Jedna z najbardziej
kontrowersyjnych płyt metalowych? Jak nazywa się album, który
podzielił fanów pionierów power metalu? Album, który
zawiódł metalowych słuchaczy, a zapadł w pamięci tym,
którzy lubią progresywny rock, takiego pełnego cech jazzu,
bluesa, popu, z wyraźnymi wpływami LED ZEPPELIN, PINK FLYOD, DEEP
PURPLE? Tak mowa o niemieckim HELLOWEEN i ich albumie zatytułowanym
„Chameleon”, który ukazał się w 1993 roku. Ten album
jest dla HELLOWEEN tym czym dla IRON MAIDEN jest „No prayer...”,
czym dla JUDAS PRIEST „Point Of ...” i jest to może i
najsłabsza płyta w dorobku tego zespołu, ale czy najsłabsza musi
oznaczać, że mamy do czynienia z gniotem? O tóż nie. Album
jest po prostu inny niż wszystkie inne płyty tego zespołu. Mniej
metalowa, bardziej hard rockowa. To jest jeden z tych powodów,
dzięki któremu ciężko oswoić się z tą płytą. Nie jest
to do czego nas przyzwyczaił ten zespół za sprawą swoich
albumów. Nie ma ognia, ostrości z „Walls Of Jerycho”, nie
ma lekkości, przebojowości, czy szybkości co na „Keeper Of The
seven Keys”, zaś „Pink Bubles Go Ape” ustępuje pod względem
dynamiczności i rytmiczności. Zespół postanowił postawić
na eksperyment i zgrać bardziej hard rockowo, bardziej popowo,
komercyjnie, odchodząc od metalu i choć mamy tutaj niemal stary
skład, bo jest na wokalu Kiske, a na perkusji Ingo to jednak jest to
album daleki od wcześniejszych dokonań i żadne późniejsze
dzieła HELLOWEEN tak już nie brzmiały. „Chameleon” traktuje
jako eksperyment zespołu i postanowiłem w końcu nie kontrastować
go na tle innych dzieł tego zespołu bo to nie ma większego sensu,
a skupić się na niej jako płycie rockowej. Jest to dość udany
eksperyment, który pokazał że zespół potrafi grać
nie tylko ciężko, szybko, ale też bardziej klimatycznie, bardziej
rockowo. Co znajdziemy na albumie? Co jest jego atutem? W czym
przejawiają się słabe punkty?
„Chameleon” w
przeciwieństwie do innych dzieł tego zespołu odstaje pod względem
szaty graficznej, bo tym razem postawiono na prostotę i tandetę,
tylko 4 kolorowe paski, ale też brzmienie płyty znacznie lżejsze,
cieplejsze, po prostu bardziej rockowe. Czy lepsze czy gorsze, to już
kwestia słuchacza, aczkolwiek uważam, że bywały lepsze brzmienia
płyt w przypadku HELLOWEEN. Inna wadą jest to, że album jest zbyt
długi, no bo 71 minut to trochę za dużo jak na album rockowy i
gdzieś tam na dłuższą metę może nieco męczyć, biorąc pod
uwagę, że album jest lekki i bardzo ciepły jeśli chodzi o muzykę.
Od strony kompozycyjnej, konstrukcji, formy muzyków, to trzeba
przyznać, że jest ambicja, chęć zagrania czegoś bardziej
finezyjnego, czegoś bardziej dojrzałego, czegoś co jest bardziej
skierowana do dojrzałych słuchaczy, którzy cenią sobie
finezje, melancholię, wzruszenie, duży ładunek emocji, rockowy
feeling i nie banalne aranżacje, w których pojawia się
miejsce dla instrumentów smyczkowych czy saksofonów.
Jest to atut tego wydawnictwa, bo można posłuchać bardzo
zgrabnego, ambitnego rocka, przesiąkniętego latami 70, ale
HELLOWEEN wykreował w tym przypadku własny rockowy styl, który
opiera się na sprawdzonych chwytliwych refrenach, które wciąż
są na miarę HELLOWEEN.
Gdyby album był cały
taki jak otwieracz „First Time” to z pewnością nie
wahałbym się wystawić wyższą ocenę, bo jest to utwór
hard rockowy, ale zarazem dynamiczny, z pewnymi cechami starego power
metalowego HELLOWEEN. Fajnie byłoby usłyszeć więcej takich
utworów, ale niestety płytę dominują raczej wolniejsze
utwory i jedynie wesoły, rytmiczny „Crazy cat” z sekcją
dętą jest kompozycją dynamiczną, przebojową i przesiąknięty
jazzem i bluesem. Płytę promował 6 minutowy „When The Sinner”
autorstwa Micheala Kiske, który miał ogromny wpływ na ten
album, w końcu to on skomponował większość utworów. Utwór
inny niż dotychczasowe dzieła i tutaj metalu nie uświadczymy, ale
lekkość, rockowy feeling, sekcję dęta, co jest zaskoczeniem czy
też przyjemny, chwytliwy refren, który porywa i zapada w
pamięci, ale to od zawsze była mocna strona HELLOWEEN. Kiske na tym
albumie wokalnie niszczy i choć pasuje do power metalowej formuły,
to jednak hard rockowy feeling też nie jest mu obcy. Świetnie ten
aspekt ukazuje choćby w nieco cięższym „Giants”, który
jest jedną z tych najdłuższych kompozycji na płycie, z dużą
ilości solówek i trzeba przyznać, ze dzieje się tutaj
całkiem sporo. Nie tylko Kiske odnalazł w sobie rockową duszę, bo
gitarzyści Weikath/Grapow odsyłają nas do płyt rockowych lat 70
nagranych przez DEEP PURPLE, PINK FLOYD, LED ZEPPELIN czy innych
weteranów rockowej muzyki, jednocześnie trzymając się
swojego stylu, nie popadając w plagiat muzyczny. Grapow poza „Crazy
cat” stworzył 7 minutową balladą „Music” który ma w
sobie to coś, ale jego mocną stroną jest złożony popis
umiejętności Rolanda, który wygrywa sporo fajnych solówek,
w których nie brakuje finezji i innych smaczków. Jego
autorstwa jest również nieco mocniejszy, energiczniejszy
„Step Out Of Hell” który w pełni oddaje to co najlepsze w
muzyce rockowej i jest to obok otwieracza, „When the Sinner” Czy
„Giants” kolejna perła i mocny punkt albumu. Nie brakuje ballad
na tym albumie, nie brakuje emocjonalnych kawałków, które
wzruszają i łapią za serce i jedną z najlepszych na płycie jest
tutaj zagrana w stylu akustycznym „I don't Wanna Cry No More”
i Grapow pokazał, ze poza tym że jest znakomitym gitarzystą to
również jest dobrym kompozytorem. Inną piękną balladą na
płycie jest „Windmill”, który zdobył dość sporą
sławę i przez wielu jest uważany za drugą po „A Tale...”
najpiękniejszą balladę zespołu i coś na rzeczy musi być.
Kolejnym kolosem na płycie jest „Revolution Now”, który
ma sporo elementów, które można by przypisać
twórczości Ritchiego Blackmore'a i nawet brzmienie gitar
nasuwa jego zespoły. Pomysłowym rozwiązaniem było wstawienie
tutaj fragmentu „San Francisco” Scotta Mckenziego. Słabszym
momentem na płycie jest mało wyrazisty „In The Night” i
do grona ciekawych i wyróżniających kompozycji należy
zaliczyć spokojny, melancholijny, komercyjny „Music” czy
najdłuższy na płycie „I believe” zajeżdżającym pod
twórczość Richiego Blackmore'a, zwłaszcza DEEP PURPLE z lat
80. Całość zamyka piękna, smutna, wzruszająca ballada „Longing”
autorstwa Kiske.
Jest to najmniej metalowy
album tego zespołu, najmniej helloweenowy, najbardziej
kontrowersyjny. Jest to album, który nie tak łatwo polubić,
bo jest bardziej rockowy, ale czy to oznacza, że sam album jest
słaby? Patrząc pod kątem czysto muzycznym, rockowym, jest to
naprawdę ciekawy i emocjonujący album, który należy znać.
Dlatego uważam, że pod tym względem trzeba spojrzeć na to
wydawnictwo, nie patrząc na twórczość HELLOWEEN, bo nie
znajdziemy tutaj ducha, ognia, tamtego zespołu, który nagrał
„Keeper Of the seven Keys”, ale pod względem muzycznym jest to
ciekawa, rockowa płyta, która potrafi złapać za serce.
Bardzo dojrzała płyta skierowana do smakoszy ambitnego rockowego,
klimatycznego grania. Po prostu trzeba się otworzyć przed tą
płytą, która mimo swojego innego charakteru kryje sporo
pięknych dźwięków. A ja zaczynam ją odkrywać na nowo,
przekonując się za każdym razem bardziej, a wszystko dzięki temu,
że dostałem ją w prezencie od swojej dziewczyny i wiecie co?
Ucieszyłem się i ta radość z każdym słuchaniem jednak się tam
gdzieś pojawia. Płyta inna, ale warto podjąć wyzwanie i zapoznać
się z nią.
Ocena: 7/10