sobota, 11 maja 2024

VHALDEMAR - Sanctuary of Death (2024)


 
Za każdym razem kiedy hiszpański band o nazwie Vhaldemar powraca z nowym materiałem to jest to wielkie wydarzenie w kategorii melodyjnego, bojowego heavy/power metalu. Nic dziwnego, bowiem to band który zrodził się jeszcze w latach 90, kiedy był boom na ten rodzaj muzyki. Dwie pierwszy płyty to istny kult dla miłośników takiego grania. Wciąż pamiętam pierwsze sekundy z "I made My own Hell" i to jak mną ten album pozamiatał. Lata lecą , band wydaje wciąż nowe płyty i najlepsze jest to, że cały czas utrzymują swój styl i ten wysoki poziom jakości. Kapela fenomen i jedna z tych, który utrzymuje się na powierzchni i dzielnie utrzymuje płomień power metalu. Najnowszy krążek zatytułowany "Sanctuary of Death" to kolejna perełka w dyskografii tej kapeli i kolejna świetna płyta roku 2024.

Już sama okładka zwiastuje nam epicką, rycerską ucztę dla miłośników rasowego power metalu. Band od razu odkrywa swoje karty i nie zamierza nas trzymać w niepewności. Eksperymentów od nich nikt nie oczekuje, tylko to właśnie granie w niemieckim stylu. To od początku ich kariery było ich znakiem rozpoznawczym. Te elementy niemieckiej sceny, gdzie słychać coś z Gamma ray, Helloween, Running wild, Primal Fear czy Iron Savior są obecne, co bardzo mnie cieszy. Band wykorzystuje znane patenty i tworzy z tego cuda. Ten band  nie byłby sobą, gdyby nie specyficzny i intrygujący wokal Carlosa, który sprawia że Vhaldemar jest jedyny w swoim rodzaju. Ta płyta ma też innego bohatera i jest nim bez wątpienia gitarzysta Pedro, który dwoi się i troi by płyta była dynamiczna, zadziorna i niezwykle przebojowa. Pod tym względem jest czym się zachwycać i każda partia gitarowa potrafi zapaść w pamięci i zachwycić jakością.

Band na singla wybrał "Devils Child" i jakże był to mądry wybór. Kawałek rozrywa na strzępy, szokuje jakością, pomysłowym riffem i niezwykłą przebojowością. Jak brzmi to świeżo i jak to oddaje ducha starych płyt Vhaldemar. Cudo! Ten utwór ma wszystko i definiuje styl power metalu. Band nie zwalnia tempo i dalej serwuje nam rozpędzony i melodyjny power metal w "Dreambreaker". Od pierwszych sekund czuć tą moc i drapieżność. 4 lata przerwy i band jest głodny sukcesu, oj słychać to. Stonowane tempo, troszkę toporności i mamy znakomity "Deathwalker" o mrocznym klimacie. Brzmi to trochę jak mieszanka Accept i Primal Fear. Przepiękne popisy gitarowe dostajemy w tytułowym "sanctuary of Death". Prosty i drapieżny riff, do tego podniosły refren i hicior gotowy. Trzeba przyznać, że bardziej klimatyczny, bardziej balladowy "Forevermore" imponuje pomysłowością, dbałością o detale i emocje, jakie towarzyszą słuchaczowi. Przypominają się ostatnie ballady Accept. Ileż dużo starego dobrego stylu Kaia Hansena można uchwycić w przebojowym "Heavy metal". Miłość od pierwszego dźwięku i dla takich kompozycji warto żyć i sięgać po nowe płyty. Jak miło jest też zobaczyć kolejną odsłonę "Old kings Visions". To już 7 odsłona hymnu Valdemar. Jak zwykle uczta dla uszu i duszy. "Journey to the unknown" brzmi jak stary dobry Primal Fear z czasów "Devils Ground" czy "Nuclear Fire". Co za czad! Ten riff wgniata w fotel, a sam refren to czysty przejaw geniuszu. Echa Gamma ray pojawiają się też w obłędnym "Rebels Law" i znów czysta power metalowa perfekcja. Co za killer!

Vhaldemar przyzwyczaił nas do grania na takim poziomie. Szokuje, że tyle lat grają tak świetnie i nie przeszkadza, że trendy się zmieniają, jedni odchodzą, drudzy zmieniają styl, a Vhaldemar wciąż tu jest i gra swoje. Brzmią przy tym świeżo, pomysłowo i drapieżnie. Hitów nie brakuje, tak samo jak świetnych melodii. Vhaldemar nagrał bezbłędny album, który umacnia ich pozycje i pokazuje, że stara szkoła power metalu wciąż ma sporo do powiedzenia. Oby na następny album nie przyszło nam czekać kolejnych 4 lat.

Ocena: 10/10

3 komentarze:

  1. Po tym gniocie muszę zapuścić nowego Riota co najmniej 5 razy na odtrutkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. No muszę coś napisać (bo nie byłbym Stefanem powerem). Z tym gniotem to przesadziłeś , nie jest tak źle. Owszem może i nie ma czym się zachwycać (choć nie ujmuję tego innym :) ale 6-7/10 można im dać. Kiedyś słuchałem kapel hiszpańskich i nawet Vhaldemar mi wchodził ale to już zamierzchłe czasy i tę można posłuchać i nawet jest dobrze ogólnie , ale nie skłania mnie do nabycia. Posłucham 5-10 razy i zapomnieć. Powrót to trzeba umieć zrobić i tu ukłon do Kamelota. Kapele z espania nadal na fali to dla mnie Opera Magna, Phoenix Rising zaś niedoścignione to Dark Moor pierwsze płyty z Elisą C. Martin. To były płyty!!!

    OdpowiedzUsuń