czwartek, 28 lutego 2013

ACCESS DENIED - Touch Of Evil (2011)

Skoro udało się wybić na arenie międzynarodowej CRYSTAL VIPER to czemu innemu zespołowi ta sztuka może się nie udać? Nie siedzę w naszej rodzimej scenie metalowej, ale ciężko o dobry zespół, który mógłby pójść śladem CRYSTAL VIPER. Być produktem, który można promować za granicą. CRYSTAL VIPER posiada te wszystkie cechy, które są potrzebne dobremu zespołowi, a mianowicie charyzmatyczny wokal, umiejętność stworzenia przebojów, dobra gra na instrumentach i ciekawy pomysł na granie. Tak się składa, że jest zespół, który mógłby pójść drogą CRYSTAL VIPER, a tym zespołem jest ACCESS DENIED, który pochodzi z Sopotu.

Ten nasz rodzimy zespół również jak CRYSTAL VIPER gra heavy metal przesiąknięty latami 80, energiczny, melodyjny metal z cechami IRON MAIDEN czy JUDAS PRIEST. Sopocki zespół również stawia na angielski język i kobiecy wokal. Zespół został założony w 2003 roku i do tej pory nagrał dwa albumy, z czego „Touch Of evil” ukazał się w roku 2011 i to właśnie na tym wydawnictwie chciałbym się skupić, ponieważ jest bardziej dopracowanym i przemyślanym krążkiem aniżeli debiut. Tutaj cała ta machina działa tak jak powinna. Jest mocna sekcja rytmiczna, która zapewnia odpowiedniego kopa, jest charyzmatyczny wokal Agnieszki Sulich, który nasuwa oczywiście Martę czy też inne heavy metalowe kapele z kobiecym wokalem jak choćby WARLOCK. Można wytknąć pewnie nie dociągnięcia techniki, czy też zadziorności, jednak świetnie wokal Agnieszki wpasowuje się do prostej, melodyjnej warstwy gitarowej, gdzie Krauze/Kolankiewicz darują sobie kombinowanie, czy też granie technicznie. Skupiają się na prostym, melodyjnym graniu co wychodzi całkiem dobrze. Brzmienie tutaj nie należy do światowej czołówki, ale jest czyste i tak dopracowane, co pozwala słuchać zawartości bez zażenowania. Choć brzmienia ani szata graficzna nie robi jakiegoś wrażenia, to jednak do zespołu można w dość łatwy sposób się przekonać, a wszystko za sprawą zawartości.

Na płycie znajdziemy 9 krótkich, zwartych kompozycji utrzymanych stosunkowo w średnim tempie, w melodyjnym charakterze. „Messenger of Death” to mocny kawałek i choć ma taki oklepany motyw, choć pełno tu IRON MAIDEN, to jednak fajnie się tego słucha. Cięższy i mroczniejszy się wydaje „Suicide Mind”, który ma więcej cech JUDAS PRIEST i tutaj już można usłyszeć tą przebojowość. „One Night” bardziej hard rockowy wciąż miły dla ucha. „Violence of Mind” też solidny heavy metal wzorowany na IRON MAIDEN i tutaj na pewno na wyróżnienie zasługuje solówka i melodyjność. „Secret Place” to z kolei najbardziej rozbudowany utwór i zarazem najbardziej klimatyczny, z dobrze wykorzystanymi motywami balladowymi. Cała reszta również miła dla ucha i utrzymany w średnim tempie, z prostym, melodyjnym motywem na tapecie.

Potencjał jest i to nawet słychać, bo zespół grać potrafi. Jest charyzmatyczna wokalistka, jest umiejętność wykreowania dobrych melodii, a jedynie czego brak to prawdziwych killerów, przebojów, które mogłyby podbić zachód. Czas pokaże, co ta kapela zaprezentuje w przyszłości. Na dzień dzisiejszy to solidna kapela grająca heavy metal, jaki jest nieco oklepany i mało przekonujący. Jednak „Touch of Evil” to solidny album metalowy, którego można śmiało słuchać w zaciszu domowym.

Ocena: 6/10

środa, 27 lutego 2013

METAL ANGER - Son Of Fear (2013)



Nie brakuje w tym roku mocnych heavy metalowych płyt i nasuwają się takie nazwy jak SAXON czy ATTACKER i w gąszczu tych tuzów ciężko znaleźć kapele młode, dopiero rozpoczynające swoją przygodę z metalem. Jednak ostatnio natrafiłem na zespół, który debiutuje w tym roku i kto lubi mocny heavy metal, kto ma słabość do ciężaru, mocnego, mrocznego brzmienia, kto ma słabość do nowych wydawnictw SAXON, czy ATTACKER, kto lubi muzykę przesiąkniętą JUDAS PRIEST ten powinien się zainteresować debiutanckim albumem argentyńskiej formacji METAL ANGER, która nosi tytuł „Son Of fear”.


Nazwa METAL ANGER nie tylko wam nic nie mówi, bo w końcu zespół dopiero zaczyna swoją przygodę z metalem na poważnie. Do tego dochodzi fakt nieco niszowej rangi i pochodzenie z Argentyny, która nie należy do bogatej sceny metalowej. Co wiadomo o zespole? Formacja powstała w 2008 roku z inicjatywy Augistina Saccone i Federico Huika. Z czasem udało się skompletować cały zespół, udało się rozpocząć przygodę z metalem dając koncerty, nagrywając materiał na debiutancki album. Nie będę was zanudzał opisem całej historii zespołu i przejdę do samej płyty, a zainteresowanych odsyłam do oficjalnej strony my space kapeli. „Son Of fear” to album niczym się nie wyróżniający, to album przeciętny i pełen nie dociągnięć. Już patrząc na tandetną okładkę można wyprowadzić już wstępne wnioski, że płyta raczej nie powala na kolana. Oczywiście są minusy, nie dociągnięcia, jest wtórny charakter jeśli chodzi styl prezentowany przez kapele, jest prostota i niezbyt wyszukane pomysły w ramach kompozycji, średnich lotów wykończenie, a mimo to można tego posłuchać i zabić jakoś dany nam wolny czas. Co chroni album przed totalnym niepowodzeniem i zniesmaczeniem? Mocne brzmienie, ostre i dość ciężkie riffy oraz mocny wokal. Tak, właśnie muzycy swoim solidnym graniem ratują całą sprawę. Mocny, zadziorny wokal Lucasa Boscha, nasuwa Schmiera z HEADHUNTER czy DESTRUCTION i ma podobną manierę i styl śpiewania, co jest nawet zaletą. Bo jaki inny typ wokalu by pasował do tych prostych, ale jakże ostrych, ciężkich partii gitarowych wgrywanych przez duet Frank/Martinez? To co prezentuje ten duet to proste, solidne heavy metalowe granie, ciężkie i melodyjne, pozbawione wszelkich eksperymentów, świeżości czy technicznych zagrywek. Tego na tym albumie nie ma. Oswoić się należy również z tym że nie ma tutaj słodkich, cukrowych melodii i brakuje też takich przebojów, które od razu by porwały słuchacza.

Choć nie ma owych wysokiej klasy przebojów, to od początku zespół prezentuje się z całkiem dobrej strony. Mam tu na myśli agresywny, rozpędzony, przesiąknięty power metalem utwór „Burning Babylon”, który jest pełen patentów JUDAS PRIEST czy PRIMAL FEAR co jeszcze bardziej zwiększa atrakcyjność utworu. „The Insane” wolniejszy, bardziej stonowany, ale nie ustępuje poprzedniemu utworowi pod względem melodyjności. Ciężej jest już w takim „Reason To Last”, jednak brakuje tutaj jakiegoś ciekawego rozwiązania co do głównego motywu czy melodyjności. Nieco szybsze tempo prezentuje „The Meaning Of Death”, który jednak dalej prezentuje przeciętny heavy metal i najbardziej zapadły w pamięci dwa ostanie utwory, a mianowicie chwytliwy „Headbanger” czy też energiczny „Son Of fear”, który pokazuje, że jednak zespół potrafi coś więcej z siebie wydusić niż przeciętny heavy metal.

Tym razem mamy do czynienia z płytą do jednorazowego użytku, czyli z serii dorwać, przesłuchać, zapomnieć. „Son of Fear” to album mocno heavy metalowy, z pazurem, lecz sporymi błędami, które podczas słuchania dają o sobie znać, czasami dają się mocno we znaki, jednak album da się wysłuchać i czasami można dopatrzeć się plusów, jak choćby dwa ostatnie utwory. Niestety w ostatecznym rozrachunku jest to mało udany debiut, o którym nikt nie będzie pamiętał. Szkoda bo mogło to brzmieć znacznie lepiej.

Ocena: 4.5/10

wtorek, 26 lutego 2013

LORD - Digital Lies (2013)

Jedną z najważniejszych osób australijskiego heavy metalu jest bez wątpienia Tim „Lord” Grose, który znany jest pewnie większości fanom melodyjnego grania z DUNGEON czy ILLUM. Jest on jedną z najważniejszych postaci tamtejszej sceny metalowej. Ostatnim czasy jednak powinien być kojarzony z zespołu o nazwie LORD, który został założony w 2003 r jako boczny projekt Tima, a w momencie zamknięcie działu DUNGEON stał się zespołem z prawdziwego zdarzenia. Zespół ma na swoim koncie obecnie 4 albumy, a na nowy album, który został zatytułowany „Digital Lies” trzeba było czekać 4 laty. Czy warto było? Czy nowy album bliżej ma do znakomitego „Ascendence” z 2007 r czy do nieco słabszego „Set In Stone”?

Tim Grose, który jest odpowiedzialny za partie wokalne i gitarowe przyzwyczaił nas, że muzyka prezentowana na płytach LORD ma dwa oblicza. Z jednej strony jest heavy metalowo, a z drugiej szybki, melodyjny power metal. Tak było i tak jest na nowym albumie, choć trzeba podkreślić, że na tych dwóch gatunkach się nie kończy. Pojawia się podniosłość, epicki wydźwięk niczym z prawdziwego epic heavy metalu, pojawiają się elementy symfonicznego metalu, a także progresywnego metalu. „Digital Lies” pod względem dźwiękowym, technicznym, kompozycyjnym przypomina „Set In Stone”. Podobna tutaj konstrukcja i przebojowość.

Gdyby sklasyfikować styl LORD to byłby to heavy/power metal, jednak gdy się odpali płytę to można dostrzec elementy innych gatunków, co zapewnia urozmaicenie i element zaskoczenia nowemu albumowi. Nie ma tutaj mowy o trzymaniu się kurczowo jednego riffu, o prostolinijnym graniu na jedno kopyto. Jest mocny heavy/power metal z elementami symfonicznymi, z nutką tajemniczości i epickości - „Betrayel Blind”. Tematyka dotycząca technologi i taki futurystyczny klimat, wsparty syntezatorami oraz innymi smaczkami świetnie się komponuje i sprawia, że album zyskuje na atrakcyjności i na świeżości. Już takie smaczki można usłyszeć w nieco hard rockowym „Digital Lies”. Nie brakuje oczywiście mocnego,szybkiego,energicznego i melodyjnego power metalu i pierwszym utworem w takiej konwencji na płycie jest „Point Of View” i słychać wyraźne wpływy GAMMA RAY czy BLIND GUARDIAN. W takiej konwencji zespół moim zdaniem najlepiej wypada, bo pokazuje że można grać żywiołowo, z werwą, pomysłem, że można podkręcić tempo sekcji rytmicznej, która i bez tego przykuwa uwagę słuchacza. Z jednej strony ciężko nie zauważyć jej dynamiki, zróżnicowania, a z drugiej nadaje całemu albumowi mocnego kopa, który na dobrym albumie heavy metalowym jest wręcz niezbędny. W podobnej power metalowej formule utrzymany jest rytmiczny „2d Person in 3d world”, czy rozpędzony „Final Seconds”. Pojawiają się elementy progresywnego metalu w „Walk Away”, który jest najspokojniejszą kompozycją, a także w nieco bardziej rozbudowanym „The Last Encore”. Progresywny power metal w stylu SYMPHONY X, czy QUEENSRYCHE uświadczymy w „The Chalkboard Prophet”, a także w „Battle Of Venarium”, który przemyca również sporo patentów epic heavy metalu oraz symfonicznego.

Minęły 4 lata czekania na nowy album LORD i w sumie nie ma wielkiego zniszczenia. Po raz kolejny dostajemy do ręki solidny heavy/power metal, który potrafi zauroczyć mocnym, dobrze wyważonym brzmieniem, talentem muzyków, solidnymi kompozycjami i niezłą dawką melodyjności. Nie brakuje urozmaicenia, nie brakuje też ciekawych solówek, ale brakuje za to równości i więcej petard w stylu „Point of View”. Mimo wszystko wciąż jest to dobry album, na którego warto zwrócić uwagę.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 25 lutego 2013

KROKUS - Dirty Dynamite (2013)

Wielkości AC/DC nie można kwestionować, jednak zespół ten swój ostatni album wydał 5 lat temu i raczej nie zanosi się, że jeszcze coś wydadzą, w końcu teraz im w głowie raczej muzyczna emerytura. Na szczęście Szwajcarski odpowiednik AC/DC, a mianowicie KROKUS ma się całkiem dobrze. W 2008 roku kapela po pewnych roszadach powraca do klasycznego składu z Chrisem Von Rohrem, Fernando Von Arb, Freddy Steady, Mark Kohler i Marc Storace i w takim składzie został nagrany album „Hoodoo”, który odniósł znakomity sukces, który zdobył znakomite recenzje, a zespół znów wrócił do glorii i chwały nagrywając album na miarę swoich klasyków. KROKUS będący na fali dawał na dzieje w przyszłości na kolejny znakomity album z muzyką hard rockową w stylu AC/DC. Odliczanie i wyczekiwanie na nowy krążek o tytule „Dirty Dynamite” dobiegł końca i można już słuchać, oceniać, a zespołowi wystawić rachunek dotyczący nowego albumu.

Względem poprzedniego albumu „Hoodoo” jest kilka drobnych zmian. Przede wszystkim chodzi tutaj o kwestie personalne. Odszedł bowiem perkusista Freedy Steady, no i powrócił do składu po raz kolejny Mendy Meyer ( UNISONIC) jako trzeci gitarzysta. Sesyjnym perkusistą na potrzeby albumu został Kosta Zifiriou z UNISONIC. Inną taką różnicą jaka nasuwa się podczas słuchania to fakt, że słychać też wpływy innych zespołów jak choćby NAZARETH, co słychać w lekkiej, emocjonalnej balladzie „Help” czy też nieco DEF LEPPARD w „Dog Song”. Jednak te drobne zmiany nie miały większego wpływu na styl muzyczny jaki KROKUS od lat prezentuje i dalej jest to energiczne, melodyjne granie hard rockowe w stylu AC/DC. Słychać, że zespół dobrze się bawi, czerpie radość z grania i tą radością zarażają innych. KROKUS w znakomitej formie i poziom z albumu „Hoodoo” został zachowany. Dalej mamy dynamicznie, przebojowo, dalej bardzo hard rockowo i bardzo w stylu elektryków. Nie słychać może tych trzech gitar, ale partie gitarowe wygrywane przez gitarzystów mimo swoje wtórności i prostoty porywają i zapewniają rozrywkę na wysokim poziomie. Jest tutaj szaleństwo, rytmika, jest trzymanie się stylu Angusa z AC/DC i do tego nie brakuje chwytliwości czy melodyjności. Marc Storace mimo swoich lat wciąż śpiewa z werwą, z pazurem, łącząc manierę Bona Scotta i Briana z AC/DC i bez niego nie byłoby mowy o graniu pod AC/DC. Wysoka forma muzyków to nie jedyna rzecz, która została po „Hoodoo”, bowiem w dalszym ciągu mamy to samo mocne, soczyste brzmienie, czy też zwarty, lekki, energiczny, przebojowy materiał, który od początku do końca zapewnia przednią zabawę.

Grunt to mocne otwarcie i „Halleluja Rock;n Roll” do takich z pewnością należy, choć zespół miał już lepsze otwarcia w swojej karierze. Utwór prosty, chwytliwy i bardzo melodyjny. Szybki, rock'n rollowy „Go Baby Go” oddaje to co najlepsze w AC/DC z Bonem Scottem i KROKUS wykreował tutaj szybki, żywiołowy riff, szalone tempo i rozgrzewający refren, który porywa bez reszty. „Rattlesnake Rumble” też inaczej brzmi i tutaj zespół prezentuje bardziej rytmiczne granie, w średnim tempie. Nie brakuje wpływów AC/DC ani pomysłowości i jest to jeden z najlepszych utworów, a raczej hiciorów jakie zespół nagrał w ostatnim czasie. Album promował tytułowy „Dirty Dynamite” i to jest 100 % AC/DC. Rasowy kawałek KROKUS, stonowany, melodyjny i zapadający w pamięci. Nic dziwnego, że został wybrany na utwór promujący, jednak „Hoodoo” był lepszym przebojem. „Dirty Dynamite” z pewnością wyróżnia się ciekawą melodią, która tutaj pojawia się i też nasuwa inne zespoły aniżeli tylko AC/DC. Po „Go Baby Go” kolejnym, szybkim, rock;n rollowym utworem jest „Let The God Times Roll” i tutaj pachnie erą AC/DC z Brianem na wokalu. Nieco słabszym utworem na tym krążku jest bez wątpienia lekki „Better Than Sex”, który jest solidny, rockowy, ale bez tej nutki znakomitości, bez tego ognia, werwy. Dobry tylko też „Yellow Mary”, który jest takim wesołym, rockowym kawałkiem, a jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia dynamiczny „Hardrocking Man”, który przesiąknięty jest klimatem westernu, zwłaszcza że pojawia się tutaj melodia wyjęta chyba z jakiegoś filmu, ale głowy nie dam sobie uciąć. Bez względu na wszystko jest to kolejny znakomity przebój, o którym można gawędzić długo. Końcówka albumu jest dość ciekawa, ponieważ pojawiają się utwory, które znów mogłyby się znaleźć na płycie AC/DC gdzie śpiewa Brian i jest to rzadko spotykane w KROKUS, bo oni preferują erę z Bonem Scottem. „Bailout Blues” to mocniejszy kawałek, który pasuje stylem do „Stiff Upper Lip” , zaś ciężki „Live Ma Life” to kawałek, który przypomina album „Ballbreaker”i to byłoby na tyle jeśli chodzi o zawartość.

KROKUS album „Dirty Dynamite” potwierdza fakt, że jest na fali, że jest w znakomitej formie. Jest to album równie znakomity co poprzedni, choć ustępuje mu nieco pod względem kompozytorskim. Tutaj pojawia się kilka słabszych momentów, które nie mają większego wpływu na ostateczny efekt, bo jest to energiczny, mocny album, który cechuje się melodyjnością i przebojowością. Do tego całość pachnie na kilometr AC/DC, ale to nie jest nowość jeśli chodzi o KROKUS. Fani zarówno AC/DC jak i Szwajcarskiej legendy hard rocka będą zadowoleni, bo zespół gra to do czego nas przyzwyczaił i nie ma mowy o czymś innym. „Dirty Dynamite” to póki co najbardziej rockowy album roku 2013.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 24 lutego 2013

VOODOO CIRCLE - More Than One Way Home (2013)

Co ma wspólnego Ritchie Blackomore, RAINBOW, WHITESNAKE, czy DEEP PURPLE z niemieckim krajem? Na pierwszy rzut oka nic, ale gdyby się tak bardziej zastanowić to można by udzielić inną odpowiedź na to pytanie, a mianowicie VOODOO CIRCLE. Jest to bowiem zespół, który został założony w 2008 roku z inicjatywy Alexa Beyrodta ( gitarzysta PRIMAL FEAR) w celu grania muzyki w stylu tych wcześniej wspomnianych kapel, grania muzyki hard rockowej lat 70/80. Z wielkim sukcesem zostały wydane dwa albumy, to więc oczekiwania względem trzeciego albumu „More Than One Way Home” były spore. Czy zostały one spełnione? Czy Alex jest drugim Ritchim?

Alex na pewno nie ma takiego wpływu na muzykę metalową czy rockową jak Ritchie, ale technicznie i stylem nie wiele od niego odbiega na płytach VOODOO CIRCLE i słychać to również na nowym albumie, choć w moim odczuciu znacznie w mniejszych ilościach niż na poprzednim albumie, co jest poniekąd pewną ujmą. Właśnie zagrywki pod Ritchiego, pod działalność jego zespołów było atrakcją poprzedniego albumu. Tutaj jest nieco bardziej spokojniej, bardziej emocjonalnie, bardziej komercyjnie, jednak dalej jest to granie hard rockowe. „More Than One Way Home” to album, który pokazuje że niemieckie produkcje płyt są solidne, soczyste, takie dopieszczone, a także że scena ta kryje wiele gwiazd i wiele o niezwykłych zdolnościach. Mamy bowiem lidera Axela, będącego pod dużym wpływem Ritchiego, który wygrywa sporo finezyjnych, rockowych riffów, elektryzujących, szalonych solówek, które w dalszym ciągu są ozdobą tego zespołu. Innymi gwiazdami są tutaj wokalista David Readman, który śpiewa w PINK CREAM 69, czy basista Mat Sinner ( PRIMAL FEAR). Matt Sinner większy popis zrobił na poprzednim albumie, zaś David pokazuje znów klasę i potwierdza że jest jednym z najlepszych współczesnych rockowych wokalistów. Ta lekkość, ten styl śpiewania, te emocje, to jest prawdziwa magia. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, nieco odejścia od zagrywek pod RAINBOW, DEEP PURPLE i gdyby nie fakt, stworzenia tym razem gorszego materiału.

W klimacie DEEP PURPLE czy RAINBOW mamy tutaj otwierający „The Graveyard City”, który większość słuchaczy powinna znać z promowania albumu i wszelkich zapowiedzi. Sam utwór energiczny, taki dość dynamiczny i żywiołowy i jest to utwór taki na miarę poprzedniego albumu. Wpływy Ritchiego słychać też w stonowanym, pomysłowym „Heart Of babylon”, w nieco bardziej komercyjnym „Cry For Love” , który również promował album. W przypadku „Cry For Love” można już wyraźnie usłyszeć jak zespół poszedł w nieco bardziej łagodniejsze granie, mniej metalowe, bardziej rockowe, bardziej komercyjne, jednak w dalszym ciągu na dobrym poziomie, w dalszym ciągu chwytliwe. W stylu RAINBOW, DEEP PURPLE utrzymany jest również nieco ostrzejszy „Bane Of My Existence”,w którym zespół znakomicie balansuje na granicy mocnego metalu i hard rocka, czy też mocny „The Killer In You” z znakomitą linią melodyjną wygraną przez Alexa i słychać wyraźnie, że jest utalentowany gitarzyście, który ceni sobie technikę, lekkość i muzyczne emocje. Nieco słabiej się prezentuje wolniejszy „The Saint And The Sinner”, zaś najlepszym utworem na płycie jest bez wątpienia przebojowy „The Ghost In Your Hert” który mógłby spokojnie zdobić jeden z albumów DEEP PURPLE czy RAINBOW. Tutaj właśnie zespół pokazał klasę i jak powinno się grać pod styl Ritchiego. To jest właśnie to, to jest droga którą powinni pójść na tym albumie. Jednak dróg do domu jest więcej, to też pojawiają się utwory przesiąknięte WHITESNAKE co słychać po takim emocjonalnym, spokojnym „Tears In Rain”, komercyjnym i dość nijakim „Allisa” , czy nieco popowym „More Than One Way Home”.

Tym razem niemiecki VOODOO CIRCLE, który tworzy muzykę przesiąkniętą DEEP PURPLE, WHITESNAKE czy RAINBOW nagrał album słabszy, bardziej spokojny, bardziej komercyjny i brakuje tutaj żywiołowych kompozycji, brakuje takich przebojów jak „The Ghost In Your Hert”. Jednak doświadczenie muzyków, znakomity skład i styl sprawiły, że dalej jest to muzyka atrakcyjna dla potencjalnego słuchacza i na pewno jest to album, który warto znać. Jeden z ciekawszych albumów z muzyką hard rockową w tym roku.

Ocena: 7/10

sobota, 23 lutego 2013

HELKAR - Somehwere in The Circle (2013)


Nie brakuje zespołów grających pod JUDAS PRIEST i tutaj nasuwają się takie kapele jak PRIMAL FEAR, SKANNERS, CAGE czy w końcu HELKER. Co w tym zestawie robi Argentyński zespół? Ile warta jest muzyka tego zespołu? Skąd takie nagłe zainteresowanie tym zespołem?

Zespół może nie jest jakiś niszowy, ale od momentu założenia formacji tj 1998r nie nagrali niczego takiego na poziomie co by przysporzyło im międzynarodowej sławy, zawsze grali dobrze i na swoim poziomie, jednak brak angielskiego języka w muzyce i brak europejskiego wydźwięku sprawiało, że mało kto zwrócił uwagę na tą kapelę. To jednak się zmieni i teraz każdy będzie zwracał uwagę na ten band, a wszystko za sprawą nowego albumu, który został zatytułowany „Somewhere in The Circle”. Pewnie się zastanawiacie skąd taka pewność w moich słowach, a powodów jest przynajmniej kilka, które przemawiają za tym. Pomijając świetną i klimatyczną okładkę, mamy tutaj europejskie brzmienie, które nasuwa dokonania JUDAS PRIEST, a także niemieckiego PRIMAL FEAR i z tym ostatnim najbardziej bowiem, nowy album HELKER wyprodukował sam Matt Sinner. To mocne, zadziorne, heavy metalowe brzmienie sprawia, że album brzmi dość agresywnie, dynamicznie, europejsko, tak w stylu PRIMAL FEAR, co już przyciągnie szerokie grono słuchaczy. Jednak na brzmieniu się tutaj nie kończy argumentacja tego, że album będzie bardziej zauważany niż wcześniejsze dokonania zespołu. Kolejnym argumentem jest wystąpienie w „Begging For Forgiveness” dwóch znakomitych wokalistów, którzy walczyli o pozycję frontmana JUDAS PRIEST, czyli Tima Rippera Owensa i oczywiście Ralfa Scheepersa, który po raz kolejny przybliża nas do twórczości PRIMAL FEAR. Dwa znane i cenione nazwiska również podziałają w przypadku nowego albumu przyciągającą. Wokalnie cały album brzmi bardzo europejsko, cały nasuwa PRIMAL FEAR czy JUDAS PRIEST, co jest kolejnym atutem i zachętą dla potencjalnego słuchacza. Trzeba przyznać, że Diego Valdez odwala tutaj kawał dobrej roboty i momentami przypomina nieco manierę Ronniego James Dio, balansując na granicy drapieżności i czystości. Styl HELKAR na nowym albumie jest taki bardzo europejski i taki daleki od ich rodzimego heavy/power metalu, podążając za europejskim heavy i power metalem lat 80/90, inspirując się twórczością PRIMAL FEAR, SINNER, DIO, ACCEPT, czy HAMMERFALL. Mówiąc o stylu argentyńskiego zespołu nie można pominąć warstwy gitarowej, która jest tutaj po prostu mocna, zadziorna, energiczna, dynamiczna i nie brakuje tutaj ani melodyjności ani kopa, który jest tutaj wręcz niezbędny. Choć to wszystko już było, choć od kilku lat to gra PRIMAL FEAR, JUDAS PRIEST, czy SINNER to jednak HELKAR potrafi przyciągnąć uwagę i przekonać słuchacza do tej wtórnej formuły. Dlaczego? Bo dzięki prostym, mocnym i chwytliwym riffom, zapadającym refrenom, czy umiejętnością muzyków mają już połowę słuchaczy w kieszeni, zwłaszcza kiedy weźmie się pod uwagę fakt, że cały album to prawdziwa kopalnia przebojów.

Zespół już od pierwszego utworu, którym jest „Modern Roman Circus” odkrywa swoje karty i zdradza co będzie grał i w jaki sposób. Kto lubi mocne granie w stylu DIO, PRIMAL FEAR, ACCEPT ten z pewnością pokocha ten utwór, który cechuje się właśnie dynamiką i ostrymi gitarami. Za rasowy szybki heavy/power metalowy utwór można uznać większość kompozycji w tym z pewnością przebojowy „Just be Yourself”, cięższy „Wake Up", energiczny "Inside of me", które mogłyby znaleźć się na albumie PRIMAL FEAR. Wyraźne inspiracje działalnością DIO można usłyszeć w mroczniejszym "No Chance to Be reborn".  Słabiej się prezentuje nieco hard rockowy "Ghost From The past" , czy ballada "Flying". Do grona tych bardzo dobrych kawałków należy zaliczyć również melodyjny "Still alive" i zamykający "Dreams" , które również są utrzymane w stylistyce PRIMAL FEAR. 

Argentyńska formacja HELKER wypływa na szersze wody, zaczyna robić karierę międzynarodową, a trzymając się Matta Sinnera, trzymając się stylu PRIMAL FEAR mają spore szanse, biorąc pod uwagę że grają na bardzo dobrym poziomie, tworząc naprawdę godne uwagi przeboje, które emanują energią, która jest niezbędna w tym gatunku. Tego trzeba posłuchać! Europejski heavy/power metal prosto z Argentyny.

Ocena: 8/10

piątek, 22 lutego 2013

DERDIAN - Limbo (2013)


Co ma wspólnego power metalowy HELLOWEEN, melodyjny DARK MOOR i epicki RHAPSODY z włoską sceną metalową? Nie pierwszy rzut oka nie wiele, ale gdy się wsłucha w twórczość power metalowego DERDIAN to od razu mają te kapele wiele wspólnego. To właśnie te zespoły słychać w muzyce DERDIAN, to twórczość tych zespołów można uznać za ich inspiracje. Tak było na wcześniejszych trzech płytach i tak jest na nowym albumie, zatytułowanym „Limbo”.

Choć muzycznie album nie odbiega od wcześniejszych dokonań, choć dalej mamy sporo nawiązań do poprzednich płyt nie tylko pod względem wizualnym, technicznym czy muzycznym, to jednak trzeba mieć na uwadze fakt, że ten album tworzyli nieco inni ludzie. Pojawił się nowy basista Luciano Severgnini i wokalista Ivan Giannini. Nie przyczynili się do zmiany stylu, nie sprawili że zespół poszedł w innym kierunku muzycznym, ale z pewnością odświeżyli nieco formułę zespołu. Ivan to taki rasowy power metalowy wokalista, który śpiewa czysto, bardzo technicznie, podniośle i nasuwa się wielu znanych power metalowych wokalistów jak choćby Kotipelto czy Kiske i trzeba przyznać, że Ivan świetnie pasuje do tego co gra DERDIAN. Mniej wyrazisty jest z pewnością basista, który gdzieś gubi się w gąszczu dynamicznej perkusji, czy też bogatej warstwy gitarowej, która jest pełna klimatycznych i magicznych dźwięków. Partie gitarowe wygrywany zarówno przez Radaeliego jak i Pistolesego są przesiąknięte lekkością, finezją i rytmicznością. Wszystko zagrane z pasją, z pomysłowością i starannością. DERDIAN właśnie tym mnie kupił na nowym albumie, ową lekkością, finezją i bogatą formą wykonania. Nie brakuje tutaj różnych smaczków, podniosłości, epickiego klimatu, nutki tajemniczości, podniosłości, czy też właśnie lekkości i finezji. Nowy album włoskiej formacji zadowoli fanów melodyjnego grania, nie tylko tym co prezentują muzycy, lecz innymi detalami jak choćby klimatyczna okładka, mocne, soczyste, takie starannie wyważone brzmienie, które podkreśla dopracowanie i staranność zespołu. „Limbo” to dzieło doświadczonych muzyków, którzy zadbali o każdy element, zwłaszcza o to co znalazło się na płycie.

Bogactwo dźwięków, urozmaicone, złożone kompozycje, w których sporo się dzieje, które trzymają w napięciu, które dostarczają sporo emocji, niezapomnianych wrażeń. Udało się włochom połączyć subtelność, emocjonalny wydźwięk, z świeżymi, pomysłowymi melodiami, bogatą aranżacją i przebojowością. Wachlarz zróżnicowania jest szeroki i znajdziemy tutaj epickie kawałki, jak „carpe Diem”, które wykonaniem i formą przypomina dokonania RHAPSODY. Znajdziemy tutaj ponadto power metalowe petardy jak „Dragon's Liar”, melodyjny „Light Of Hate”, który ma coś z neoklasycznego power metalu, czy też rozbudowany „Terror” który jest pełen różnych smaczków i złożonych, rozbudowanych solówek. Oj tak długie kawałki o rozbudowanej formie to coś co dominuje albumie i gwarantuje epicki charakter, a także sporą dawkę rozmaitych melodii, motywów, które nie dało by się zawrzeć w krótkich utworach. W tej kategorii trudno nie wspomnieć o melodyjnym, chwytliwym „Forever In The dark” , epicki i zarazem nieco bardziej progresywny „Limbo” który ukazuje również cechy symfonicznego metalu, czy też o zróżnicowanym „Kingdom of Your Heart”, który raz jest bardzo szybki, a raz bardzo spokojny i emocjonalny. Reszta utworów nie odstaję od tych utworów ani poziomem ani stylistycznie.

Jak by tu podsumować ten nowy album włochów w kilku słowach? Energiczny power metal, który cechuje się bogatymi aranżacjami, z elementami progresywnego, symfonicznego metalu. Power metal dość pomysłowo zagrany z zachowaniem epickiego klimatu. Czy się lubi czy nie ten gatunek na pewno warto zainteresować się tym albumem, bo jest to bardzo ciekawa propozycja jeśli chodzi o melodyjne granie. Nie brakuje ciekawych melodii, ani przebojów, a samo wykonanie jest już intrygujące i wyróżniające ten album na tle innych. Pozostaje mi tylko gorąco polecić.

Ocena: 8/10

OTHER VIEW - Going To Nowhere (2013)


Rok 2013 póki co należy do kapel znanych, z dużym doświadczeniem i stażem, które mają szerokie grono fanów/ Jednak było tez kilka dobrych debiutów jak LANCER i trzeba przyznać, że nie brakuje dobrych debiutów o których można prowadzić długie dyskusje. Dla tych którzy lubią heavy metal z elementami symfonicznymi, gdzie jest duża porcja klawiszy, gdzie jest power metal, gdzie słychać styl grania jaki prezentują DIGNITY, ADAGIO, SUNSTORM, czy THEOCRACY mogę polecić debiutancki album włoskiej formacji OTHER VIEW o dość wymownym tytule „Going To Nowhere”, bo przecież zespół w jakim kierunku podąża. Jakim?

Nie mają oni na celu tworzenia czegoś oryginalnego, czegoś innego niż do tej pory można było usłyszeć i słychać kapela obrała sobie znacznie inną drogę, tą łatwiejszą oczywiście. Kto lubi wtórne granie, kto nie ma nic przeciwko oklepanym chwytom, znajomo brzmiącym melodiom i innym motywom, które nasuwają wiele kapel ten zauroczy się w debiutanckim albumie tego zespołu, który został założony w 2003 roku w celu grania miksu klasycznego heavy metalu i power metalu. W muzyce OTHER VIEW można wyłapać znacznie więcej niż tylko te dwa gatunki, bo pojawiają się elementy progresywnego metalu co słychać choćby w takim urozmaiconym, dynamicznym „Rebirth”, a także elementy symfonicznego metalu „Every friday” z klimatycznymi klawiszami, które odgrywają w muzyce tego zespołu kluczową rolę. Dodają lekkości, klimatu i melodyjności, które jest tutaj pierwszorzędną atrakcją. Tak więc nie można mówić o totalnym brakiem pomysłów na granie, na kompozycje, bo tak nie jest. Zespół zadbał właściwie o każdy detal, który złożył się na debiutancki album. Jest mocne, ale czyste brzmienie, które również ma sporo cech tego z płyt symfonicznego metalu, czy też umiejętności muzyków, które wykluczają ich z grona przeciętnych rzemieślników. Wokalista Lon Hawk to wokalista o dość czystym i mocnym głosie, który zbliża się do power metalowych wokalistów pokroju Kotipelto czy Kiske i wcale mi to nie przeszkadza, bo przy takim graniu ciężko sobie wyobrazić innym typ wokalu. Sekcja rytmiczna mocna, energiczna i nadające odpowiednią dynamikę płycie, zaś gitary cechują się lekkością, zadziornością, niezwykłą melodyjnością i urozmaiceniem, tak więc nie można mówić o monotonni. Choć riffy, solówki są dalekie od wirtuozerii, to jednak potrafią zauroczyć dość bogatą formą i finezją, co jest kolejną atrakcją tego wydawnictwa, bo ciekawych motywów, melodii, solówek nie brakuje tutaj. Pełno jest chwytliwych refrenów i różnych smaczków, które czynią ów materiał dość zróżnicowany i zapadający w pamięci.

Zespół wali prosto z grubej rury bo od „Exile”, który utrzymany jest w nieco true metalowej konwencji, choć nie brakuje tutaj lekkości, czy drobnych urozmaiceń. Znacznie ostrzej, szybciej, agresywniej jest już w takim „Doppelganger” , który jest kolejnym solidnym kawałkiem, bardziej zbliżającym zespół do konwencji power metalowej. Rasowym przebojem jest tutaj taki melodyjny „In a Tower Of Lies” , czy power metalowy „Lost In Heaven And Hell”. Jeżeli miałbym wskazać najagresywniejszą i najostrzejszą kompozycję na płycie to bym wybrał „Reason Of Life” . Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto o czym dowodzi pojawienie się spokojnej ballady „Balders dream” czy epickiego kawałka „Spawn” który również ukazuje inne oblicze, a mianowicie bardziej symfoniczne.

OTHER VIEW to kapela może grająca wtórnie, może słychać tutaj wiele odesłań do innych kapel, słychać wiele znanych patentów, choć kapele nie podąża w stronę oryginalności, lecz zmierza do grania ciekawego heavy/power metalu z elementami symfonicznymi. Może jest to droga często uczęszczana i wiele nią podąża, to jednak zespół potrafi zaistnieć i zwalczyć wielu innych zespołów. Mocną stroną tego zespołu jest pomysłowość co do kompozycji, formy, co do melodii no i sami muzycy, którzy potrafią nie tylko grać, ale potrafią zauroczyć techniką jaką opanowali. To wszystko słychać na „Going To nowhere” i jest to z pewnością album, który warto przesłuchać, znać i polecać innym fanom melodyjnego grania, dla których nie ma znaczenia czy wtórne czy oryginalne, lecz chwytliwość i przebojowość.

Ocena: 8/10

czwartek, 21 lutego 2013

HALOR - Welcome To Hell (2006)


Jednym z tych egzotycznych miejsc na ziemi, które nie należy do tych obfitujących w kapele heavy/ power metalowe jest państwo Węgierskie i tamtejsza scena metalowa. Do grona tych najbardziej znanych i tych najbardziej trafiających w mój gust muzyczny z tamtejszego regionu jest oczywiście zespół HALOR. Dlaczego akurat ten zespół zapadł w pamięci i dlaczego warto o nich napisać kolejną recenzję?

Zespół nie może się pochwalić z pewnością bogatą historią ani jakimiś wydarzeniami, bo właściwie działają od roku 1999 i również nie mogą zauroczyć nas bogatą dyskografią, jednak 5 śmiałków z tamtego rejonu założyło kapelę grającą heavy metal z pewnymi elementami power metalu i to taką co może śmiało robić karierę międzynarodową. Kapela nie wstydzi swojego wtórnego charakteru, ani tego że czerpie garściami z IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy RUNNING WILD, bo ich celem jest nie odkrywania nowych rejonów muzyki metalowej, a jedynie dobrze się bawić, tworzyć muzykę, będącą pochodną stylów swoich idoli. Takie proste, wtórne, melodyjne granie, w którym jest sporo radości, energii i zadziorności uświadczymy na pierwszym albumie zespołu „Welcome To Hell”, który ukazał się w 2006 r. Choć kapela mało znana i mało kto się nimi zainteresował to jednak album zebrał sporo pozytywnych opinii, co akurat mnie nie dziwi, bo choć album taki pełen znanych chwytów, taki wtórny i nieco oklepany, to jednak nadzwyczaj melodyjny, prosty w odbiorze, że jest świetnym sposobem na umilenie sobie czasu wolnego.

Prostota, brak większych ambicji można dostrzec na „Welcome to Hell” właściwie w każdej sferze począwszy od własnoręcznie wypracowanego brzmienia, umiejętności muzyków, kończąc na wykonaniu utworów, jednak mimo wszystko ów album cechuje się solidnością, melodyjnością i pojawiają się chwytliwe melodie i przeboje. HALOR to zespół w którym brak specjalistów od techniki, to muzycy, którzy robią to co lubią i według własnego uznania i tak wokalista Akos Komandi ma wokal specyficzny, niezbyt wyszkolony technicznie i czasami ocierający się o wokal Rock'n Rolfa, a sekcja rytmiczna jakby grająca w jednym rytmie, bez większego urozmaicenia. Tak i duet Csaba/ Laczo daleki jest od dostarczania odbiorcy czegoś nowego w dziedzinie heavy metalu, ale grają tak zgrabnie, tak lekko, tak solidnie, że wszystko jest do zaakceptowania, do wysłuchania i to bez większego narzekania. Solidność i ciężka praca się opłaciła i owocem tego jest 10 zwartych, zadziornych kompozycji, które cechują się przebojowością, chwytliwymi refrenami i prostymi, mocnymi riffami. Choć album jest utrzymany w średnim tempie, w konwencji bardziej heavy metalowej, to jednak pojawiają się elementy power, czy też nawet thrash metalu co słychać w otwierającym „Hell is Rising”, w nieco topornym „Gods Of war” czy dynamicznym „No Way Out” z wyraźnymi wpływami IRON MAIDEN. Zespół zyskał sławę również dzięki nagraniu coveru RUNNING WILD - „Little Big Horn”, ale HALOR stać na nagranie własnego utwory w takich klimatach czego dowodem jest choćby melodyjny „Face To Face”. Nie jest im obce również granie nieco w stylu JUDAS PRIEST co słychać po takim „Chance To Be Free” . Wyraźnymi przebojami na tym krążku są utrzymany w średnim tempie „Break Down The Walls” , ostrzejszy „Welcome To Hell” będącym miksem JUDAS PRIEST i GRAVE DIGGER, rozpędzony „The Powers Breaking Loose” który przesiąknięty jest power metalem, czy też zamykający album „Horsepower” nasuwający stary IRON MAIDEN. Najcięższym i zarazem najsłabszym utworem na płycie jest tutaj „Final Warning”.

Jakie wnioski można wyciągnąć? HALOR jest solidnym zespołem, który jak na debiutanta całkiem dobrze sobie poradził i nagrał melodyjny i heavy metalowy album, który ma kilka mocnych utworów, który porywa swoim prostym charakterem, swoją melodyjnością i słucha się nadzwyczaj przyjemnie. Tego nawet nie jest zepsuć oklepany styl, wtórny charakter, czy przeciętne umiejętności muzyków. Jeśli chodzi o ten kraj to z pewnością HALOR należy do czołówki, a z pewnością tych najbardziej rozpoznawalnych zespołów metalowych. Nie jest to album, który królował w roku 2006, ale z pewnością warto go przesłuchać.

Ocena: 7/10

środa, 20 lutego 2013

ATTACKER - Giants of Canaan (2013)


Ostatnio coraz więcej starych zespołów powraca do życia, co raz częściej można przeczytać news, że jakaś stara kapela, która była rozpoznawalna w latach 80 czy 90 reaktywuje się i rozpoczyna pracę nad nowym albumem. Czasami powroty mogą być niebezpiecznie dla zespołu, bo mogą zachwiać ich dorobek, mogę zachwiać ich status gwiazdy, czy zmienić spostrzeżenia i poglądy słuchaczy na ich temat, czy w takim razie gra jest warta świeczki? Czy warto podejmować ryzyko? Czy warto poświęcać swój dorobek, to co się wypracowało w tamtych latach na rzecz nowego rozdziału? Po tym jak wypadł ostatni album amerykańskiego HERETIC, który gra heavy/power metal pomyślałem, że zapowiadany nowy album kolejnej legendy amerykańskiej sceny metalowej lat 80 z pogranicza heavy/power metalu, a mianowicie ATTACKER może być również miłą niespodzianką.

ATTACKER podobnie jak HERETIC to kapela, która z wielkim sukcesem działa w latach 80, która dokładnie została założona w 1983 r, a swój status jednego z najlepszych amerykańskich zespołów grających heavy/power metal osiągnęli za sprawą genialnego dzieła w postaci „Battle At helm's Deep”, który zaprezentował to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metal i ten zespół wraz Z METAL CHURCH, czy VICIOUS RUMORS, JAG PANZER stanowili trzon tego gatunku. Po wydaniu drugiego albumu „Second Comming” w 1988 r kapela się rozpadła i dopiero w 2001 r została przeprowadzona reaktywacja. Jednak reaktywowany skład z Bobem Mitchelem w roli głównej nagrał dwa albumy w tym „The Unknown” w roku 2008 jako ten ostatni. Od tamtego czasu zespół milczał i nie dawał znaków życia. W końcu jw roku 2012 świat obiegł news o nowych muzykach zasilających skład zespołu, czyli wokaliście Bobbym Lucasie ( SEVEN WITCHES) i basiście Johnie Hanemannie. Rozpoczęły się ciężkie prace i rodziło się wiele wątpliwości, pytań, czy warto ciągnąć dalej historię tego zespołu, czy zespół nagra coś na miarę płyt z lat 80, albo czy nowy skład nie odbije się na poziomie muzycznym? Fanom i wszystkim ciekawskim przyszło czekać 5 lat na nowy album tej amerykańskiej legendy i „Giants Of Canaan” to album o którym będzie wrzeć na forach, o którym będzie się gadać i nie mówię tutaj o albumie sezonowym, o którym się zapomni. Nie chodzi o to, że powraca na scenę ATTACKER, że legenda amerykańskiego heavy/power metalu lat 80 wraca z nowym albumem, choć to też, ale nie w takim stopniu jakim to zrobi materiał, sam album.

Debiut tego zespołu, a także inne płyty legend po kroju HELSTAR, czy VICIOUS RUMORS cechują się przede wszystkim brzmieniem, które nie da się podrobić. Produkcja „Giants Of cannan” stoi na wysokim poziomie, jest ten brud, ten ciężar, nieco mroczniejszy wydźwięk i z pewnością przybliża nas jeszcze bardziej do lat 80. Tematycznie też nie wiele się zmieniło, bo dalej są jakieś epickie legendy, historie. Podobnie w kwestii muzycznej, dalej zespół gra heavy/power metal, ciężki, mroczny, melodyjny będący miksem heavy/power metalu w stylu HELSTAR, VICIOUS RUMORS, METAL CHURCH, jednocześnie trzymając się swojego stylu czyli pokręcone, złożone kompozycje, w których sporo się dzieje, które cechują się niezwykłą melodyjnością, w których nie brak mocnego kopa ani chwytliwych, energicznych solówek Te cechy uświadczymy na nowym albumie i trzeba przyznać, że duet gitarzystów Benetatos/Merinelli się spisuję na medal i ich gra jest znacznie ciekawsza, atrakcyjna aniżeli na ostatnim wydawnictwie, więc można stwierdzić wzrost formy. Nie brakuje mocnych, drapieżnych riffów, nie brakuje agresji, melodyjności i słychać tą amerykańską szkołę grania. Pewnie każdego z was osobno interesuje jak spisują się nowi muzycy. Zacznę od tego najważniejszego, a mianowicie wokalisty Bobbiego, który po prostu sieje zniszczenie. Wybranie go na wokalistę było strzałem w dziesiątkę, bo oddaje on manierę amerykańskich śpiewaków typu David Wayne ( METAL CHURCH) czy Carl Albert ( VICIOUS RUMORS), ale słychać w jego manierze, w jego stylu śpiewania coś z Tima Rippera Owensa czy Jamesa Rivery. Nie brakuje mu techniki, ognia, drapieżności i muszę przyznać, że świetnie pasuje on do tego co gra ten zespół i godnie zastępuje Mitchella. Z koeli basista nadaje materiałowi mocnego, mrocznego wydźwięku i przestrzeni co słychać choćby w dynamicznym „Trapped in Black”, który jest znakomitym utworem, który spodoba się nie jednemu fanowi heavy/power metalu. No więc jak to jest z kompozycjami, z materiałem zawartym na nowym albumie?

Krótko mówiąc jest dynamicznie, agresywnie, mrocznie, na wysokim poziomie do jakiego nas zespół przyzwyczaił. Nie brakuje melodii, przebojów, ani agresji i słuchając tych utworów, można dojść do jednego słusznego wniosku – perfekcja i najlepsze kompozycje od czasu dwóch klasycznych albumów z lat 80. Całość otwiera klimatyczne intro w postaci „As they Descend”, dalej mamy energiczny „Giants Of Cannan”, który nasuwa wiele kapel, ale co z tego? Utwór rozrywa na strzępy swoją agresywnością, amerykańskim charakterem i melodyjnością. Poziom płyt z lat 80 nawiązany, lecz to granie jest znacznie ostrzejsze, co z pewnością przyciągnie znacznie więcej słuchaczy. Bardziej stonowany jest „The Hammer” i gdzieś nasuwa się teutoński metal niemiecki spod znaku ACCEPT, ale ta kompozycja znakomicie pokazuje jak grać heavy metal z pazurem, bez udziwnień, bez kombinowania, czysty i ostry. Album jest pełen znakomitych melodii i tutaj aż się prosi wymienić „Washed In Blood” przesiąknięty nieco IRON MAIDEN, stonowany, wolniejszy „Sands Of time”, który pokazuje, że można siać zniszczenie bez szybkiego pędzenia, czy też rytmiczny „Curse the Light”, który jest przebojem, który jest kolejnym mocnym punktem na płycie. Nie brakuje epickich kawałków i trzeba tutaj wspomnieć o 7 minutowym „The Glen Of the Ghost”, który ma sporo nawiązań do IRON MAIDEN. Nie ma ballad, czy też innych zbędnych wypełniaczy, jest za to pełno petard, dynamicznych kawałków i w tej kategorii rządzą „Steel Vengeance” w którym można wyłapać nieco thrash metalu, czy melodyjny „Born into The Light”.
No i na koniec chciałbym wspomnieć jeszcze o perełce w postaci „Black Winds Calling”, który uświadamia, że wciąż można zaskakiwać w tej dziedzinie i nie wszystko zostało powiedziane. Znakomity główny motyw i melodyjność, czego chcieć więcej?

Lata 80 to zamknięty rozdział i szczerze mało kto widział ATTACKER z nowymi muzykami działającym na rynku, gdzie kapel grających heavy/power jest pełno, gdzie kapel grających w stylu lat 80 też nie brakuje. Mało kto wierzył, że zespół powróci, a jeżeli powróci z nowym albumem, to z pewnością nie tak świetnym jak te z lat 80. Wszystkim, którzy tak myśleli muzycy utarli nosa nagrywając perfekcyjny album. Poziom z tych pierwszych albumów został zachowany, styl również, choć jest nieco ciężej, mroczniej i można mówić w przypadku „Giants Of Canaan” jako o jednym z najlepszych albumów tego zespołu i jednym z najbardziej metalowych w tym roku. Póki co jest to największe zaskoczenie tego roku. Warto czasami postawić swój dorobek i powrócić mimo wszystko do świata żywych, przypomnieć o sobie jeszcze raz, nagrywając album perfekcyjny, niczym nie ustępujący klasykom. Gorąco polecam!

Ocena: 10/10

wtorek, 19 lutego 2013

SACRED STEEL - The Bloodshed Summoning (2013)


Kawał czasu minął od ostatniego wydawnictwa niemieckiego zespołu SACRED STEEL, bo aż 4 lata. Od wydania „Carnage Victory” zespół nie dawał żadnych oznak życia i tak w końcu doczekaliśmy się nowego wydawnictwa w postaci „The Bloodshed Summoning”, który został wydany pod skrzydłem wytwórni Cruz Der Sur Music. Czy taka długa przerwa odbiła się na poziomie muzycznym zespołu? Czy można mówić o jakimś zaskoczeniu ze strony SACRED STEEL?

SACRED STEEL został założony w 1997 roku i od tamtego czasu kapela wydaje sukcesywnie kolejne albumy i trzymając swojego własnego stylu, który został wypracowany już na pierwszych płytach. Można ten styl sklasyfikować jako miks epickiego heavy metalu z power metalem, jednak ten zwrot nie wiele mówi i nie oddaje właściwie w pełni charakter tego zespołu. Rozwijając tą myśl trzeba wskazać na to, że w muzyce SACRED STEEL słychać właściwie kilka gatunków i nie chodzi już tutaj o te główne czyli epicki true heavy metal czy power metal, lecz thrash metal, speed metal, czy doom metal których patenty są dość słyszalne. Co się składa na ten dość unikalny zespołu? Mroczny, nieco doom metalowy klimat, który zostaje wspierany również przez nieco przybrudzone brzmienie, które na nowy albumie jest dość mocnym atutem, który sprawia że album brzmi dość brutalnie i nie sposób tego nie pochwalić. To co wyróżnia ten zespół od innych to z pewnością balansowanie na granicy melodyjności i agresywności, ciężaru, to ostre, pozbawione wszelkich zbędnych udziwnień partie gitarowe Sonnenberga/ Khaili, którzy oczywiście nie stawiają na wirtuozerskie popisy gitarowe, przesiąknięte lekkością i finezją, lecz na prostotę, dynamikę i agresję. Nie ma w tym wszystkim niczego odkrywczego, ani świeżego, ale mocne riffy, dynamiczna sekcja rytmiczna i specyficzny wokal Gerrita P. Mutza sprawiają, że nowy album SACRED STEEL to solidny heavy/power/speed metal do jakiego nas zespół przyzwyczaił i z pewnością „The Bloodshed Summoning” jest bardziej dopracowany i bliższy starym dokonaniom, aniżeli poprzedni album.

Nowy album to przede wszystkim ciekawe utwory, który bardziej zapadają w pamięci aniżeli te z poprzedniego wydawnictwa. Niby ciekawej, niby solidnie i dynamicznie, to jednak kompozycje też tylko dobre i czasami na jedno kopyto, co sprawia że ciężko nieco odróżnić dane utwory. Do tego dochodzi inny minus, a mianowicie zbyt długi czas trwania albumu i zbyt dużo utworów bo aż 15, co sprawia, że album przynudza pod koniec. Na co warto zwrócić uwagę podczas słuchania? Z pewnością na agresywny otwieracz „Storm Of Fire 1916” , który przypomina nieco formułę PARAGON czy GRAVE DIGGER. W podobnej dynamicznej konwencji utrzymany jest „No God No Religion”, agresywny „The darkness of Angels” w którym pojawiają się elementy thrash metalu, co nadaje utworowi brutalności. Kto lubi mocne, szybkie, agresywne, utrzymane w konwencji speed-thrash metalowej ten powinien szczególną uwagę zwrócić na „Under the Banner of Blasphemy” który przypomina twórczość nieco amerykańskiego CAGE. Oprócz takich petard trafimy tutaj bardziej true heavy metalowe granie i tutaj znakomicie wypada melodyjny „When The Sirens Call” zalatujący nieco IRON MAIDEN, czy też bardziej epicka odmiana heavy metalu, która jest eksponowana w „The Blodshed Summoning” czy w „Unbinding The Chains”. Na tej płycie pojawiają się również wyraźne przeboje, który potrafią zauroczyć prostotą, dynamiką, chwytliwością, czy ciekawymi pomysłami na melodie i tutaj przodują : „Black Towers” i „Crypts Of fallen”. Ogólnie można rzec, że mimo 15 utworów i długiego czasu trwania, mamy do czynienia z naprawdę solidnym i dobrze zaaranżowanym materiałem.

Fani zespołu będą zadowoleni z nowego wydawnictwa i ich czas oczekiwania zostanie nagrodzony, bo „The Bloodshed Summoning” to solidny album heavy/power metalowy z elementami speed/thrash metalu. Fani tego gatunku, fani niemieckiej sceny heavy metalowej również mogą posłuchać tego albumu, bo jest tu sporo cech charakterystycznych dla tej sceny, pojawia się toporność, kwadratowe melodie i inne patenty, które są znane z tej sceny. SACRED STEEL nagrał album w swoim stylu i nie ma tutaj niczego nowego, nie ma też mowy o perfekcji, jednak jest to solidny, dynamiczny materiał, który zawiera kilka mocnych utworów. Płyta, której warto poświęcić wolny czas.

Ocena: 6.5 /10

poniedziałek, 18 lutego 2013

STORMWARRIOR - Nothern rage (2004)


Sztormowy wojownik nie zna litości, nie zna współczucia, nie bierze jeńców, uzbrojony w ostry niczym miecz wokal Larsa Remcke, w mocną niczym zbroja sekcją rytmiczną i ciężkimi, agresywnymi partiami gitarowymi niczym młot Thora. Sztormowy wojownik to nie żaden rzemieślnik, który nie zna się na swojej robocie, to nie żaden z tych, który nie wiem co to totalne zniszczenie. Niemiecki zespół STORMWARRIOR, który gra muzykę dość prostą z wykorzystaniem dwóch gitar, rozpędzonej sekcji rytmicznej, pojedynków na solówki, utrzymany w konwencji heavy/speed metalowej z elementami power metalu i przesiąknięta bitewnym charakterem. STORMWARRIOR, który w roku 2002 zadebiutował świetnym albumem „Stormwarrior” , który ukazał że STORMWARRIOR nie jest ani kopią GAMMA RAY ani IRON SAVIOR, ale śmiało można mówić tutaj os tylu będący wypadkową bardziej power metalowego RUNNING WILD ( era „Masquerade”) i wczesnego HELLOWEEN ( era „Walls Oj Jerycho”) i najwięcej jest tych elementów charakterystycznych dla tych drugich. Podobny styl, energia, szybkość, ostrość, pędzenie z niezwykłą szybkością i taki styl zespół opracował na debiucie. Skoro to się sprawdziło to po co coś zmieniać? Tak więc po upływie dwóch lat od tamtego dzieła zespół wydał drugi album „Nothern rage”, który niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi, który również cechuję się podobnym stylem, energią, szybkością, agresją, przebojowością, klimatem i dalej słychać „Walls Of Jerycho”, dalej jest tematyka rycerska, bojowa, dalej mamy Odyna, Valhalle, dalej mamy ostre, szybko tnące riffy, energiczne solówki, a wokal Larsa nasuwa Kaia Hansena czy Rolfa Kasperka z RUNNING WILD. Lars nie był nigdy mistrzem techniki, ale emocji, zadziorności i pobudzenia słuchaczy. Jednak taki wokal świetnie pasuje do całej reszty, zwłaszcza jeśli się chce grać pod „Walls Of Jerycho”.

Jak przystało na kontynuacje, mamy nie tylko podobny styl, ale nawet szata graficzna jest podobna do tej z debiutu, również produkcja jest podobna, ale nie ma się co dziwić skoro znów czuwał nad wszystkim Kai Hansen. Brzmienie jest takie nieco przybrudzone, drapieżne, takie jakie można było uświadczyć w „Walls Of Jerycho”. Pod względem kompozycji też słychać spore podobieństwo, jest ta dynamika, lekkość w przejściach, melodyjność, ostrość, rycerski wydźwięk, epicki klimat i ktoś powie, że każda kompozycja podobna do siebie, to jednak ma to swój urok, ma to swoje mocne strony, bo nie ma słabych i smętnych, wolnych utworów. Charakterystyczne otwarcie w postaci klimatycznego, epickiego intra w postaci „And the Northwinde Bloweth” to coś co sprawia, że płyty tego zespołu od początku trzymają w napięciu, wciągają i nie pozwalają opuścić tego pola bitwy. Nie ma czasu na odpoczynek, tutaj nie ma postojów, zespół nie myśli brać jeńców i „Hereoic deathe” to prawdziwa petarda oddające to co najlepsze w heavy/speed metalu czy power metalu. Na debiucie wystąpił Kai, krótko bo krótko, ale jednak, tak też jest i na tym albumie. Występ w tym utworze znakomity i zapadający w pamięci. Znanym przebojem z tej płyty jest „Valhalla”, który gości nie mal na każdym koncercie i nic dziwnego, bo jest to chwytliwy i dynamiczny kawałek. Średnio tempo, mocna, urozmaicona sekcja rytmiczna i rycerski hymn to cechy „Thy laste fyre”, a więcej rycerskości, bojowego MANOWAR można usłyszeć w przebojowym „Blood Eagle” i faktycznie więcej epickości można uświadczyć w „The foreign Shores” czy rozbudowanym, podniosłym, monumentalnym „Lindsfarne”, który również często pojawia się w setliście koncertowej. Na płycie nie ma wolnych kawałków i dominują tutaj prawdziwe petardy jak „Welcome Thy Rite”, helloweenowy „Oddin's warriors” czy dynamiczny, ostry „Sigrybolt” i właściwie każdy utwór to perfekcja i jazda bez trzymanki.

Sztormowy wojownik uderzył po raz kolejny i po raz kolejny odniósł wielki sukces na polu bitwy i nikt nie był wstanie mu zagrozić. Umocnił swoją pozycją za sprawą kolejnego mocnego albumu, który oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy/speed/ power metalu, udowadniając, że można znakomicie połączyć styl HELLOWEEN z „Walls Of Jerycho” z rycerską, epicką oprawą MANOWAR. Każdy fan powinien znać ten zespół, znać debiut, jak i ten album „Nothern rage” bo jest to klasyka gatunku i prawdziwa uczta dla fanów Kaia Hansena, fanów MANOWAR i innych rycerskich kapel, a także melodyjnego grania w różnej postaci od heavy przez speed kończąc na power metalu. Prawdziwa perła niemieckiego metalu i nie tylko.

Ocena: 10/10

niedziela, 17 lutego 2013

HELLOWEEN - Chameleon (1993)


Jedna z najbardziej kontrowersyjnych płyt metalowych? Jak nazywa się album, który podzielił fanów pionierów power metalu? Album, który zawiódł metalowych słuchaczy, a zapadł w pamięci tym, którzy lubią progresywny rock, takiego pełnego cech jazzu, bluesa, popu, z wyraźnymi wpływami LED ZEPPELIN, PINK FLYOD, DEEP PURPLE? Tak mowa o niemieckim HELLOWEEN i ich albumie zatytułowanym „Chameleon”, który ukazał się w 1993 roku. Ten album jest dla HELLOWEEN tym czym dla IRON MAIDEN jest „No prayer...”, czym dla JUDAS PRIEST „Point Of ...” i jest to może i najsłabsza płyta w dorobku tego zespołu, ale czy najsłabsza musi oznaczać, że mamy do czynienia z gniotem? O tóż nie. Album jest po prostu inny niż wszystkie inne płyty tego zespołu. Mniej metalowa, bardziej hard rockowa. To jest jeden z tych powodów, dzięki któremu ciężko oswoić się z tą płytą. Nie jest to do czego nas przyzwyczaił ten zespół za sprawą swoich albumów. Nie ma ognia, ostrości z „Walls Of Jerycho”, nie ma lekkości, przebojowości, czy szybkości co na „Keeper Of The seven Keys”, zaś „Pink Bubles Go Ape” ustępuje pod względem dynamiczności i rytmiczności. Zespół postanowił postawić na eksperyment i zgrać bardziej hard rockowo, bardziej popowo, komercyjnie, odchodząc od metalu i choć mamy tutaj niemal stary skład, bo jest na wokalu Kiske, a na perkusji Ingo to jednak jest to album daleki od wcześniejszych dokonań i żadne późniejsze dzieła HELLOWEEN tak już nie brzmiały. „Chameleon” traktuje jako eksperyment zespołu i postanowiłem w końcu nie kontrastować go na tle innych dzieł tego zespołu bo to nie ma większego sensu, a skupić się na niej jako płycie rockowej. Jest to dość udany eksperyment, który pokazał że zespół potrafi grać nie tylko ciężko, szybko, ale też bardziej klimatycznie, bardziej rockowo. Co znajdziemy na albumie? Co jest jego atutem? W czym przejawiają się słabe punkty?

„Chameleon” w przeciwieństwie do innych dzieł tego zespołu odstaje pod względem szaty graficznej, bo tym razem postawiono na prostotę i tandetę, tylko 4 kolorowe paski, ale też brzmienie płyty znacznie lżejsze, cieplejsze, po prostu bardziej rockowe. Czy lepsze czy gorsze, to już kwestia słuchacza, aczkolwiek uważam, że bywały lepsze brzmienia płyt w przypadku HELLOWEEN. Inna wadą jest to, że album jest zbyt długi, no bo 71 minut to trochę za dużo jak na album rockowy i gdzieś tam na dłuższą metę może nieco męczyć, biorąc pod uwagę, że album jest lekki i bardzo ciepły jeśli chodzi o muzykę. Od strony kompozycyjnej, konstrukcji, formy muzyków, to trzeba przyznać, że jest ambicja, chęć zagrania czegoś bardziej finezyjnego, czegoś bardziej dojrzałego, czegoś co jest bardziej skierowana do dojrzałych słuchaczy, którzy cenią sobie finezje, melancholię, wzruszenie, duży ładunek emocji, rockowy feeling i nie banalne aranżacje, w których pojawia się miejsce dla instrumentów smyczkowych czy saksofonów. Jest to atut tego wydawnictwa, bo można posłuchać bardzo zgrabnego, ambitnego rocka, przesiąkniętego latami 70, ale HELLOWEEN wykreował w tym przypadku własny rockowy styl, który opiera się na sprawdzonych chwytliwych refrenach, które wciąż są na miarę HELLOWEEN.

Gdyby album był cały taki jak otwieracz „First Time” to z pewnością nie wahałbym się wystawić wyższą ocenę, bo jest to utwór hard rockowy, ale zarazem dynamiczny, z pewnymi cechami starego power metalowego HELLOWEEN. Fajnie byłoby usłyszeć więcej takich utworów, ale niestety płytę dominują raczej wolniejsze utwory i jedynie wesoły, rytmiczny „Crazy cat” z sekcją dętą jest kompozycją dynamiczną, przebojową i przesiąknięty jazzem i bluesem. Płytę promował 6 minutowy „When The Sinner” autorstwa Micheala Kiske, który miał ogromny wpływ na ten album, w końcu to on skomponował większość utworów. Utwór inny niż dotychczasowe dzieła i tutaj metalu nie uświadczymy, ale lekkość, rockowy feeling, sekcję dęta, co jest zaskoczeniem czy też przyjemny, chwytliwy refren, który porywa i zapada w pamięci, ale to od zawsze była mocna strona HELLOWEEN. Kiske na tym albumie wokalnie niszczy i choć pasuje do power metalowej formuły, to jednak hard rockowy feeling też nie jest mu obcy. Świetnie ten aspekt ukazuje choćby w nieco cięższym „Giants”, który jest jedną z tych najdłuższych kompozycji na płycie, z dużą ilości solówek i trzeba przyznać, ze dzieje się tutaj całkiem sporo. Nie tylko Kiske odnalazł w sobie rockową duszę, bo gitarzyści Weikath/Grapow odsyłają nas do płyt rockowych lat 70 nagranych przez DEEP PURPLE, PINK FLOYD, LED ZEPPELIN czy innych weteranów rockowej muzyki, jednocześnie trzymając się swojego stylu, nie popadając w plagiat muzyczny. Grapow poza „Crazy cat” stworzył 7 minutową balladą „Music” który ma w sobie to coś, ale jego mocną stroną jest złożony popis umiejętności Rolanda, który wygrywa sporo fajnych solówek, w których nie brakuje finezji i innych smaczków. Jego autorstwa jest również nieco mocniejszy, energiczniejszy „Step Out Of Hell” który w pełni oddaje to co najlepsze w muzyce rockowej i jest to obok otwieracza, „When the Sinner” Czy „Giants” kolejna perła i mocny punkt albumu. Nie brakuje ballad na tym albumie, nie brakuje emocjonalnych kawałków, które wzruszają i łapią za serce i jedną z najlepszych na płycie jest tutaj zagrana w stylu akustycznym „I don't Wanna Cry No More” i Grapow pokazał, ze poza tym że jest znakomitym gitarzystą to również jest dobrym kompozytorem. Inną piękną balladą na płycie jest „Windmill”, który zdobył dość sporą sławę i przez wielu jest uważany za drugą po „A Tale...” najpiękniejszą balladę zespołu i coś na rzeczy musi być. Kolejnym kolosem na płycie jest „Revolution Now”, który ma sporo elementów, które można by przypisać twórczości Ritchiego Blackmore'a i nawet brzmienie gitar nasuwa jego zespoły. Pomysłowym rozwiązaniem było wstawienie tutaj fragmentu „San Francisco” Scotta Mckenziego. Słabszym momentem na płycie jest mało wyrazisty „In The Night” i do grona ciekawych i wyróżniających kompozycji należy zaliczyć spokojny, melancholijny, komercyjny „Music” czy najdłuższy na płycie „I believe” zajeżdżającym pod twórczość Richiego Blackmore'a, zwłaszcza DEEP PURPLE z lat 80. Całość zamyka piękna, smutna, wzruszająca ballada „Longing” autorstwa Kiske.

Jest to najmniej metalowy album tego zespołu, najmniej helloweenowy, najbardziej kontrowersyjny. Jest to album, który nie tak łatwo polubić, bo jest bardziej rockowy, ale czy to oznacza, że sam album jest słaby? Patrząc pod kątem czysto muzycznym, rockowym, jest to naprawdę ciekawy i emocjonujący album, który należy znać. Dlatego uważam, że pod tym względem trzeba spojrzeć na to wydawnictwo, nie patrząc na twórczość HELLOWEEN, bo nie znajdziemy tutaj ducha, ognia, tamtego zespołu, który nagrał „Keeper Of the seven Keys”, ale pod względem muzycznym jest to ciekawa, rockowa płyta, która potrafi złapać za serce. Bardzo dojrzała płyta skierowana do smakoszy ambitnego rockowego, klimatycznego grania. Po prostu trzeba się otworzyć przed tą płytą, która mimo swojego innego charakteru kryje sporo pięknych dźwięków. A ja zaczynam ją odkrywać na nowo, przekonując się za każdym razem bardziej, a wszystko dzięki temu, że dostałem ją w prezencie od swojej dziewczyny i wiecie co? Ucieszyłem się i ta radość z każdym słuchaniem jednak się tam gdzieś pojawia. Płyta inna, ale warto podjąć wyzwanie i zapoznać się z nią.

Ocena: 7/10

sobota, 16 lutego 2013

CRYONIC TEMPLE - Chapter One (2002)


Heavy/power metal to gatunek dość szeroki i zespołów świetnie grających nie jest tak łatwo policzyć i ten kto lubi VHALDEMAR, STORMWARRIOR, ten kto lubi HELLOWEEN czy GAMMA RAY w rycerskiej oprawie ala MANOWAR, z domieszką JUDAS PRIEST czy IRON MAIDEN ten z pewnością powinien zapoznać się z szwedzką formacją CRYONIC TEMPLE. Choć zespół potrafi przyprawić o uśmiech za sprawą śmiesznych ksywek jak Glen Metal, czy też nieco kiczowatą szatą graficzną, to jednak są to specjaliści od grania heavy/power metalu. Kapela powstała w 1996 roku i od tamtego czasu wydała 4 albumy, z czego „Chapter One” ukazał się w 2002 r. Niby debiutancki album, to jednak ma cechy albumu doświadczonej formacji, który wie jak zadowolić fana takiego grania, która nie ma problemu stworzyć album na wysokim poziomie, nie tworząc niczego nowego.

„Chapter One” to dobry przykład tego, że można grać wtórnie, że styl prezentowany przez ów zespół może być przesiąknięty oklepanymi patentami znanymi z płyt HAMMERFALL, VHALDEMAR, MANOWAR, IRON MAIDEN czy GAMMA RAY, że można grać jak wiele innych kapel, ale równie ciekawie, atrakcyjne, z zaangażowaniem i pomysłowością. Power metal jest w dużej mierze kojarzony z słodkością, jednak ta tutaj jest ograniczona, wręcz wyeliminowana, a wszystko za sprawą mocnego, heavy metalowego brzmienia i ostrych gitar, które brzmią tak jak powinny, a więc zadziornie, drapieżnie, z wyczuciem rytmu, melodyjności i przebojowości. Pod tym względem duet Collin/Ahonen spisał się znakomicie czyniąc debiutancki album bardzo melodyjny, energiczny, przebojowy i żywiołowy, a więc taki jaki być powinien album power metalowy. Większość słuchaczy nie cierpi power metalowych wokalistów, bo piszczą i nad używają śpiewania w górnych rejestrach. W CRYONIC TEMPLE nie ma tego problemu bo wokalista Johan Johannsson ( Glen Metal) ma naturę wokalisty heavy metalowego, co sprawia że całość brzmi o wiele drapieżniej. Dlaczego ten zespół zalicza się do tych najlepszych w tym gatunku? Receptą tej szwedzkiej formacji jest granie dynamicznego heavy/power metalu, z prostymi melodyjnymi motywami, solówkami i zapadającymi w pamięci refrenami, które przesądzają o tym, że to co gra CRYONIC TEMPLE jest atrakcyjne dla potencjalnego słuchaczy. Debiutancki album tego zespołu ukazało to, że proste granie nie oznacza faktu, że musi być nudne i męczące, że mało oryginalny styl nie oznacza, że zespół nie ma pomysłu na melodie, kompozycje, przeboje, zaś melodyjność nie musi oznaczać cukierkowatość. Choć jest to oklepane granie, to jednak jest to radosne i miłe dla ucha granie. Dopracowanie brzmienia, umiejętności muzyków nie budzą wątpliwości co do poziomu tego albumu, a jak jest z kompozycjami?

Mamy tutaj 9 znakomitych kompozycji, utrzymanych w heavy/power metalowej formule i żadnej kompozycji nie brakuje atrakcyjnych melodii, bojowego refrenu, który rozgrzeje nie jednego słuchacza, czy też ciekawych pojedynków na solówki. „Heavy metal never Dies” to przykład połączenie power metalu z heavy metalem i to połączenie jest naprawdę ciekawe. Słychać w tekście i rycerskim refrenie MANOWAR, zaś w sferze gitarowej europejskie kapele grające power metal, a więc coś z GAMMA RAY, czy HELLOWEEN. W podobnej konwencji utrzymany jest szybki „Warsong” , melodyjny „King Of transylvania” , przebojowy „Mighty warrior” z takim refrenem w stylu HAMMERFALL czy MANOWAR. Nie brakuje tutaj heavy metalowego hymnu w postaci „Metal brothers”, nie brakuje rozbudowanego kawałka i tutaj „Gatekeeper” to kolos o dość bardziej klasycznym wydźwięku, z chwytliwym refrenem i cięższymi gitarami. Nieco IRON MAIDEN słychać w „Rivers Of Pain”, który jest utworem utrzymanym w średnim tempie i nie brakuje tutaj również ciężaru. True metalowy „Steel Against Steel” utrzymany w stylu MANOWAR z mocną sekcją rytmiczną, która jest utrzymana w nieco wolniejszym tempie i nie trudno tutaj wspomnieć o świetnej melodii, która napędza ten utwór. Całość zamyka energiczny „Over And Over”, który znów nasuwa twórczość IRON MAIDEN.

Wiele wpływów tutaj słychać, nie ma w muzyce tego zespołu nic oryginalnego i wszystko wzorowane na twórczości innych kapel, jednak zespół nikogo nie kopiuje, a jedynie wykreował własny styl, który jest wypadkową heavy metalu tego z lat 80 i power metalu XXI wieku. CRYONIC TEMPLE nie odkrywa żadnych nowych rejonów na swoim debiutanckim albumie, ale ich intencje są zrozumiałem od pierwszych dźwięków. Nie jest im w głowie rewolucja gatunku, a jedynie granie tego co w czym się dobrze czują i to słychać. Znakomity album zespołu, który każdy fan power metalu powinien znać.

Ocena: 9/10

piątek, 15 lutego 2013

VHALDEMAR - Fight To the End (2002)


Power metal nie kończy się na GAMMA RAY, a heavy metal na MANOWAR, są też inne zespoły, które wypada znać. Jednym z takich zespołów jest z pewnością hiszpański VHALDEMAR, który spokojnie może pogodzić fanów tych dwóch wielkich kapel. Dlaczego? Mamy do czynienia z energią, przebojowością, dynamiką godną GAMMA RAY oraz z bojowym charakterem, taką rycerską otoczką,epickim wydźwiękiem, który kojarzy się oczywiście z MANOWAR. Skojarzeń z owymi kapelami jest znacznie więcej jeśli się w słuchamy w ich styl. Carlos Escudero to prawdziwy lider, który niczym Kai Hansen podejmuje się pełnienia dwóch funkcji, a mianowicie gry na gitarze i śpiewania. W obu aspektach, słychać wpływy Kaia i zarówno wokal przypomina charyzmę, manierę Kaia z starszych płyt, w tym „Walls Of Jericho”, ale są też wpływy Erica Adamsa. Tak więc można powołać również na przykłady takie kapele jak MAJESTY czy STORMWARRIOR i muzycznie też jest sporo odniesień. Z kolei w sferze gitarowej Carlos Escudero wraz z Monge stworzyli znakomity duet, który jest pod dużym wpływem Kaia Hansena i GAMMA RAY, a także MANOWAR, jednak mimo znanych cech potrafili wykreować swój własny styl, które może jest i wypadkową stylów innych kapel, jednak w dobie kiedy coraz ciężej o coś nowego nie jest to jakaś ujma, czy powód do narzekania. VHALDEMAR gra bardzo energicznie i melodyjnie i w swojej kategorii należy do czołówki i to nie tylko w ramach hiszpańskiej sceny metalowej. Ten zespół o niezbyt zachęcającej nazwie został założony w 1999 r z inicjatywy Monge i Escudero w celu stworzenia kapeli grającej heavy/power metalu. Dobrze, że kapela postanowiła wyjść przed szeregi i postawić na międzynarodową karierę wybierając język angielski, jako ten służący do przesłania owych kompozycji. Kapela ma na swoim 3 albumu, z czego pierwszy „Fight To The End” ukazał się w 2002 roku. Jaki jest to album? Czym zasłużył sobie na taką sławę?


Debiutancki album wcale nie brzmi jak dzieło żółtodziobów, którzy nie wiedza co grać i jak grać, lecz jest to album muzyków, którzy wiedzą co chcą grać, jak porwać słuchacza, czym zaskoczyć, jak stworzyć atrakcyjne kompozycje. Wszelkie cechy o których wcześniej wspomniałem, na czele z specyficznym, mocnym, heavy metalowym wokalem Carlosa i jego popisami gitarowymi z udziałem Monge, które są energiczne, finezyjne, momentami ocierające się o wirtuozerie słychać wyraźnie na debiutanckim albumie, który zachwyca nie tylko od strony technicznej, od strony umiejętności muzyków. Nie sposób tutaj dostrzec bojowej, epickiej, miłej dla oka okładki, czy też mocnego brzmienia, która łączy manierę europejskiego power metalu typu GAMMA RAY z epickim, amerykańskim heavy metalem, podkreślając dynamikę sekcji rytmicznej, które w tym zespole potrafi przyprawić o szybsze bicie serca. VHALDEMAR to zespół, który jest specjalistą od łączenie epickiego heavy metalu z szybkim, melodyjnym power metalem i ekspert od konstruowania chwytliwych przebojów, które mają w sobie to coś, ten element magii i zaskoczenia. Debiutancki album zaczyna się właściwie z grubej rury, bo od szybkiego „ Black Beast”, który przypomina twórczość STORMWARRIOR i tutaj nawet krótki wstęp ma podobny klimat. Odpowiednia szybkość, energiczny riff, wysokiej marki popisy gitarowe i ten wokal pod Kaia Hansena i trudno nie dostrzec podobieństw. Oczywiście skoro słychać STORMWARRIOR to słychać i GAMMA RAY czy MANOWAR. Bardziej epicki, bojowy, bardziej w stylu MANOWAR jest mocny, zadziorny „Energy”, czy też epicki, kolos w postaci „Old King Visions (part I). Debiutancki album VHALDEMAR to prawdziwa perełka, która jest wypełniona szybkimi, dynamicznymi kawałki, które cechują się prostotą, przebojowością i pozbawione są zbędnego smęcenia, kombinowania i słychać w nich to co najlepsze w GAMMA RAY, a jak ktoś ma wątpliwości co do tego, to proszę przesłuchać sobie takie petardy jak : „Feelings”, który przyozdobiony jest w ciekawą linię melodyjną i sekcją rytmiczną w stylu MANOWAR, przebojowy „Lost World” , agresywny i najszybszy na płycie „7”, czy krótki i zwięzły „Traitor”. Na płycie nie zabrakło smaczków w postaci instrumentalnego utworu „The helmet Of war”, gdzie gitarzyści ukazują swój kunszt czy też epickiego, klimatycznego przerywnika „Number”. Materiał jest właściwie bez skazy, bardzo dynamiczny i niezwykle przebojowy i tak się powinno grać heavy/power metal.

Nie ma mowy o czymś oryginalny, nie ma mowy o odkrywaniu czegoś nowego przez kapelę VHALDEMAR, jednak debiutancki album tej formacji to czołówka najlepszych płyt heavy/power metalowych. Dzięki temu albumowi kapela została zauważona i szybko wbija się do grona najlepszych kapel metalowych z Hiszpanii, pokazując, że można stworzyć styl będący wypadkową innych kapel, ale bardzo atrakcyjny i żywiołowy. Ten album to prawdziwa perła gatunku heavy/power metalu.

Ocena: 9/10

środa, 13 lutego 2013

SAXON - Sacrifice (2013)


Legenda brytyjskiego heavy metalu – SAXON ani myśli iść na muzyczną emeryturę, bo przecież zespół ten powstał w 1976 r i od tamtego czasu nie poprzestał wydawać albumy w dość regularnych odstępach. Zespołowi jednak nie jest w głowie odpoczynek, sprawowanie funkcji zwykłego członka rodziny, o nie. Póki im starczy sił i chęci będą walczyć na polu bitwy tj. na rynku muzycznym, będą nagrywać nowe płyty i grać koncerty dla swoich fanów. SAXON to żyjąca legenda, która ma na koncie sporo albumów, które zapisały się w historii heavy metalu, tudzież NWOBHM, bo przecież zespół ten podobnie jak IRON MAIDEN stanowił trzon tego gatunku i godnie go prezentowały, jednak z czasem oba zespoły odeszły w kierunku bardziej heavy metalowym. Żelazna dziewica ostatecznie poszła w kierunku progresywnym, a SAXON po słabszych „Call To Arms” i „Into The Labirynth” postanowił na swoim 20 krążku wrócić do ostrego, dynamicznego heavy metalu, który cieszył fanów na „The Inner Sanctum” czy „Lionheart”. Nowy album „Sacrifice”, który ma się ukazać 1 marca tego roku to album na pewno ciekawszy aniżeli wszystkie 4 ostatnie albumy, a wynika to z faktu, że brzmi ciężko, ale zarazem klasycznie, jest agresja, ale i melodyjność, jest solidność, ale i urozmaicenie, jest przebojowość i dopieszczenie krążka pod każdym względem. Mówimy tutaj zarówno o okładce, takiej już typowej dla tego zespołu, czy mocnego, zadziornego brzmienia w stylu ostatnich dwóch albumów ACCEPT, ale to nie jest przypadek skoro brzmieniem zajął się ten sam facet czyli Andy Sneap. I ten kto zna poziom dwóch ostatnich płyt ACCEPT, kto lubi mocny, dynamiczny, dość agresywny metal w stylu „Lionheart” i ten kto lubił solidność, przebojowość „The Inner Sanctum” ten polubi znakomity „Sacrifice”, który zaskakuje pozytywnie, bo zapewne nie jeden z was pomyślał, że zespół się wypalił i go nie stać na mocny album, który odda to co najlepsze w heavy metalu i w zespole SAXON.


Nie byłoby mowy o albumie SAXON bez jego charakterystycznych cech, a mianowicie mocny wokal Billa, który mimo upływu lat wciąż imponuje siłą z jaką śpiewa, a także zadziornością, która jest niezbędna na każdej płycie heavy metalowej. Mocna, zróżnicowana sekcja rytmiczna to kolejny aspekt, który zawsze daje o sobie znać na każdym albumie i to właśnie dzięki niemu albumy są dynamicznie. Ostatnio było z tym różnie, ale na „Sacrifice” już słychać ten element znacznie lepiej i odgrywa on znaczącą rolę. Nowy album wyróżnia się na tle ostatnich wydawnictw przede wszystkim świetną pracą gitar i choć wcześniej już słyszeliśmy jak sprawdza się duet Quinn/Scarratt, to właśnie na tym albumie udało im się zaskoczyć. Udało im się stworzyć mocne riffy, które łączą w sobie tradycyjny wydźwięk, agresję, moc, melodyjność i cięższy wydźwięk na miarę dwóch ostatnich albumów ACCEPT, tak więc coś z niemieckiej kapeli też słychać, zwłaszcza jeśli przysłuchamy się uważnie gitarom. Ten element po prostu zaskakuje swoją dynamiką, solidnością, dopracowaniem i tak samo jest z materiałem, który wypchany jest po brzegi ostrymi, bardzo heavy metalowymi kawałkami, które kipią energią, które cechują się mocnymi riffami, dynamiczną sekcją rytmiczną, melodyjnymi, energicznymi solówkami i chwytliwymi refrenami. Zespół już dawno nie nagrał tak mocnego, przebojowego i przemyślanego albumu i słuchając utworów znajdujących się na płycie, ciężko znaleźć jakiś słaby punkt. Zaczyna się od klimatycznego, nieco epickiego intra w postaci „Procession”, jednak prawdziwa heavy metalowa jazda bez trzymanki zaczyna się w mocnym, utrzymanym w średnim tempie „Sacrifice”, który zadowoli fanów SAXON,a także JUDAS PRIEST, czy ACCEPT. Ciężki, ostry i bardzo metalowy kawałek, który po prostu zaskakuje, bo zespół od dawna nie grał tak mocno, z taką pomysłowością, zaangażowaniem i na takim poziomie. Niemiecki wydźwięk, charakter słychać wyraźnie w nieco toporniejszym „Made In Belfast” i tutaj zarówno mocna perkusja, wybijający się bas, utrzymane w średnim tempie gitary przybliżają nas do dwóch ostatnich dokonań ACCEPT. Utwór w dodatku cechują się ciekawym tekstem i melodyjną solówką, która chodzi za słuchaczem jeszcze długo po przesłuchaniu albumu. W podobnym klimacie utrzymany jest stonowany, toporny „Wheels Of terror”, jednak zespół tutaj potrafi przyspieszyć kiedy trzeba i nie brakuje na tym albumie prawdziwych petard, a zaliczyć do nich należy „Warriors Of The Road”, rytmiczny „Guardians Of The Tomb”, czy przebojowy „Stand Up and Fight” który potrafi porwać swoim prostym i chwytliwym refrenem. Nie ma tutaj zbędnej ballady, a jedynymi zwolnieniami tutaj są poniekąd hard rockowe kawałki jak choćby „Walking The steel” czy też zamykający album „Standing In The Queue” w których słychać wpływy AC/DC.

Najlepsze lata SAXON ma za sobą, największe albumu, które podbiły rynki również, jednak zespół wciąż nagrywa, wciąż tworzy i to z niezwykłą regularnością, której mogą im pozazdrościć inne heavy metalowe zespoły. Choć zdarzają się im słabsze albumy, choćby dwa ostatnie to jednak się tym nie zrażają i wydają następne. W sumie dobrze, że mają wciąż siłę, żeby wydawać nowe albumy, które utrzymane są w sprawdzonym stylu. Dlaczego? Bo dzięki waleczności zespołowi powstał świetny „Sacrifice”, który jest znakomitym i bardzo heavy metalowym albumem, będącym znakomitą odpowiedzią na znakomite albumy choćby niemieckiej legendy heavy metalowej ACCEPT. SAXON oczywiście nie nagrał drugiego „Forever Free”, ale naprawdę ten nowy album zaskakuje poziomem, dopracowaniem i przebojowością, której bardzo dawno nie było. Najlepszy album od czasu „The Inner Sanctum”? Oj ja bym przesunął to linię znacznie bardziej wstecz, W tym roku wyszło trochę płyt w gatunku heavy metalowym i obok ENFORCER, SCREAMER jest to kolejna mocna pozycja, którą trzeba znać. Wielki powrót SAXON, który zaskoczył świetnym albumem.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 12 lutego 2013

SCREAMER - Phoenix (2013)


Mamy rok 2013 i kto by pomyślał, że heavy metal z lat 80, ten styl, charakter, klimat, lekkość, prostota i energiczność tamtych lat wciąż będzie tak zachwycać. Czy w tamtym okresie mógł ktoś przypuszczać, że mimo upływu czas okres ten będzie mieć ogromny wpływ na późniejszych słuchaczy, muzyków, którzy często zapatrzeni w swoich fanów starają się im złożyć hołd nagrywając album zakorzeniony w tamtych latach, przesiąknięty tamtym okresem i patentami kapel, które królowały w latach 80. Takich kapel jest pełno na rynku, ale w tym roku póki co oczy i uszy słuchaczy zwrócone są na dwóch głównych przedstawicieli nowej fali heavy metalowej, mającej na celu przeniesienie na tamtych lat, muzyki tamtych lat do współczesnego świata. Tymi przedstawicielami są ENFORCER i SCREAMER. Ten pierwszy zespół zrobił nie małą niespodziankę nagrywając świetny i perfekcyjny album. Co na to konkurencja?

Założony w 2009 roku szwedzki zespół SCREAMER, który miał na celu odtworzeniu heavy metalu lat 80, który obrał sobie za cel grania muzyki przesiąkniętej heavy metalem tamtych lat no i NWOBHM, nie kryjąc jednocześnie swoich inspiracji takimi zespołami jak IRON MAIDEN, TOKYO BLADE, BUDGIE. W muzyce szwedzkiego SCREAMER można również odnaleźć elementy, które można by przypisać rockowi z lat 70 czy punkowi. Jest sporo brytyjskiego ducha, charakteru, jest klimat z lat 80, brzmienie, które jest nieco przybrudzone, takie stłumione, bez efekciarskich efektów, skromna, nieco kiczowata okładka i ta solidność która jest tu niezbędna. Tak było na debiucie „Adrenalline Distractions” i tak jest na nowym albumie zatytułowanym „Phoenix”. Jest to płyta zrealizowana w duchu lat 80 i tutaj nawet materiał przenosi nas do tamtych czasów. Najkrócej można by opisać zawartość jako miks heavy metalu, rocka, punku i NWOBHM. Jednak na ten krótki opis składają się elementy, które podobnie jak w latach 80 sprawdzały się i przesądzały o atrakcyjności albumu, a są nimi: szybkość, przebojowość, urozmaicenie, chwytliwe refreny, melodyjne riffy, energiczne solówki i lekkość. I tutaj pod tym względem jest znacznie ciekawej niż na poprzednim albumie. Tendencja zwyżkowa objęła nie tylko materiał, ale i muzyków. Lider zespołu Christoffer Svennson zajmuje się zarówno śpiewaniem i graniem na gitarze basowej. Wokal jest klimatyczny, taki na miarę lat 80, specyficzny, ale bez jakieś zbędnej agresji, a bas to brytyjska szkoła grania i kłania się oczywiście NWOBHM. Dynamiczna, energiczna perkusja Henrika i zgrany duet Fingal/Rossi, który stawia na melodyjność i prostotę, a nie jak nie którzy na agresję i pędzenie po omacku. Tutaj wszystko zostało świetnie przemyślane i skonstruowane i nie ma mowy o biednej podróbie IRON MAIDEN.

Choć pewnie nie którzy z was tak odbiorą intencję zespołu, granie pod IRON MAIDEN, zwłaszcza kiedy usłyszycie „Demon rider” i trudno zaprzeczyć, bo sam utwór pod względem konstrukcji, melodyjności, przebojowości zalatuje na kilometr żelazną dziewicą, ale nie jest to jakaś marna kopia, lecz bardzo dobrze skonstruowany kawałek w klimacie lat 80, który mimo swojego wtórnego charakteru potrafi zauroczyć swoją prostotą i przebojowością. Brytyjska gallopada w stylu pierwszych płyt IRON MAIDEN daje o sobie znać w „No Regrets” gdzie jest coś z punku, a także coś z rocka lat 70 i jest to bardzo klimatyczny i lekki utwór. Zespół potrafi także przyspieszyć, podkręcić kurek z napisem „ostrość” czy „agresja” i z pewnością „Slavegrinder” to perełka, która pokazuje to nieco agresywniejsze oblicze zespołu. Rytmiczność, lekkość, hard rockowy feeling i formuła NWOBHM to cechy, które sprawiają, że „Far Away From Home” to kolejny przebój na tej płycie. Zespół dobrze czuje się również w wolniejszych klimatach,gdzie mamy średnio tempo, bardziej rozbudowaną formę, gdzie jest pełno motywów i złożonych melodii, co zresztą znakomicie dowodzi „No Sleep Till Hamilton”, klimatyczny, rockowy „Mr.Noman”, czy emocjonalny „Red Moon Risisng”. Do grona szybkich kawałków trzeba zaliczyć heavy speed metalowy „Phoenix” i nieco hard rockowy „Lady Of The River” .

Konkurencja nie śpi i po szwedzkiej formacji SCREAMER i ich nowym albumie „Phoenix” można się o tym przekonać, że nie bez powodu zalicza się ich do grona tych najlepszych z grona kapel grających w stylu lat 80. Album o wiele ciekawszy, bardziej urozmaicony i przemyślany aniżeli poprzedni. ENFORCER to spec od heavy/speed metalu, a SCREAMER to specjalista od grania stylu NWOBHM. Każdy fan lat 80 i NWOBHM powinien się zainteresować tą kapelą oraz tym ich nowym albumem, satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 8/10