko z kobiet. Na pewno na uwagę zasługują ciekawe zagrywki gitarzystek. Zarówno Victoria jak Patri znają się na rzeczy i wiedzą jak zagrać ciekawy riff, czy stworzyć wciągający motyw. Nic odkrywczego nie grają, ale o to zawsze ciężko. Mimo wtórności, poradziły sobie i nagrały album godny uwagi. Całość dobrze spina łagodny, nieco słodki głos Anne Marie. Pasuje to do całej warstwy instrumentalnej. Co zawiodło? Troszkę same pomysły na kompozycje.
Tytułowy "Ghost" jest uroczy i pokazuje ten symfoniczny heavy/power metal w stylu Vision of Atlantis. To lekkie i przebojowe granie, które szybko wpada w ucho. Również przyjemny dla ucha jest "Pirates from the sea" i sam główny motyw jest bardzo uroczy. Troszkę zalatuje Powerwolf. "Sirens Tears" to wypełniacz, który nic nie wnosi do płyty. Band nieco przyspiesza w "Santa Lucia", gdzie pojawiają się ciekawe zagrywki gitarowe, podniosły refren i bardzo chwytliwa melodia. Dobrze się słucha takich kompozycji w wykonaniu Pirate Queen. Bardzo dobrze wypada też marszowy i taki epicki "Open Fire" i to potwierdza, że ten band potrafi grać i robi to naprawdę dobrze. Daje to nadzieje, że jeszcze o nich usłyszymy.
"Ghost" to solidne wydawnictwo z kręgu symfonicznego heavy/power metal. Przede wszystkim brawo za pomysłowość, za chęci grania pirackiego metalu. W końcu tak mało jest płyt z taką tematyką. Zobaczymy jak ich kariera się rozwinie, a póki co warto obczaić debiut.
Ocena: 7/10
czwartek, 2 maja 2024
GREYHAWK - Thunderheart (2024)
Gitarzysta Rob Steinwey i basista Derin Wall w tym roku wydali debiutancki album z innym zespołem o nazwie Glyph. Pozytywne zaskoczenia i z pewnością, płyta którą warto znać. Tak samo warto znać inny zespół, gdzie panowie również grają, czyli Greyhawk. Amerykański band działający od 2016 r i mający za sobą debiut w postaci "keepers of the flame". Panowie pokazali, że grać potrafią i robią to naprawdę dobrze. Najnowszy album "Thundeheart" to najlepszy tego przykład.
Czego należy się spodziewać po tej płycie? Okładka sporo zdradza. Rycerski, bojowy z nutką epickości heavy/power metal. Na przód wysunięty uzdolniony wokalista Rev Taylor, który swoim głosem tworzy ten epicki klimat i od razu można obudzić w sobie wojownika. Mocny i wyrazisty wokal, który idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Berlin/Steinway to duet gitarowy stawiający na proste, mocne i epickie partie gitarowe. Nie brakuje ciekawych solówek i przejść, czy zwolnień. Wszystko ma swój urok i procentuje na rzecz Greyhawk.
Na dzień dobry killer w postaci "Spellstone", potem serce skrada melodyjny i nastrojowy "Thunderheart", gdzie upchano hard rockowe patenty. Chcecie hitów? Taki jest "Rock roll city", który przypomina stare dobre czasy Scorpions, ale nie tylko. Coś z Judas Priest, coś z Manowar mamy w epickim, bojowym "Steadfast". Czujecie ten dreszczyk? To nie chłód, to moc bijąca z tego utworu.Co za wejście gitary mamy w "Sacrifice of Steel" i tu jest heavy metal pełną gębą. Jest moc, jest przebojowo i z luzackim feelingiem. Tak trzymać! Marszowo, epicko jest w "The Last Mile" i znów band błyszczy. Odnoszę wrażenie, że właśnie w takiej stylistyce są najlepsi. Odnajdują się w epickim heavy metalu. Riff w "Back in the Fight" jakoś tak brzmi znajomo. Dio? Judas Priest? Można rozpocząć dochodzenie, tylko po co? Jest zabawa, jest pozytywna energia i o to chodzi. O dziwo zamykający "The golden Candle" to nie kolos, to nie epicki armageddon, tylko troszkę nijaka ballada. Szkoda.
Greyhawk rozwija się, doprecyzowuje swój styl, warzy każdy dźwięk i nie pozwala sobie na jakieś dziwne dźwięki. Całość spójna, imponująca, dająca prawdziwy smak epickiego heavy metalu. Ten band zawarł na tej płycie, wszystko co definiuje ten styl. Płyta zapada w pamięci i nie raz jeszcze wrócę do niej. Pewnie już wszyscy ją znają, więc pewnie tylko utwierdzicie się w przekonaniu, że to to kolejna ważna płyta roku 2024.
Ocena: 9/10
ETHEREAL FLAMES - Myths and legends of our land (2024)
Włoska scena zawsze potrafi dostarczyć intrygujące płyty z kręgu symfonicznego power metalu, gdzie pojawiają się elementy progresywne, nieco operowe, a wszystko z naciskiem na podniosły klimat i rozmach. Tak, włosi to akurat potrafią i na wysokim poziomie. Debiutujący w tym roku Ethereal Flames wcale nie odbiega od tego schematu. "Myths and legends of our land" to płyta, która przypadnie do gustu fanom Rage, Powerwolf, Blind Guardian czy Hammerfall.
Punktem wyjściowym do muzyki Ethereal Flames jest bez wątpienia osoba wokalisty. Alessandro Binotii ma ciekawą barwę głosu, który przykuwa uwagę charyzmą i stylem śpiewania. Brzmi momentami jak Atilla Dorn z Powerwolf, a czasami jak Peavy z Rage. To nieco wyróżnia ich na tle innych włoskich kapel. Binotti ponadto współtworzy partie gitarowe z Palmeri, stawiają przy tym na urozmaicenie, melodyjność i rozmach. To wszystko jest przemyślane i spójne. Nawet te spokojniejsze momenty potrafią oczarować słuchacza i złapać za serce.
Przepiękna okładka to w zasadzie początek zachwytów. Soczyste i dopracowane brzmienie, które podkreśla talent muzyków też odgrywa tutaj kluczową rolę. Otwierający "Desperate Girl" daje wyraźny sygnał, czego należy się spodziewać po tej płycie. Marszowy "The holy House" ukazuje epicki rozmach i to jest to do czego włoskie zespoły nas przyzwyczajają. Troszkę bardziej progresywnie jest w pomysłowym i nastrojowym "Restless Knight", z kolei "Two sad Lowers" to jedna z piękniejszych ballad tego roku. Prawdziwa perełka. Końcówka to prawdziwy wysyp podniosłego epickiego power metalu i w tej kategorii sprawdza się zarówno "Pilato's lake" jak i "The Queen Sibilla".
To się nazywa debiut na miarę włoskiej sceny. Jest sporo atrakcyjnych melodii, podniosłych refrenów i dobrze wyważonych kompozycji, które intrygują aranżacjami i rozmachem. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością od początku do końca. Eathereal Flames pokazuje się z świetnej strony, dając nam do zrozumienia, że drzemie w nich ogromny potencjał i nie zamierzają go marnować. Gorąco polecam!
Ocena: 9/10
NOCTURNA - Of Sorcery and Darkness (2024)
W roku 2022 ukazał się solidny debiut włoskiej formacji Nocturna, która pokazała że wciąż można nagrać interesujący materiał w klimatach symfonicznego power metalu w stylu Nightwish czy Frozen Crown. Włoski Nocturna jest na rynku od 2021r i już nieco zapracowali na swój status i fanów na pewno im nie brakuje. Najnowsze dzieło zatytułowane "Of sorcercy and darkness" bez wątpienia potwierdza ich wartość i umiejętności.
Wszystko skupia się wokół podniosłego i nieco operowego głosu Grace Darkling, który przesądza o atrakcyjności materiału i nadaje mu odpowiedniego charakteru. Ma to coś w głosie, co sprawia, że przyciąga uwaga i zapada w pamięci. Podobne odczucia wzbudza Rehn stillnight. Wokale to akurat mocna strona tej płyty. Sporo dobrej roboty odwala gitarzysta Frozen crown, czyli Hedon. Stawia na melodyjne i łatwo wpadające w ucho riffy. Jest w tym wszystkim pazur, dynamika i smykałka do przebojowości. Dobrze się tego słucha od pierwszych dźwięków.
Rozpędzony "Burn The Witch" to power metal z rozmachem i przepisem na prawdziwym hicior. Nocturna tu błyszczy i pokazuje swój potencjał. To jest to! "Noctis Avem" to już bardziej epicki kawałek, który poniekąd przypomina klasyczne płyty Nightwish. Ta szybkość, ta potęga Nocturna w rozpędzonym "creatures of darkness". Mocna rzecz! Dużo tutaj pozytywnej energii i hitów, które potrafią szybko zaintrygować i przykuć uwagę. Tak jest z takim zadziornym "Midnight Sun" czy "Seven Sins". Warto też pochwalić band za podniosły "Strangers", który również opiera się na podobnych patentach. Kolejny killer z nowej płyty.
Dużo plusów można tutaj znaleźć. Produkcja, okładka, umiejętności muzyków, styl i forma podania tego. Wszystko się klei, tylko materiał trochę nie równy i pojawiają się chwile słabsze. Mimo pewnych nie dociągnięć, to jest to płyta która trzeba znać, zwłaszcza jeśli kocha się twórczość Nightwish czy Frozen Crown.
Ocena: 7.5/10