niedziela, 1 września 2024
SAINT - Immortalizer (2024)
W latach 80 amerykański Saint wydał dwa naprawdę znakomite albumy, które obrosły kultem wśród fanów klasycznego heavy metalu. Tak, lata 1982-1989 to był złoty okres tej grupy. Potem rozpad na kilkanaście lat i powrócili na dobre w 1999r. Następne płyty były już różne. Raz lepiej raz gorzej, ale na pewno poniżej poziomu z pierwszych płyt. Solidny heavy metal z nutką hard rocka i tyle. Nie czekałem specjalnie na premierę "immortalizer", ale muszę przyznać, że band w końcu wydał coś dobrego i godnego uwagi. Tak dalej jest to heavy metal z elementami hard rocka, ale brzmi to znacznie lepiej i nie raz band potrafi pozytywnie zaskoczyć. Na pewno dla fanów Saint i klasycznego heavy metalu jest to pozycja, której nie można pominąć.
Saint w roku 2024 to przede wszystkim Dave Nelson na wokalu, który potrafi śpiewać agresywnie, a przede wszystkim też rockowo. Pasuje do muzyki Saint i nadaje mu charakteru. Dobrze spisuje się duet gitarzystów, choć do ideału jeszcze sporo brakuje. Jednak słychać, że duet Johnson/Smith trochę się dotarł i teraz skupił się na ciekawych melodiach i solidnych riffach. Pojawiają się killery i kompozycje godne uwagi. Taki bez wątpienia jest otwierający "Immortalizer", który nasuwa na myśl Judas Priest, czy Ovedrive. Soczysty riff, mocne uderzenie, drapieżność i bardzo melodyjne solówki. Dawno Saint tak nie błyszczał. Troszkę toporniejszy "Repent" to również kawał dobrze skrojonego heavy metal, gdzie partie gitarowe są zadziorne, a główny motyw wcale nie nudzi. Jest dobrze.Początek płyty bez wątpienia należy do Dave;'a, który imponuje niesamowitą formą wokalną. Ma głos i nie boi się go użyć. Bardziej hard rockowy jest na pewno "eyes of Fire" i sam utwór może nie jest zły, ale zabrakło troszkę pomysłowości, aby go dopracować. Dalej mamy solidny heavy metal bez fajerwerków, czyli "The congregation" czy stonowany "Pit of Sympathy". Nie tylko otwieracz potrafi skraść serce, bo marszowy, pomysłowy "Into the Kingdom" też to robi. Znakomita mieszanka heavy metalu i melodyjnego hard rocka, a wszystko rozegrane z rozmachem i pomysłem na melodie. Mocna rzecz! W dalszej części pojawia się solidny hard rockowy "blood of god", który jest tylko dobry i nic ponadto. Oklepane patenty i główny motyw bez większego wyrazu. Całość wieńczy zadziorny i bardziej żywiołowy "Salt in the wounds", który znów wnosi życie i heavy metalowy zapał. Taki Saint chciałoby się słuchać.
Płyta pozytywnie zaskakuje, bo w końcu po wielu latach można słuchać album Saint bez zażenowania i można nawet pochwalić za zaangażowanie i niektóre killery. Daleka jeszcze droga do stworzenia czegoś ocierającego się o ideał, ale jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Jest gitarowo, jest pazur i duża dawka melodyjności. Dobrze się tego słucha od pierwszych sekund i Dave wyrasta na rasowego heavy metalowego krzykacza. Dużo plusów jak na album Saint. Warto posłuchać.
Ocena: 7/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz