Strony

poniedziałek, 31 marca 2014

DEVIL CHILDE - Devil Childe (1984)

Gitarzysta Jack Starr dał się poznać jako członek wielu kapel. Troszkę przewinęło się tych formacji w jego karierze. Jednym z takich najbardziej intrygujących okazał się Devil Childe, który został założony w 1984 roku. Zespół długo nie istniał, ale zostawił po sobie ślad w postaci jedynego albumu zatytułowanego po prostu „Devil Childe”.

Skład tamtego zespół wypełnił perkusista Joe Hasselvander znany bardziej z twórczości Pentagram i basista Ned Meloni grający obecnie u boku Jacka Starra, w jego obecnym zespole. Nazwiska to jedne z rzeczy która intryguje i przyciąga uwagę, choć panowie bardzo umiejętnie ukryli swoje tożsamości pod mrocznymi pseudonimami. O samym zespole nie wiele więcej wiadomo poza tym kiedy grali i to że „Devil Childe” to ich jedyny album. Nic dziwnego, że sam krążek nie przysporzył formacji większego rozgłosu i zainteresowania. Płyta jest nieco średnich lotów. Z jednej strony zaniedbane brzmienie,które niszczy formę przekazu, a z drugiej materiał obdarty z ciekawych melodii i przebojów. Czy taki zestaw może wróżyć coś dobrego? Raczej nie i kiczowata okładka tutaj nie jest błędem czy przypadkiem. To sygnał ostrzegawczy, że ten krążek jest działem bardziej eksperymentalnym, gdzie muzycy starają się wykreować mroczny klimat i stworzyć muzykę zawierającą elementy Black Sabbath, Wichfinder General czy właśnie Pentagram. Po części udało się oddać klimat tamtych zespołów, choć zespół zawiódł w innych aspektach. Brakuje ciekawych solówek, mocnych, godnych zapamiętania motywów czy przebojów, które nadadzą płycie chwytliwego charakteru. Tego nie ma. Odrobina NWOBHM ma pozytywny wpływ na ostateczny efekt otwieracza „Childe” czy rytmicznego „Rain Of Terror”. Joe jako wokalista wypada dość blado. Kuśtyka jego technika oraz maniera, a momentami brzmi to dość komicznie. Niestety, ale Jack Starr też nie popisuje się swoim talentem. Wszelkie niedociągnięcia słychać nawet w szybszym „Son Of The Witch”. Mroczny „Thru The Shadows” , przesiąknięty Black Sabbath „Robber” to bez wątpienia najciekawsze momenty na płycie. A całość zamyka stonowany „Beyond The Grave”, który tez mógłby być bardziej urozmaiconym kawałkiem.


Niestety ale ta płyta nie pozostawia po sobie dobrego wrażenia. Kiepskie brzmienie, niedopracowane kompozycje, słaby występ gwiazd, w tym Joe'go na wokalu. Nic dziwnego, że ten projekt muzyczny przeszedł bez echa. Płyta średnich lotów, zwłaszcza jak na takich muzyków jak Jack Starr. Można sobie darować

Ocena: 4/10

sobota, 29 marca 2014

EXPLODER - Pictures Of Reality (1989)

Macie ochotę na dobry heavy metal, w którym nie brakuje dobrych melodii, mocnych riffów, ani przyspieszeń? Szukacie dobrego grania, który nawiązuje do twórczości Judas Priest, Warlock, Accept czy innych bardziej znanych kapel? Macie gdzieś to, że jest to kolejny wtórny zespół i że nie gra niczego odkrywczego? No to śmiało możecie sięgnąć po jedyny album niemieckiego Exploder. „Pictures Of reality” ukazał się w 1989 roku i nie zdobył większego grona fanów, ani też nie stał się biletem do kariery dla Exploder. Jak to jest z tym wydawnictwem?

Na pewno zespół tutaj nie gra niczego odkrywczego, ale czy wtórność dyskwalifikuje dany album? Z pewnością nie. Wszystko zależy od materiału i muzyków. Materiał jest tutaj dobrze wyważony, przemyślany i przede wszystkim równy. Nie ma nie pożądanych spadków poziomu prezentowanej muzyki, a to akurat dobry znak. Płyta nie jest długa, bo trwa 38 minut, a to dobry sposób żeby uniknąć nudy. Materiał jest zróżnicowany i wypchany dobrymi kompozycjami, w których nie brakuje chwytliwych melodii, czy godnych zapamiętania refrenów. Już otwieracz „Exploder” jest godnym uwagi killerem. Jasne gdzieś takie kawałki się już słyszało, ale punkt dla Niemców za dobrą energię i udane melodie. Pozwolę sobie wyróżnić z tego zespołu gitarzystę Andre Genuita, który co jakiś czas wygrywa intrygujące i ciekawe melodie. Ma pomysł na melodie, na to jak zaciekawić słuchacza. Wystarczy posłuchać takiego „Fear Of The Cold” czy „King Of the Sky”. W większym stopniu jego talent ukazują dwa rozbudowane kolosy. Mowa tutaj o mrocznym „Xenophobia” i stonowanym „Berlin”. Są to ciekawe kompozycje, w których udało się przemycić sporo ciekawych motywów i smaczków. Dla tych co lubią szybkie granie zespół stworzył „Mercenary” czyli speed metalową petardę. Zaś miłośnicy ballad mogą delektować się „Wasted Life”.

Takich płyt w latach 80 było pełno, ale Exploder mimo wtórności i sporej konkurencji wybronił się. Szkoda tylko że ich jakże udany album nie stał się środkiem, który otworzy okno na muzyczny świat. Płyta jak najbardziej godna uwagi, choćby ze względu na materiał czy wokalistę, który wie jak operować swoim głosem, nadając drapieżności i klimatu. Polecam.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 27 marca 2014

GAMMA RAY - Empire of The Undead (2014)

Kiedy Power metal się rodził nie było w nim miejsca na komercję, na słodkie melodie. Gatunek ten rządził się agresją, bardziej złożoną formułą, a utwory było czymś w rodzaju przebojów na całe życie. Zbiegiem czasu, doszło do jego złagodzenie, gdzieś co niektórzy zatracili wenę i ogień. Kai Hansen to ojciec power metalu i można odnieść wrażenie, że za każdym razem kiedy ten gatunek przeżywa kryzys bądź stoi jakby w miejscu to wtedy wkracza Kai i pokazuje, że nic się nie zmieniło. Udowodnia, że wciąż można tworzyć prawdziwy power metal, energiczny, pomysłowy, pełen werwy i świeżości. Choć formuła się wyczerpała, to jednak zawsze można coś podrasować, coś wtrącić nowego i nie raz Kai Hansen pokazał, że można. Kai i Gamma Ray są jakby nauczycielami power metalu. Pokazują wszystkim jak to robić, gdy innym brakuje już pomysłów i mają wątpliwości czy jest jeszcze sens, czy może nie zmienić gatunku. „Empire of The undead” to kolejna lekcja dla wszystkich tych co grają power metal, albo przynajmniej tak uważają.

Co ciekawe Kai też ostatnio miał swój gorszy okres. Zarzuty o kopiowanie Iron Maiden, zatracenie swoich priorytetów, do tego odejście Dana Zimmermanna, opóźnienie wydania nowego albumu czy w końcu pożar studia w którym zespół nagrywał. Mogłoby się wydawać, że to gwóźdź do trumny i że zespół już nigdy nie nagra tak znakomitego albumu jak „Majestic”, „No world Order” czy „Land Of The Free”. Zapowiadany już od dłuższego czasu „Empire Of The Undead” wzbudzał wątpliwości. W końcu „To The Metal” nie należał do najlepszych wydawnictw niemieckiej formacji. Jasne, był agresywniejszy niż taki „Land of The Free II”, ale problem w tym, że to był cień stylu zaprezentowanego na „Majestic”. Czegoś brakowało. Ciekawych pomysłów? Power metalowego ognia? Geniuszu Kaia Hansena? Wszystko było jakby przeciw zespołowi i nic dziwnego, że po raz kolejny przyszło czekać nam 4 lata na nowy album, ale to było najlepsze rozwiązanie. Dzięki temu „Empire Of The Undead” jest dojrzałym i dopracowanym albumem i wszystko zostało dopieszczone. Tym razem Kai zażegnał kryzys i zrobił to w najlepszy sposób. Zapomnijcie o kopiowaniu innych kapel, zapomnijcie o kiepskiej formie wokalnej Kaia, zapomnijcie o kiepskim brzmieniu perkusji, czy o tym, że za mało power metalu. Tym razem Kai postanowił spełnić jedno z moich marzeń i nawiązać do swoich korzeni, czyli „Walls of Jericho”. Może nie mówimy o kopii, ale „empire Of The Undead” też ma agresywniejszy wydźwięk, też nie brakuje patentów wyjętych z thrash metalu no i wokalnie też można dostrzec podobieństwa. Tematyka co nie których utworów też jest bardziej ponura, pesymistyczna i nie ukrywam że takie klimaty mi najbardziej odpowiadają. Kai zapowiadał, że album będzie szybki i agresywny, zawierający znamiona thrash metalu, ale nie brałem tego na poważnie, bo przecież trzeba jakoś przyciągnąć uwagę przed premierę. Jednak teraz już wiem, że to nie było przechwalanie się, ani słowa rzucane na wiatr, co często się dzisiaj zdarza w muzyczny półświatku, jeśli chodzi o promowanie swojego nowego wydawnictwa. Co ciekawe tym razem Kai postanowił zarejestrować album w starym stylu czyli z marszu, bez bawienia się w dema. Ponury klimat, mroczne brzmienie gitar i ostry wokal Kai to wszystko przypomina również album „Majestic”. Tak „Empire of the Undead” to drugi w historii Gamma Ray taki ostry, brutalny wręcz i energiczny album. To również drugi taki mroczny i ponury album. Wystarczy wsłuchać się w wydźwięk „Pale Rider”. Ciężki utwór, w którym można wychwycić coś z Judas Priest czy U.D.O, ale tutaj właśnie Kai zaszpanował swoim geniuszem. Jednak można nagrać w dzisiejszych czasach, ciężki, agresywny kawałek power metalowy. Zostańmy na chwilę przy tym utworze. Tutaj Kai rozwiewa wątpliwości co do jego formy wokalnej. Dla mnie to jest majstersztyk i może potwierdzenie, że z wiekiem wokal Kaia jest bardziej wyrafinowany i techniczny. Gamma Ray to przede wszystkim od zawsze był zespół, który zaskakiwał znakomitymi rozbudowanymi i epickimi utworami. Wystarczy przypomnieć sobie „Rebelion in Dreamland” czy „Insurection”. Również i tutaj Kai dostarczył nam coś na miarę tych utworów. Mowa tutaj o otwieraczu w postaci „Avalon”. Power metal i epickość nabiera tutaj zupełnie innego znaczenia. Ten powiew świeżości, ta pomysłowość jest tutaj wręcz szokująca. Jasne stonowane tempo i podniosłość może przypominać nam otwieracz z „Land of The Free”, ale to jest na korzyść utworu. Mówiąc o podobieństwach, czy tylko ja mam wrażenie, że refren brzmi jak co niektóre refreny Sabaton? W tym utworze jest też coś z „Empathy”. Płyta jest dynamiczna, energiczna i bardzo agresywna, a wszystko dzięki takim kompozycjom jak „Hellbent”. Jeden z najostrzejszych utworów w historii Gamma Ray i znakomicie przypomina nam erę „Walls Of Jericho”, choć słychać też coś z „Painkillera” Judas Priest. W tym utworze sporo się dzieje. Są przejścia, zmiany melodii i jest ten ogień, ten pazur jak za dawnych lat. Refren z kolei bardzo chwytliwy i sprawdza się podczas koncertów, co zespół już potwierdził podczas rozpoczętej trasy. Fani power metalu chcieliby zapewne usłyszeć coś bardziej klasycznego, coś w stylu „Tribute to The Past” czy „Valley of The Kings”. O to Gamma Ray też zadbało bowiem poza takimi mrocznymi i brutalnymi kawałkami, mamy też trochę radosnego Gamma Ray z lat 90. Wystarczy wsłuchać się w melodyjny „Born To Fly”, który brzmi nieco jak „Rain”. Riffy może i też są tutaj ciężkie, ale konstrukcja, forma podania nasuwa na myśl stare kompozycje. W tej kategorii jest też „Seven”, który pomimo podobnego riffu do „Master of Confusion”, ale nie dajcie się zwieść. Toż to kompozycja, która nie tylko przypomni nam erę „Powerplant” czy też „Insanity and Genius” ale śmiało mogłaby wypełnić któryś z „Keeper of The Seven Keys”. Do tego wspaniałego okresu swojej twórczości Kai Hansen wraca z kilka razy. Przede wszystkim za sprawą przebojowego i pogodnego „Master of Confusion”, który brzmi jak kolejny już klon „I want”. Był bowiem „Heaven or Hell”, „Send me Sign” czy „Rich & Famous”, ale to jest właśnie styl Kaia, to jest właśnie Gamma Ray. Drugim utworem, który również przywołuje nam czasy klucznika jest bez wątpienia „ I will Return”. Początkowe otwarcie jest podobne do tego z „March of Time”. Pamiętajmy jednak, że dalej jest to szybkie, dynamiczne i power metalowe granie na wysokich obrotach. Dawno nam Gamma Ray nie dostarczył tyle szybkich utworów na jednym albumie, co jest bardzo miły zaskoczeniem i nie miałbym nic przeciwko, żeby taki układ kompozycji był zachowany na kolejnym krążku. Oczywiście jest moment na relaks i odpoczynek od tej szarży. Kolejna próba stworzenia dobrej ballady tym razem zakończona sukcesem. Wiem, wyrwę się z tłumu, ale śmiem twierdzić, że „Time For deliverance” to jedna z najpiękniejszych ballad Gamma Ray. Jest w niej coś z „Silence”, jest również też coś z „We are the champions” Queen. Ciekawa mieszanka, zwłaszcza że „Heading for Tommorow” też miał sporo odesłań do Queen. Warto też zaznaczyć, że wokal Kaia też tutaj jakiś taki bardziej emocjonalny, bardziej wzruszający. O potędze tej płyty świadczyć może również znakomity tytułowy utwór. „Empire of the undead” to przede wszystkim dowód, na to że Gamma Ray wtrąca trochę thrash metalowego charakteru i że Kai nawiązuje do „Walls Of Jericho”. Sam utwór brzmi jak taka szybsza wersja „Murder”. Zresztą sam Kai powiedział, że pomysł na ten utwór pochodzi właśnie z tamtego okresu. Na koniec zostawiłem sobie coś co potwierdza, że Gamma Ray stawia na świeżość, że stara się ożywić konwencję power metalu. „Demonseed” to nowa jakość power metalu i Gamma Ray. Utwór w swojej rytmicznej i pomysłowej konstrukcji przypomina poniekąd „Blood Religion”. Pomysłowy riff, motyw i sam klimat utworu. Jednak nie tylko to imponuje tutaj. Czy gdyby wam puścił tylko początkowe otwarcie, z mroczną wstawką jakby z horroru to byście powiedzieli że to Gamma Ray? Zapewniam, że nie. Na tym polega geniusz Kaia Hansena. Po prostu wow.

Na samym końcu warto wspomnieć o ostrym jak brzytwa brzmieniu. Trochę brudu nie zaszkodziło. Były wątpliwości, był strach i obawy, a gdy pierwszy raz zobaczyłem okładkę to już w ogóle przeraziłem się. Myślałem, że Gamma Ray jest spisane na straty. Zespół podniósł się, zwalczył kryzys i w dodatku nagrał jeden z najlepszych albumów. „Empire of the Undead” to album na miarę „Majestic”, „No world Order” czy „Land of The Free”. Kai Hansen to geniusz i pokazał, że power metal może brzmieć świeżo i pomysłowo. Odrodzenie power metalu w najlepszym wydaniu.

Ocena: 9.5/10

DREAM CHILD - Torn Between Two Worlds (1996)

Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę „Torn Between Two Worlds” francuskiego Dream Child, by już być kupionym tym wydawnictwem. Klimatyczna okładka, przedstawiająca świat s-f i fantasy potrafi zahipnotyzować i zauroczyć. Jest to jedyny symptom jakim kierowałem się przy wyborze tej płyty, bo sam zespół nie należy do tych znanych szerszej publiczności i to jest ta najbardziej tajemnicza część. Słuchając debiutanckiego albumu tej formacji, przekroczyłem pewne granice zmysłu i realnego świata. A nie często mi się to zdarza.

Co wiadomo o samym zespole? To, że powstali w 1990 roku, że wydali dwa albumy, a potem w 2000 roku zakończyli działalność, a lider zespołu – Gerard Fois założył Eternal Flight, który funkcjonuje po dzień dzisiejszy. O czym należy wspomnieć to o tym, ze tutaj pierwsze kroki stawiał obecny gitarzysta Luca Turillas Rhapsody, a mianowicie Dominique Leurquin. Samego Rhapsody tutaj nie uświadczymy słuchając debiutanckiego krążka. Ale coś z Angra, coś z Helloween, coś z Iron Maiden czy Queensryche, ale wierzcie mi, że to jest bardzo luźne porównywanie, bowiem Dream Child wykreował swój własny styl, choć można go zaszufladkować do progresywnego power metalu. Styl Dream Child opiera się on na klimacie s-f, fantasy, na rozbudowanym charakterze kompozycji, bardziej złożonej aranżacji, czy też bardziej wyszukanych melodiach. Tutaj kluczową rolę odgrywa właśnie Dominque, który gra z wyczuciem i niezłą techniką. To co słyszymy na tym albumie to coś więcej niż kolejna partie gitarowe i solówki. Jest tutaj nacisk na oryginalność, na granie z wyczuciem oraz dbałość technicznego zaplecza. Dobitnie to zostaje napiętnowane w tytułowym „Torn Between Two Worlds”. Zespół buduje już posępny klimat s-f w otwieraczu „Waves of Chaos” , zaś „Train Of Fools” pokazuje że nie będzie to kolejny klon znanego zespołu. Słychać tutaj zapożyczenia z Iron Maiden, ale nie jest to klon, ba jest to zupełnie nowa jakość progresywnego power metalu. Partie gitarowe zaskakują swoją lekkością i pomysłowością, a na tym nie kończą się zachwyty. Soczyste brzmienie, które jest nieco przybrudzone, znakomicie nadaję dźwiękom głębi i jeszcze bardziej rozbudowuje klimat s-f. „You Shell Lie In hell” to kompozycja w której wykorzystane zostały partie klawiszowe, ale to nie one tutaj robią furorę. Całą uwagę skupiam przede wszystkim na Gerardzie, którego wokal jest wyśmienity. Ta technika, ta maniera i wyciąganie górnych rejestrów niczym Bruce Dickinson, a najlepsze w tym wszystkim, że stara się urozmaicać swój wokal, co by nas nie zanudzić rutyną. Zespół całkiem dobrze radzi sobie z wolniejszymi motywami co słychać w „Same Old Song”. Większą dawkę power metalu uświadczymy w rozpędzonym „Eternal Flight” czy „Roll The Dice”. Na pewno warto też wyróżnić mroczny i nieco toporny „Join Us” czy klimatyczny „No more Darkness”.

Zdarza się tak jak w przypadku Dream Child, że okładka oddaje poziom muzyczny, że kierując się tylko tym aspektem można trafić na jakże wyjątkowy album. Fani melodyjnego grania, poszukiwacze mało znanych i wartych uwagi zespołów, a także smakosze progresywnego grania powinni być jak najbardziej zadowoleni z debiutanckiego krążka Dream Child. Tego nie da się opisać słowami, tego trzeba po prostu posłuchać.

Ocena: 9/10

środa, 26 marca 2014

SONATA ARCTICA - Pariahs Child (2014)

Rok 2014 dla wielu kapel to rok nawrócenia, powrotów do korzeni. To miał być też idealny moment by sprawdzić czy Sonata Arctica ma w sobie jeszcze coś z dawnych lat. Ta fińska formacja to jedna z tych kapel, która odbiło swoje piętno na gatunku power metal. Jednak ostatnia dekada to okres poszukiwań nowych dźwięków, innego stylu. Kapela odeszła już bardziej w kierunku melodyjnego metalu z domieszką rocka. Czy „Pariahs Child” przywrócił dobre imię tej zasłużonej kapeli? Czy zimowe klimaty na okładce, postać wilka i stare logo słusznie zostały wykorzystane w celu przyciągnięcia starych fanów?

No cóż, gdzieś tam w tle słychać chęć grania power metalu, co ostatnio nie pojawiało się w tej kapeli. Woleli uciekać do melodyjnego metalu i rocka, co było szokujące dla fanów. Ale trzeba przyznać, że romantyczny „Stone grow Her name” był bardzo udanym albumem. Jednak każdy z nas, czekał na powrót Sonata Arctica w starym stylu. Powrotu do power metalu w stylu „Ecliptica” czy „Silence”. Słychać, że zespół chciał to zrobić. Jednak efekt nie jest w pełni zadowalający. Oczywiście jest słodko, melodyjnie i słychać, że jest to Sonata Arctica, ale poziom i klimat już nie ten co kiedyś. Nawet pomysły na same utwory o kilka klas są niższe. Zabrakło mocnego uderzenia i pomysłowości. Już otwieracz „Wolves Die Young” pokazuje, że choć zespół chce grać jak kiedyś to jednak spokojny wydźwięk, nadużycie słodkości czyni utwór średniej klasy. Optymizmem napawa „Running lights”. Power metalowa petarda w starym stylu to bardzo miły akcent na tej płycie. Jest to jednak jeden z nie wielu takich hitów. Mogłoby być więcej takich kompozycji. Tutaj Tony Kakko brzmi jak za dawnych lat. Płyta jednak ma sporo zmiękczaczy i komercyjnych rozwiązań, które działają na nie korzyść całości. Wystarczy posłuchać „Take on breath” czy „X marks The Spot” w których jest sporo gadki, a mało działania. Gitarzysta Elias rzadko kiedy wyróżnia się swoją grę i ginie w gąszczu partii klawiszowych. Najlepszym jego popisem jest „Cloud Factory” i jest to również jeden z niewielu udanych przebojów. Potem długi nic i wieje nudą. Pojawienie się „Half A Marathon” nieco nas pobudza dynamiczną formułą. Tutaj zespół pokazuje że obecny forma jest w cieniu tej z dawnych lat. To już nie ten sam zespół. Całość zamyka długi, 10 minutowy „Larger Than Life”. Za dużo się nie dzieje w tym utworze i lepiej niech spojrzą na Gamma ray jak tworzy się długie i ciekawe utwory.

Miałem nadzieję, że Sonata Arctica powróci w wielkim stylu. Freedom Call i innym kapelom się udało, więc można było liczyć że i fińska formacja da z siebie wszystko. Jednak okładka w starym stylu oraz charakterystyczne logo to tylko nabijanie fanów w butelkę i lepiej niech grają sobie melodyjny metal jak ten z „Stone grow her name” bo było to przynajmniej szczery i nie próbowali na siłę nawiązać do starych płyt. Totalne rozczarowanie.

Ocena: 3.5/10

wtorek, 25 marca 2014

LIVING DEATH - Protected From reality (1987)

Rok 1987 to dla wielu kapel bardzo udany rocznik. Wiele z nich wydało wtedy swoje najlepsze albumy. Z pewnością tak było z niemieckim Living Death. Początki kariery były z pewnością trudne i pełne poświęcenia. Jednak już na „Vengeance of Hell” można było usłyszeć, że w kapeli drzemie potencjał. Dopiero w roku 1987 za sprawą „Protected From Reality” ta niemiecka formacja błysnęła talentem i pomysłowością. Nie tak łatwo było wykreować własny styl, stworzyć album, który wyróżni się na tle wielu innych jakże genialnych płyt.

Dlaczego akurat trzeci album należy traktować jako ten najlepszy? Cóż przesądza o tym nie dobry rocznik, tylko sama muzyka, to w jaki sposób została ujęta pomysłowość muzyków, to jak została przedstawiona ich wizja grania speed/thrash metalu. Living death na trzecim albumie pokazał też dobitnie, że granie speed/ thrash metalu nie wyklucza w żadnym wypadku użycia patentów NWOBHM czy amerykańskiego power metalu. Płyta w stosunku do poprzednich jest bardziej dojrzała, bardziej zaskakująca i mniej przewidywalna. Co za tym idzie, nie można narzekać tutaj na nudę. Zaczyna się od prawdziwego mocnego uderzenia w postaci „Horrible Infanticide (Part One)”. Ktoś rzeknie, że to powielanie pomysłów Kreator, Sodom, Anninhilator, czy Exodus, ale będę bronił swojego stanowiska, że kapela podążyła własną drogą. Jest szybkość, rozpędzona, pełna szaleństwa sekcja rytmiczna i niezła dawka agresji. Jednak nie to wyróżnia Living Death na tle innych formacji obracających się w speed/thrash metalu. To właśnie bardziej melodyjny charakter kompozycji, przebojowość jaką potwierdza kolejny utwór w postaci „Manila Terror” spowodowała, że trzeci album tej formacji zostawia konkurencje daleko w tyle. To nie jedyny atut tej płyty. Rzadko kiedy w takiej w speed/thrash metalu można się delektować złożonymi solówkami i motywami, w których jest coś więcej niż agresja. No właśnie Living Death pokazał, że można przełamać rutynę w tej kwestii. „Natures Death” to przykład udanej współpracy gitarzystów, a także pomysłowości. Jeszcze w większym stopniu to zostaje nasilone w instrumentalnym „Wood of Necrophiliac”. Znakiem rozpoznawczym Living Death od samego początku był charyzmatyczny wokalista Thorsten. Jego wokal na tym krążku jeszcze bardziej ewoluował i brzmi to bardzo profesjonalnie. Łączy w sobie manierę heavy/power metalowego śpiewaka z thrash metalowym krzykaczem. „Vengeance” to taki autorski popis umiejętności Thorstena. Dalej mamy szybki, ale bardzo melodyjny „Intruder” . Mroczny, nieco toporny heavy metal można uświadczyć w „The Galley”. Całość zamykają dwa znakomite przeboje, a mianowicie „War of Independence” i „Eisbein (mit Sauerkraut)” .

Klimatu dopełnia bez wątpienia mroczna okładka, a także soczyste, przybrudzone brzmienie, wzorowane na twórczości Grave Digger czy Kreator. To tylko kolejny dowód na to, że Living Death zadbał o każdy detal, drobny szczegół. „Protected From reality” to najlepszy krążek tej formacji ukazujące ciekawsze oblicze speed/thrash metalu. Czy agresja stoi na przeszkodzie melodyjności i przebojowości? Śmiało można rzec, że nie, a kto wątpi niech sięgnie po trzeci album Niemców.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 24 marca 2014

BRAINSTORM - Firesoul (2014)

Kiedy w połowie lat 90 był bum na power metal, nagle zaczęło powstawać wiele formacji, które chciały poszerzać ten gatunek muzyczny. Do tego szerokiego grona na pewno należy zaliczyć niemiecką formację Brainstorm. Choć powstała pod koniec lat 80, to jednak ich przygoda z power metalem na dobre rozpoczęła się w 1997 roku. Można rzec, że ta kapela nie wie co to zmęczenie, nie wie co to złożenie broni i poddanie się. Mają na swoim 10 albumów i kilka jakże udanych wydawnictw, które ustawiły ten zespół w drugiej, a może nawet i pierwszej lidze jeśli chodzi o power metal. Nic nie muszą udowadniać to fakt, ale stęskniłem się za jakimś mocniejszym uderzeniem, a przede wszystkim za graniem melodyjnym i godnym zapamiętania. Niestety ostatnie wydawnictwa do takich nie należały. Czy nowy album „Firesoul” to nadzieja na coś lepszego? Może powrót do korzeni?

Takie nadzieje zrodziły się w momencie spojrzenia na okładkę, która wygląda podobnie do tej zdobiącej „Soul Temptation”. Jednak materiał nie jest już tak łatwy do porównania. Jasne Brainstorm nie zamierza udawać kogoś kim nie jest, tak więc słychać od samego początku że trzymają się swojego stylu. Jest to dalej power metal. Agresywny, melodyjny, nieco amerykański, ale wciąż na solidnym poziomie. Pytanie tylko czy udało się zmajstrować ciekawszy materiał, kompozycje które dałyby się zapamiętać? I to jest dobre pytanie, bowiem Brainstorm miał ostatnio z tym problem. Od czasu „Downburst” nic ciekawego nie pojawiło się. Nie owijając w bawełnę trzeba stwierdzić, że „Firesoul” miał potencjał na bardzo dobry album, ale nie został w pełni wykorzystany. Jest soczyste i takie drapieżne brzmienie, nie brakuje ostrych zagrywek Torstena i Milana, ani mocnego uderzenia, tylko momentami górę bierze toporność czy monotonność i wtedy robi się nie ciekawie. Wciąż ozdobą muzyki Brainstorm jest wokalista Andy B Franc, który ma mocny i doniosły głos, a jego zaloty pod Bruce'a Dickinsona można uznać za zaletę. Pisząc o monotonności miałem na myśli takie momenty jak „Recall The real”, które działają na nie korzyść Brainstorm. Słaby, nijaki utwór, który jest tylko wypełniaczem. Drugim takim zbędnym kawałkiem jest „The Choosen”. Rockowy „And i Wonder” tez jest tutaj zbyteczny. Zastanawiacie się gdzie w tym potencjał? Album poza tymi 3 utworami ma całkiem udany materiał, zwłaszcza jeśli ma się ochotę na agresywny, drapieżny power metal, z lekkim nowoczesnym feelingiem. Już otwieracz „Erased By The dark” wprawia słuchacza w dobry nastrój i pozwala mieć nadzieje na całkiem udany album. Troszkę brzmi to jak skrzyżowanie Firewind i Nightmare, ale przecież nie pierwszy raz Brainstorm gra ciężej i drapieżniej. W podobnej stylizacji utrzymany jest tytułowy „Firesoul”. Jednak zespół osiąga szczyt swoich możliwości w rozpędzonym „Shadowseeker” czy przebojowym „Feed Me Lies”. No i jest jeszcze znakomity „What Grows Inside”, który przenosi nas do najlepszych lat Brainstorm i można rzec, że to jest definicja stylu niemieckiej formacji.

Może „Firesoul” nie jest najlepszym albumem w historii Brainstorm, ale z pewnością znakomicie oddaje stare czasy i pokazuje że kapela wie jeszcze jak grać mocny power metal. Jest kilka niedociągnięć, słabych momentów, ale i tak całościowo jest to najlepszy krążek od czasów „Downburst”, a może i nawet właśnie „Soul Temptation”? Bardzo udany album, który pokazuje że zespół jeszcze stać na porządne wydawnictwa, które nie są przekombinowane i nijakie jak to miało miejsce przy ostatnich produkcjach. Warto sięgnąć po „Firesoul”.


Ocena: 7.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 23 marca 2014

NIGHTMARE - Power Of The Universe (1985)

To w jaki sposób rozpoczął swoją karierę francuski Nightmare wzbudzało podziw i poruszenie w sferze heavy/power metalu. Debiutancki album „Waiting For The twilight” wypadł znakomicie i zyskał sobie spore grono fanów. Co ciekawe mogłoby się wydawać, że zespół zrobi długoletnią furorę, zwłaszcza w latach 80. Niestety tak się nie dzieje. Po wydaniu drugiego krążka w postaci „Power Of The Universe” kapela się rozpadła w 1987 roku. Powróciła dopiero w 1999 roku. Wróćmy jednak na dłuższą chwilę do roku 1985 kiedy to został wydany „Power Of The Universe”.

Już debiutancki album zawiesił poprzeczkę zespołowi bardzo wysoko. Wynikało to z tego, że „Waiting For The Twilight” był poukładanym albumem, a przede wszystkim można tam się doszukać pomysłowych melodii, motywów gitarowych. Klimatyczne brzmienie, popis umiejętności muzyków no i wykreowanie przebojowego charakteru sprawiło, że krążek stał się znakomitym debiutem w kategorii heavy/power metal. Wyznaczył również poziom i styl Nightmare. Na drugim albumie zespół postanowił właściwie poddać się kontynuacji stylu wypracowanego na pierwszym wydawnictwie. Okazało się o tyle ciężko, bowiem zespół był bez wokalisty Houperta. Mieli za to charyzmatycznego Jean Marie Boix, który odszedł w 1999 roku. Nadał on muzyce Nightmare bardziej drapieżnego charakteru, a także nadał kompozycjom bardziej heavy/power metalowego wydźwięku. Jego popisy na „Power Of The Universe” są po prostu ponadczasowe i miło słucha się tego po latach od premiery. Już w otwieraczu słychać co potrafi Jean. „Running For The deal” to taki nieco mroczniejszy heavy/power metal, który pokazuje, że europejska formacja może zbliżyć się do amerykańskiego power metalu. Brzmienie jest nieco toporniejsze, nieco bardziej przybrudzone i najbardziej to zostaje wyeksponowane w „Diamond Crown”. Zespół potrafi nas zauroczyć bardziej heavy metalowym kawałkiem z przesyceniem Judas Priest, czy Chastain. Dobrze to zostało ujęte w „Prowler In The Night”. Drugi album podobnie jak i debiut jest przepełniony ciekawymi i intrygującymi popisami gitarowymi i tutaj zarówno Dominicis jak i Stripolli wykazują się niezłym wyczuciem i techniką. Nawet z takiego stonowanego „Power Of The Universe” wycisnęli więcej niż się dało. Płynnie szybko przechodzimy do nieco szybszego „Lets Go”, ale smak rasowego przeboju dopiero można poczuć w „Judgement Day”. Jeśli ktoś zwątpił czy to jest power metal, to z pewnością „Princess Of The Rising Sun” je rozwieje. Całość zamyka rozbudowana ballada „Invisible World”.

Drugi album Nightmare jest jak najbardziej udany, ale nie przebił w żaden sposób debiutu. Siła przebicia widocznie za słaba. Sama konstrukcja, styl i aranżacje jak najbardziej na wysokim poziomie i nie sposób się tutaj nudzić. Płyta jest urozmaicona i złożona,a w dodatku bardzo miła w odsłuchu, a wszystko za sprawą melodyjnego charakteru płyty. Potem jednak zespół się rozpadł by powrócić w 1999 roku i przywrócić swoją pozycję jaką osiągnęli w latach 80. Trzeba przyznać, że im się to udało. Sam album oczywiście polecam.

Ocena: 8/10

sobota, 22 marca 2014

MAGNUM - Escape from Shadow Garden (2014)

Ciężko jest opisać pokrótce ile to dobrego zrobił Magnum dla muzyki heavy metalowej, a przede wszystkim hard rockowej. Kapela narodziła się w latach 70 i choć było kilka ciężkich momentów ta kapela wciąż jest wśród nas i wciąż nagrywa nowe albumy. Nie tyle to jest zaskakujące co fakt, że ta kapela wciąż trzyma poziom, wciąż wie jak zadowolić swoich fanów i jak pozyskać nowych. Magnum na przestrzeni lat ukształtował swój własny styl i wciąż po latach po zostają sobą. Nowy zatytułowany „Escape from The Shadow Garden” pokazuje, że Magnum jest w dobrej formie i że można grać ciekawy i niestarzejący się hard rock wymieszany z progresywnym rockiem i heavy metalem. Ale czy ktoś się spodziewał, że będzie inaczej?

Skład się ustabilizował i słychać, że zespół dobrze się dogaduje. Spokój i stabilizacja zawsze ma dobry wpływ na proces kompozycyjny. Magnum na nowym krążku w żaden sposób nie zbacza z kierunku, który został obrany lata temu. Jest to dalej klimatyczne, wyrachowane i emocjonalne granie. Spora w tym zasługa Boba Catleya, którego wokal jest po prostu piękny. Prawdziwy rockowy wokal z wyjątkową manierą i drapieżnością, ale Boba wyróżnia ładunek emocjonalny w jego głosie. Każdy utwór staje się dzięki niemu magiczny. I kto by pomyślał, że jego wokal tak się dobrze zachowa i będzie wzbudzał po latach takie same emocje? Nowy album to również niesamowita przygoda jeśli chodzi o terytorium stricte instrumentalne. Tony Clarkin znakomicie się rozumie z klawiszowcem Markiem. Jest harmonia, finezja i wszystko to co niezbędne w hard rocku czy progresywnym graniu. Co ciekawe nie są to puste riffy, które są tłem dla wokalu Boba. Też odgrywają sporą rolę bo to właśnie dzięki nim płyta jest zróżnicowana i miła w odsłuchu. Magnum to od zawsze był zespół znakomicie radzący sobie z przebojowością. Na każdym albumie znajdziemy hity, które zostają na długo w pamięci. Tak samo jest z „Escape From Shadow Garden”, choć płyta w moim odczuciu nie jest najlepszym co zespół stworzył, ponadto poprzedni album też bardziej mi zapadł w pamięci. Pomimo tego „Escape from shadow Garden” pozostaje jednym z najciekawszych albumów hard rockowych roku 2014. Skupmy się na pozytywach. „Crying The Rain” bardziej progresywny i nieco komercyjny, ale dzięki swojej lekkości i pomysłowości zapada w pamięci. W ogóle sam początek płyty jest bardzo mocny. Na wstępie klimatyczny, podniosły i przebojowy „Live til you Die”, który oddaje to co najlepsze w hard rocku i Magnum. Nieco mocniejszy „Unwritten Sacrifice” pokazuje bardziej drapieżne oblicze zespołu. Za to ich kochamy, że są elastyczni. Kochamy ich też za chwytliwe refreny jak ten z „Failling for the big plan”. Kto lubi mocny hard rock, z mocnym riffem i pazurem, ten ucieszy taki „Too many Clowns”. Od lat sprawdzali się w wolniejszych kawałkach, to też fajnie się słucha „Dont Fall Asleep”. Mnie tam jednak bardziej ruszają takie energiczne kompozycje jak „Burning River”.


Magnum przyzwyczaił nas do udanych albumów i to żaden news że „Escape From Shadow Garden” jest udanym wydawnictwem. Może poprzednik był dla mnie bardziej emocjonujący, ale jego następca też wypada dobrze. Są emocje, przeboje, ciekawe motywy i niezwyciężony wokal Boba, który z wiekiem brzmi jeszcze bardziej ekscytująco. Póki co jeden z najciekawszych albumów hard rockowych roku 2014.

Ocena: 8/10

piątek, 21 marca 2014

GUN BARREL - Damage Dancer (2014)

Doczekaliśmy się w końcu 7 albumu niemieckiego Gun Barrel. Lata upływają, a ta formacja od 1998 roku pokazuje, że można sukcesywnie połączyć heavy metal, power metal i hard rock w jedną formułę, która znakomicie oddaje niemiecką solidność i wyrafinowanie. Siódmy album zatytułowany „Damage Dancer” właściwie nie wnosi niczego nowego do twórczości do Gun Barrel. Jest to dalej to co znamy w przypadku tego bandu. Ale czy ktoś spodziewał się czegoś innego?

Już pierwsze dźwięki wprowadzają nas w znany nam świat Gun Barrel. Ostry riff przesiąknięty Ac/Dc czy Krokus, a wszystko utrzymane w niemieckim klimacie ala Accept. Znakomicie ten styl odzwierciedla tytułowy kawałek „Damage Dancer”. To samo dostajemy w „Bashing Thru”, ale tutaj słychać luz i dobrą atmosferę jaka panuje w zespole. Wszystko brzmi dobrze, ale czegoś ostatecznie brakuje. Patrick oszczędza się, a przecież stać go na więcej. Najlepiej zostaje to uchwycone w power metalowym „Building The Monster”. Dominują hard rockowe patenty i gdzieś momentami daje to się we znaki. No bo taki „Judgment Day” i „Passion Rules” są utrzymane w podobnej tonacji, co sprawia że płyta potrafi nieco zanudzić słuchacza. Za każdym razem, gdy gitarzyści stawiają na ciężar i agresję wtedy tak naprawdę pojawiają się nam ciekawe utwory i wystarczy przytoczyć tutaj „Back Alley Ruler”, który jest jakby wzorowany na Rainbow. Słabym punktem tego wydawnictwa jest brak ciekawych hitów, brak chwytliwych melodii, a przecież bez tego ani rusz w przypadku takiego grania. Jednym z moich faworytów jest „Vulture are waiting”, a przecież to najdłuższy utwór na płycie.

Soczyste brzmienie i ciekawa okładka nie są wstanie nadrobić niedociągnięć materiału. Jest solidny krążek, ale brakuje czegoś co by sprawiło że chciałoby się pamiętać o tej płycie. Nie ma jednak tutaj takich hitów i melodii które by odmieniły los tego krążka. Ot co solidny album zasłużonej formacji, która wie jak grać, ale mieli w swojej karierze ciekawsze albumy.

Ocena: 5.5/10

TALES OF PAIN - Into The Labyrinth (2014)

Meksyk i muzyka power metalowa? Brzmi nieco jak mało śmieszny żart, a jednak i tam chcą grać taki rodzaj muzyki. A jednym z takich zespołów jest założony w 2009 roku Tales Of Pain. Projekt zrodzony przez przyjaciół stał się zespołem z prawdziwego zdarzenia i w tym roku wydaje swój pierwszy album zatytułowany „Into the Labyrinth”.

Takich płyt jak ta jest co roku pełno, bo zawsze znajdzie się młody zespół, który chce grać muzykę jak Helloween czy Gamma Ray, dla jednych jest to dobra informacja a dla niektórych nie. No bo ileż można słuchać takich płyt, muzyki będącej powieleniem czegoś znanego i uniwersalnego? Gdzieś w tym jest granica rozsądku i dobrego smaku. Słuchając płyty Tales Of Pain mam wrażenie że zespół gdzieś to przekracza. W jaki sposób? Nie daje zbyt wiele od siebie. „Into the labyrinth” brzmi jak mieszanka Gamma Ray i Helloween z domieszką nieco symfonicznego i progresywnego metalu. Siaska Di borja jako wokalista wypada całkiem dobrze i nie wiem czy nie jest to zasługa maniery wokalnej podobnej do Micheala Kiske. Takich motywów jak te z „Lost Memories” słyszało się kilkakrotnie na innych płytach. Duet Barjo/ Maciel to muzycy którzy się znają na power metalu i słychać to dobitnie w„Dark decey”. Bardzo melodyjny i energiczny kawałek, który ukazuje że meksykańska formacja jest w stanie grać na dobrym poziomie. Album promuje „Psychocentury” który ukazuje wszelkie wady muzyki Tales Of Pain. Brak ciekawego motywu, nie trafiony refren i mało atrakcyjne melodie. W power metalu można pozwolić sobie na wtórność, ale trzeba wtedy nadrabiać dynamiką, przebojowością, dobrymi hitami pokroju „Night Fury”, które zadowolą fanów power metalu i takich kapel jak Helloween czy Gamma Ray. Ten utwór na pewno można śmiało zaliczyć do tych najlepszych na płycie. Ballada „Alive” wzorowana jakby na muzyce Blind Guardian też nie wyzwala we mnie emocji ani w żaden sposób nie wzrusza swoim spokojem.

Nie wszystko co brzmi jak Gamma Ray czy Helloween musi być miłe dla ucha i godne pochwały. Nie każdy power metalowy album musi być energiczny i przepełniony przebojami. A tales Of Pain pokazał, że grać potrafią i to całkiem dobrze, szkoda tylko że nie mają pomysłu na siebie. Nie wiedzą jak zwrócić na siebie uwagę. Takim graniem raczej nie pozyskają fanów.

Ocena: 3/10

środa, 19 marca 2014

DEAFENING SILENCE - Scapegoat of ignorance (2014)

Pamięta ktoś francuski band o nazwie Deafening Silence, który dał się poznać jako mało oryginalna kapela grająca na zwór Gamma Ray czy Helloween? Pamiętam ich całkiem udany debiut „Edge Of Life”, ale nie sądziłem że jeszcze o nich coś usłyszę. A jednak w tym roku zespół wydał całkiem po cichu swój trzeci krążek zatytułowany „Scapegoat Of Ignorance”.

Ostatni album tej kapeli ukazał się 7 lat temu, więc pojawiły się wątpliwości czy zespół jeszcze wie jak grać power metal. Z jednej strony dalej grają power metal taki powszechny i oklepany, ale to już nie jest to samo. Jasne jest i piękna okładka, mocne i dopieszczone brzmienie, a także kilka dobrych kompozycji, ale płyta nie jest już tak przebojowa i solidna jak debiut. Choć trzeba przyznać, że początek nowego albumu jest obiecujący. Mocny otwieracz w postaci „The Call” nasuwa na myśl nieco Gamma Ray, Helloween czy inne pokrewne zespoły i nawet zadbano tutaj o mocny riff. Bez wątpienia jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Duet gitarzystów Palmieri/Corsale radzi sobie jak może, czasami bardziej stawiając na agresję i nowoczesność, tracąc na wiarygodności. „Death squads” pokazuje że znają się na rzeczy i potrafią grać, choć nie są na tyle ambitni żeby zachwycić nas ciekawymi pomysłami czy technicznymi solówkami. Co z tego, że „Under Siege” się ciekawie zaczyna, jak po chwili przeradza się w dość smętny i nijaki utwór. Heavy/power metal niskich lotów ot co. Wokalista Nicolas ma predyspozycje do bycia dobrym wokalistą co pokazuje w mocniejszym „Of Iron And Fire”, ale też w pełni tego nie wykorzystuje. Brzmi to tak jakby się oszczędzał. Wszelkie niedoskonałości zostają wyeksponowane w „The Last stand”. No żeby nagrać ciekawy długi i rozbudowany utwór co trwa 13 minut to trzeba się wykazać pomysłowością i determinacją. Tutaj tego nie słychać i mamy za to papkę, która najzwyczajniej w świecie nudzi. Dużo na tej płycie wypełniaczy i stonowanych utworów jak choćby „Epitaph” i jak dla mnie mogłoby ich w ogóle nie być. Do dobrych kawałków można zaliczyć „Soldier Of fortune” który przypomina dokonania Primal Fear.

Niestety, ale nie jest to udany powrót tej francuskiej formacji. Zabrakło wizji na ten album, a przede wszystkim słychać jakby album został nagrany na szybko, dla przypomnienia się tylko fanom że jest taki zespół. Ostateczny efekt jest niestety niezadowalający. Czy stać ten zespół na coś lepszego?Wątpię.

Ocena: 3/10

poniedziałek, 17 marca 2014

COBRA - To Hell (2014)

Czy w takim zakątku świata jak Peru można natrafić na zespół heavy metalowy, który zna się na swojej robocie i wybij się poza granice swojego kraju? Jednym z takich zespołów bez wątpienia jest Cobra. Takich młodych kapel grających heavy metal wzorowany na latach 80, na NWOBHM i Iron maiden jest tak dużo, że nie sposób ich zliczyć, dlatego Cobra miał ciężkie zadanie aby odnaleźć się w takim odłamie dzisiejszego heavy metalu. Ale każdy kto lubi Skull Fist, Enforcer czy Striker powinien znać zespół Cobra, który w 2011 wydał debiutancki album „Lethal Strike”. Jeśli nie to warto to nadrobić, zwłaszcza że jest ku temu dobra okazja. W tym roku zespół wydał swój drugi krążek za tytułowany „To Hell”

Śmiem twierdzić, że album jest bardziej zwarty i bardziej przekonujący niż debiutancki album. Choć zespół nie zmienia stylu i dalej wzoruje się na twórczości kapel z lat 80, jednocześnie przywracając ducha NWOBHM, to jednak robi wrażenie na słuchaczu. No bo jak tutaj być obojętnym na miłe, szczere granie, które tak mocno jest zakorzenione w twórczości Angel Witch czy Iron Maiden? Otwierający „Beyond The curse” od razu daje nam do zrozumienia co jest grane. Jasne nie ma w tym oryginalności, ale są inne ważne cechy. Przede wszystkim umiejętność zgrania muzyków, dobre partie gitarowe, duża dawka energii, klimat lat 80 no i przebojowy charakter kompozycji. W tym długim kolosie słychać, że gitarzyści wiedzą jak urozmaicić długi utwór, jak zagrać ciekawe melodie, szkoda że jedynie technika ich lekko odstaje. Takie heavy/speed metalowe granie jak to zaprezentowane w „Fallen Soldier” brzmi po prostu wybornie. W takiej konwencji zespół wypada najkorzystniej i nie miałbym nic przeciwko jakby w przyszłości w takim kierunku poszli. Płyta jest zwarta i krótka, co również jeszcze bardziej przybliża nam lata 80. Ci co lubią bardziej hard rockowe granie powinni docenić „Danger Zone”. Mocnym atutem tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Harry, który brzmi jak mieszanka Paul di Anno i Roba Halforda. Dobrze jego umiejętności zostały ukazane w „When I Walk The streets”. Ta płyta jest bardzo dynamiczna i nie ma żadnych nie potrzebnych zwolnień czy smutnych ballad. Jest radośnie, szybko i energicznie. Takie kawałki jak „To Hell” czy „Beware My Wrath” tylko podgrzewają temperaturę. A moim cichym faworytem jest zamykający „Inner demon”, który przypomina mi „Phantom The Opera” żelaznej dziewicy.

Jednak wywodzący się z Peru zespół heavy metalowy też może się wybić i zaistnieć w metalowym światku. Wystarczy tylko nagrywać takie udane albumy i błyszczeć takimi pomysłami na utwory jak Cobra. Dla fanów muzyki lat 80 czy wczesnego Iron Maiden może to być ciekawsza pozycja niż taki Skull Fist.

Ocena: 8/10

sobota, 15 marca 2014

BLACK MAGIC - Wizards Spell (2014)

Szukacie ciekawego debiutu? Lubicie mroczny klimat nawiązujący do filmów grozy czy też tematyki poświęconej złu? Fascynuje was muzyka,w której słychać elementy doom metalu, speed metalu, black metalu, NWOBHM czy też heavy metalu? Jeśli tak, to może jesteście gotowi na bliższe spotkanie z norweskim Black Magic, który w tym roku wydał swój pierwszy album zatytułowany „The Wizards Spell”.

Jeśli informacje o zespole są wiarygodne, to można stwierdzić że zespół powraca ze świata umarłych, no bo w końcu działali w latach 2006 -2012. Jednak to jest przeszłość, bowiem zespół istnieje i ma się dobrze, o czym świadczyć może ich debiutancki album „The Wizards Spell”.Zespół nie był mi znany wcześniej, a na ich album trafiłem przypadkiem i moją uwagę przyciągnęła znakomita, mroczna okładka, która nasuwa na myśl okładki Venom czy Mercyful Fate. Prosty styl wykonania dodaje jej tylko uroku. Ale na okładce w tym przypadku zachwyty się nie kończą. Gdy się odpala płytę to od razu wytwarza się odpowiedni mroczny, wręcz taki okultystyczny klimat, który odzwierciedla to co widzimy na okładce. Instrumentalny „Black Magic” nam wiele nie mówi, z tym że zespół stara się nam przybliżyć heavy metal lat 80. Szybszy „Rite of The Wizard” uświadamia nas, że nie jest to żaden nowoczesny black metal, a jedynie taki prezentowany przez Venom. Nie ma tutaj jakiejś brutalności czy też zdzierania gardła przez wokalistę, co zresztą bardzo mnie ucieszyło. Sam zespół i jego forma działania przypomina mi obecny stan Blazon Stone czy Running Wild, gdzie mózgiem operacji jest właściwie jeden człowiek. Tutaj jest niemal to samo. Wszystko kręci się wokół Jona, który pełni rolę basisty, gitarzysty i wokalisty. Radzi sobie w tych aspektach nadzwyczaj dobrze. Wokalnie słychać jego inspirację Kingiem Diamondem z ery Mercyful Fate. Jon jest też znakomitym gitarzystą co potwierdza instrumentalny „Voodoo Curse”, który jest przesiąknięty NWOBHM. Troszkę Iron Maiden z pierwszych dwóch płyt słychać w energicznym „Thunder”. Choć tutaj utwór nabiera szybkości i energii niczym jak w kompozycji utrzymanej w stylizacji speed/thrash metalowej. Podobne skojarzenia można mieć słuchając rytmicznego „Death Milittia”. Dopiero powiew mroczniejszego black metalu można uświadczyć przy stonowanym „Night Of Mayhem”. Na początku wspomniałem o doom metalem i ten się dopiero bardziej ujawnia w ponurym „Possesed”.

Płyta może się podobać, bo nie często słyszy się taką kombinację gatunków. W dodatku „ Wizards Spell brzmi bardzo naturalistycznie. Jeśli ktoś chciał nam przybliżyć black metal z elementami speed metalu w stylu Venom to ta sztuka mu się udało. Płyta warta przesłuchania, ale czy może konkurować z czołówką? Raczej nie.

Ocena: 6/10

czwartek, 13 marca 2014

BETRAYER F.T.M - Full Blast (2014)

Kolumbijski Betrayer FTM dał się poznać na swoim debiutanckim albumie jako kapela thrash metalowa wzorująca się na twórczości Destruction i wielu innych kapel z tego kręgu. „No Life Till Fury” pokazywał że kapela potrafi grać thrash metal wymieszany z NWOBHM i heavy metalem z lat 80. Od tamtego wydawnictwa minęły 4 lata, a na drugim albumie „Full Blast” jakby bardziej oddalała się od thrash metalu na rzecz speed/heavy metalu. Taka zmiana proporcji wpłynęło pozytywnie na styl i jakość muzyki Betrayer F.T.M.

Można odnieść wrażenie, że zespół stał się bardziej zgrany, że ich muzyka jest bardziej przyjazna dla słuchacza, że może znaleźć szersze grono fanów i co najważniejsze słychać postęp w muzyce Betrayer F.T.M. Nie chodzi o stanie się oryginalnym zespołem czy tworzenie czegoś ponadczasowego, ale o to że kolumbijska formacja z większą pewnością tworzy melodie, że łatwiej przyszło im tym razem nagranie hitów. Ciężko dzisiaj się odnaleźć w takim graniu, bo już wiele zostało powiedziane, ale Betrayer F.T.M radzi sobie całkiem dobrze. Słychać że wzoruje się na twórczości Iron Maiden i innych kapel heavy metalowych z lat 80. Echa Thrash metalu słychać trochę w otwierającym „City Hell” . Sposób kreowania melodii w „Flithy Sam”, „Green Fire” czy „Evil Hounds” pokazuje że zespół wzorował się na muzyce Iron Maiden. Brzmi to o tyle ciekawe, bowiem kolumbijska formacja utrzymuje wszystkie kompozycje w speed metalowym klimacie. Od strony gitarowej płyta też wypada całkiem przyzwoicie. Choć brakuje tutaj elementu zaskoczenia i czegoś wyjątkowego, to jednak nie można gitarzystom zarzucić brak chęci do grania ani szczerości. Zadbano o to, żeby każdy riff i solówka była energiczna, melodyjna i zagrana z pazurem. Sprawdza to swój egzamin, bowiem wszystko jest zakorzenione w heavy/speed metalu lat 80. Wystarczy posłuchać „Reasing Power” czy melodyjnego „Shot Me Down”. Pozwolę sobie też wyróżnić „Thunder in the Night Sky”, który ma pewna echa speed/thrash metalu i nieco rock'n rollowy „Turn your Head around”.

Płyty tego rodzaju zawsze potrafią umilić czas, bo melodyjny i energiczny materiał zapewnia przednią zabawę. Jasne takich albumów jak „Full Blast” zawsze wychodzi pełno, ale atutem tego zespołu jest to że grają całkiem dobrze i starają się nam przypomnieć heavy/speed metal z lat 80. Płyta nie ma szans walczyć z najlepszymi, ale jest dobrą formą rozrywki w wolnej chwili, zwłaszcza dla tych co cenią sobie szybkie i melodyjne granie wzorowane na zespołach heavy/speed metalowych lat 80.

Ocena: 7/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

wtorek, 11 marca 2014

SINBREED - Shadows (2014)

Gdy w roku 2010 Sinbreed wydał swój debiutancki album wiele fanów melodyjnego grania było pod wielkim wrażeniem, że można jeszcze grać power metal z takim oddaniem, z taką werwą i pomysłowością. Mogło się wydawać, że to kolejna kapela złożona z wielkich nazwisk, która nic nie wnosi do power metalu. Jednak Sinbreed oczarował wszystkich. Jednak ostatnie lata to zero aktywności i pojawiały się czarne myśli, że kapela się chyli ku upadkowi. I kiedy można było zakładać najgorsze, Sinbreed powraca z nowym albumem zatytułowanym „Shadows”.

Od poprzedniego wydawnictwa minęło 4 lata i w składzie pojawił się Marcus Siepen jako nowy gitarzysta, który jest dopełnieniem do Flo Laurina. Razem teraz dają czadu jeśli chodzi o riffy i solówki. Jest mocniejszy wydźwięk partii gitarowych i znakomicie to słychać w agresywnym „Shadows”. Nutka thrash metalowego feelingu, a wszystko utrzymane w melodyjnej, power metalowej formułę. Co ciekawe nie mamy tutaj kalki Blind Guardian, a tego pewnie co niektórzy oczekiwali. W końcu połowa składu Blind Guardian tworzy Sinbreed. Mamy w końcu tutaj Fredericka za perkusją i Marcusa jako drugi gitarzysta. Jednak udało się Sinbreed dalej grać mocny, agresywny i melodyjny heavy/power metal jaki zaprezentowali na debiucie. Nie na darmo płytę zdobi niemal podobna do okładki z debiutu. Nawet brzmienie nie uległo tutaj większej zmianie. Słychać tą niemiecką profesję. Stylistycznie oczywiście słychać inspiracje macierzystymi kapelami muzyków, ale nie jest to ani drugi Blind Guardian, Seventh Avenue, nie jest też to drugi Rebellion czy Persuader, choć ich wpływy też słychać. Sinbreed jest po prostu kolejnym znakomitym power metalowym zespołem. Choć płyta trzyma podobny wysoki poziom co poprzedni krążek, to jednak jest mniej takich wyrazistych hitów, mniejsza jest siła przebicia. Pamiętajmy jednak że materiał jest równy, przejrzysty i przemyślany, tak więc można zapomnieć o wypełniaczach. Gdzieś w tym wszystkim daje o sobie znać Accept i nie tylko tutaj chodzi o wokal Herbiego, ale tematykę i tutaj dobrym przykładem jest „Call to Arms”. Płytę promował od samego początku „Bleed”, który też otwiera płytę i jest to kawałek zachowany w proporcjach znanych z poprzedniego albumu. Jest ta znana nam dynamika, melodyjność i przebojowość. Jednak partie gitarowe zyskały tym razem na mocy i znacznie więcej się dzieje w tej kwestii. Frederick to dobry perkusista i jego praca zasługuje na uznanie. Radzi sobie w szybkich kawałkach i wie jak nadać utworom mocy i dobrze to słychać w „Reborn”. Blind Guardian znany z dwóch ostatnich albumów słychać w „Leaving The Road”. Przede wszystkim w początkowej fazie. Jedną z najlepszych petard na płycie jest „Far Too Long” i to jest dobry przykład jak powinno się grać power metal. Może przebojowość nie jest na takim poziomie jak na poprzednim albumie, ale partie gitarowe są soczyste, pełne werwy, energii i potrafią zaskoczyć. Obecność Marcusa sprawiła, że solówki i riffy mają więcej mocy i głębi, znakomicie to słychać w cięższym „Black Death”. Takich partii nie było słychać na „When Worlds Collide”. Dalej mamy kolejną petardę w postaci „Standing Tall” i chciałoby się żeby tak grał Blind Guardian, z taką szybkością i mocą, Całość zamyka kolejny mocny kawałek, a mianowicie „Broken Wings”. Spokojne, klimatyczne otwarcie nasuwa na myśl Blind Guardian. Tutaj zespół przez 7 minut pokazuje, że odnajdują się w dłuższych kompozycjach. Wychodzi im to bardzo dobrze i co ciekawe przejścia, motywy gitarowe w środkowej części nasuwają nic innego jak Blind Guardian. Kto wie może obecność Marcusa sprawi że kolejne albumy będą bliższe twórczości ślepego strażnika?

To było pewne, że Sinbreed nie zawiedzie i nie wypuści na świat słabego albumu. Jest wysoki poziom muzyczny, jest power metal pełną gębą, nie ma komercji i wciskania kitu. Jest czysty metal, agresja, dawka dobrych melodii. Jedynie czego brakuje to takich hitów jak na debiucie. Przez co album nieco jest słabszy, ale z pewnością warto zwrócić uwagę na ten krążek bo jest jednym z tych najlepszych w roku 2014. Dwóch członków Blind Guardian nagrało album który nie jest kalką pomysłów Blind Guardian i to należy uznać za sukces. Fajnie jest usłyszeć Marcusa w innym zespole niż tylko Blind Guardian. Ciekawe czy będzie to mieć wpływ na przyszły album ślepego strażnika? Oby tak.

Ocena: 8/10

p.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

ROARBACK - Echoes Of Pain (2014)

Duński Roarback w końcu doczekał się wydania swojego debiutanckiego albumu. Zapewne sporo osób czekało na ten moment, bowiem ich mini album „Face the Sun” z roku 2012 zdobył uznanie słuchaczy, zwłaszcza tych co siedzą w brutalnym thrash/death metalu. Jak jest z „Echoes Of Pain”?

Na samym wstępie trzeba przyznać, że zadbali o samą szatę graficzną. Jest kolorystycznie i już na pierwszy rzut oka widać z czym mamy do czynienia. Również od strony technicznej jest lepiej niż na mini albumie. Podrasowano brzmienie i słychać, że jest drapieżne i takie soczyste, a w takim graniu ma to ogromne znaczenie. Oczywiście na debiutanckim albumie znalazły się 4 kawałki z mini albumu. Skupmy się zatem na pozostałej części materiału. Zespół nie bawi się w klimatyczne otwarcie płyty, lecz od razu rusza z kopyta i atakuje słuchacza mocnym uderzeniem w postaci „People's Hate”. Słychać, że wokalista Dennis stawia nacisk na brutalność, na mroczny charakter wokalu i właściwie sprawdza się to w tym co gra Roarback, aczkolwiek brakuje mi nieco technicznego śpiewania. Na płycie pojawiają się też pewne zwolnienia i o wiele cięższe granie niż te z początku płyty i już taki „Voices Of deception” nas znakomicie wprowadza w takie klimaty. Ci co lubią szybkie i bezkompromisowe thrash metalowe granie ci z pewnością polubią „Manor of hatred” czy „Wrong Man's Life” . Nie można na płycie uświadczyć długich, rozbudowanych kompozycji, ale może to i dobrze? Bo nie widzę Roarback w takiej roli. Co wypada dobrze na „Echoes Of Pain” to przede wszystkim sekcja rytmiczna, która ma naprawdę niezłe tempo i dynamikę. Troszkę niedosyt czuję jeśli chodzi o grę gitarzystów. Jest ostro, agresywnie i szybko, ale brakuje nieco technicznego grania, brakuje nieco pomysłowości w tym wszystkim. Wystarczy posłuchać „Echoes Of Pain” żeby stwierdzić że jest to troszkę chaotyczne.

Roarback nagrał całkiem dobry album, ale wciąż jest małe „ale”. Brakuje wyrazistych hitów, brakuje precyzji w aranżacjach. Ale jeszcze wszystko przed nimi, więc jest nadzieja że się rozkręcą.

Ocena: 5.5/10

niedziela, 9 marca 2014

AIRBORN - Dark Future Rising (2014)

Jeśli chodzi o Włochy to trzeba przyznać, że tamtejsze zespoły power metalowe specjalizują się w symfonicznym graniu i bardziej takim epickim i podniosłym. Ale zdarzają się też kapele o bardziej niemieckim charakterze i tutaj należy wyróżnić Airborn. Kapela która nie kryje swoich zamiłowań do Helloween, Gamma Ray, Accept, czy Running Wild, a poza tym w swojej muzyce starają się nawiązać do klasyków Judas Priest czy Iron Maiden. Niemiecki charakter nadał tej kapeli też na dwóch albumach nie kto inny jak sam Piet Sielck. Od ostatniego wydawnictwa minęło 5 lat i teraz Airborn powraca z nowym albumem „Dark Future Rising”, który ma nam przywołać stare dobre czasy włochów z pierwszych dwóch albumów.

Skład zespołu mimo takiej długiej przerwy nie uległ zmianie, a stabilność zawsze ma swoje odbicie w materiale jaki słyszymy. Na pewno udało się nagrać dość równy album, ale niestety materiał jest zbyt długi i momentami niezbyt przekonujący. Słychać oczywiście nawiązania do pierwszych dwóch albumów i sporą rolę znów odegrało brzmienie zmącone przez Pieta Sielcka. Słychać tą niemiecką manierę i toporność. Zwłaszcza w „Force Of Nature” czy „Jack of All Trades”, które są utrzymane w średnim tempie. To co zawsze napędzało ten zespół to oczywiście wokal Alessio, który ma dość ciekawą manierę przypominającą nieco Kaia Hansena czy Chrisa Baya z Freedom Call. Techniki w tym za grosz, ale pasuje do całego tła które kreują gitarzyści. Tutaj duet Alessio – Roberto spisuje się prawidłowo, wręcz podręcznikowo. A szkoda, że nie starają się wykroczyć poza pewne ramy, że nie starają się zaskoczyć. Przez to właśnie płyta jest nieco nudna i monotonna. Choć pojawiają się dobre melodie, power metalowe szarże, to jednak czegoś brakuje. Z przebojowością na albumie też nie jest znów tak najlepiej. Chciałoby się usłyszeć więcej takich petard jak otwieracz „They Arise”, który ma coś z Running Wild, zwłaszcza w końcowej fazie utworu. „Mess were in” z kolei pokazuje nam nieco inne oblicze. Tutaj słychać ciężki riff, niemiecką manierę w stylu Iron Savior. Do grona ciekawych utworów można zaliczyć „Reign of Human Race”, przesiąknięty Primal Fear „King Of fear” czy power metalowy „Solar Messiah”. Znacznie gorzej radzi sobie z dłuższym utworem co pokazuje „Resurrection”.

5 lat czekania i właściwie nie wiele z tego wynikło. Sam album średnich lotów, z kilkoma przebłyskami. Największą wadą jest zbyt długi materiał no i za mało ilość przebojów, przez co album nie zapada w pamięci. Album dobry do przesłuchania na jeden raz. Tak w ramach oczekiwania na inne ciekawsze albumy jak choćby nowa Gamma Ray.

Ocena: 5/10

RED DRAGON CARTEL - Red Dragon Cartel (2014)

Pamięta ktoś takiego gitarzystę jak Jake E. Lee? A pamiętacie „Bark At the Moon” i „The Ultimate Sin” Ozziego Osbourne'a? Tak przez jakiś czas działał on pod skrzydłami wokalisty Black Sabbath, jednak potem było nieco cicho o nim, aż do teraz. Mam obecnie swój własny zespół o nazwie Red Dragon Cartel. Obecnie ta formacja promuje swój krążek zatytułowany po prostu „Red dragon Cartel”.

Nie powinno nikogo zdziwić, że Jake wraz ze swoim zespołem gra hard rocka z domieszką heavy metalu, nawiązując w tym wszystkim nieco do twórczości Ozziego Osbourne'a, Kiss, czy Led Zeppelin. Co ciekawe wokalista Darren James Smith wokalnie przypomina mi manierę Ozziego i wystarczy posłuchać takiego spokojniejszego „Fall From The Sky” by się o tym przekonać. Darren to wokalista idealnie pasujący do takiego grania, zwłaszcza jeśli chce się nawiązać do solowej twórczości Ozziego. Gdy słucha się nowego albumu Red Dragon Cartel to można odnieść wrażenie, że wszystko się kręci wokół Jake'a. Jego motywów, grze na gitarze i zagrywkach. Już „Deceived” czy nieco bluesowy „Shout it Out” pokazują, że gitary odgrywają znaczącą rolą na tym albumie. Jake jest dobrym wokalistą, który potrafi stworzyć ciekawy motyw, który wie jak zabawić słuchacza. Ale trzeba pamiętać, że nie uświadczymy tu żadnych technicznych popisów rodem Malmsteena. Podoba mi się z tej płyty przebojowy „Slave” , mroczniejszy „Big Mouth” czy tez utrzymany w stylistyce Black Sabbath „War Machine”. W dodatku na płycie pojawiają się znakomicie goście jak choćby Paul Di Anno, czy Rex Brown.

Miło, że Jake E. Lee nie marnuje się siedząc w domu, że wciąż potrafi grać i tworzyć, a Red Dragon cartel to solidne granie. Może dalekie od ideału, może niezbyt dopracowane, ale z kilkoma ciekawymi kompozycjami. „Red Dragon cartel” to dobra pozycja dla fanów mocnego hard rocka i twórczości Ozziego.

Ocena: 5.5/10

piątek, 7 marca 2014

SCYTHIA - ...Of Conquest (2014)

Czy naprawdę tak łatwo stworzyć dobry album folk metalowy? Pierwsza diagnoza doprowadza nas do takich ważnych cech jak dobra zabawa, dobre, nieco biesiadne i złożone motywy, charakterystyczny wokal no i dużo dobrego humoru. Nie zapominajmy w tym wszystkim o sporej ilości dobrych melodiach, które mają nam ułatwić odbiór takiej muzyki. Tak więc czy folkowy album tak łatwo nagrać? Kanadyjski band Scythia już od dłuższego czasu stara się pokazać światu, że tak, niestety słuchacze widzą to nieco inaczej. Nowy album „Of Conquest” jednak w dalszym ciągu pozostawia wiele wątpliwości w tej kwestii.

Niby grać potrafią, niby jest to folk metalowy album, nie brakuje ciekawych melodii o czym na początku albumu przekonują nas „Merchant Of Sin” i dynamiczny „Bear Claw Tawern” , które są wzorowane na twórczości Alestorm. Jednak jest mało „ale”. To wszystko już gdzieś było i to w lepszych aranżacjach i lepszych wydaniach. Fajnie się tego z początku słucha, no bo jak tu się oprzeć takim chwytliwym kawałkom jak „Saillors Accolade”, który ukazuje ciekawe aranżacje zespołu. Jednak z czasem brakuje elementu zaskoczenia, brakuje iskry w tym graniu, a gra Dave Khana niczym nie imponuje. Jedynie jego wokal jako tako wzbudza większe zainteresowanie i odbija na słuchaczu większe piętno. Z tego zespołu mogło być coś więcej niż zespół grający obstukany folk metal, a tak słuchamy jakiś tam klon innego znanego zespołu. Soczyste brzmienie to najmocniejszy atut tego wydawnictwa i podoba mi się jak wybrzmiewają poszczególne instrumenty, zwłaszcza te solowe popisy „Reflections”.

Pierwsze wrażenie podczas słuchania Scythia było takie że fajnie grają i mają potencjał. Z czasem fascynacja tym zespołem spadła i z każdym dniem zapomina się o tym zespole. O samej płycie można powiedzieć tyle że jest dobra jako rozrywka na jeden wieczór. Dobrze się tego słucha, lecz nie wiele się z tego wynosi. Czy właśnie o to chodzi w folk metalu? Chyba nie.

Ocena: 4.5/10

środa, 5 marca 2014

CHROME DIVISION - Infernal Rock Eternal (2014)

Nowy album norweskiej formacji Chrome Divion zatytułowany „Infernal Rock Eternal” to bardzo udany powrót po 3 latach milczeniach, ale nie tylko. To również dobra okazja do pokazania całemu światu, że pomimo pojawienia się nowego gitarzysty i basisty kapela pozostała wierna swojemu stylowi i wciąż trzeba się z nimi liczyć jeśli chodzi o nowoczesny hard rock, w którym nie brakuje składników zapożyczonych z rasowego heavy metalu i rock;n rolla.

Infernal Rock Eternal” jakby nie spojrzeć to bardzo udany album. Od strony technicznej mamy soczyste, nieco przybrudzone brzmienie i przemyślane partie muzyków, zaś od strony kompozycyjnej przemyślany materiał, który przpypadnie do gustu tym co szukają szybkiego rock'n rolla w stylu Motorhead, mocnego hard rocka w stylu Ac/Dc czy Lordi, czy bardziej rasowego heavy metalu. Wokalista Shady Blue sprawia, że te skojarzenia są czymś więcej. Jego maniera i zachrypnięty wokal przypomina Lemmiego, ale również można coś z frontmana Lordi znaleźć. Ciężko o dobry album z muzyką hard rockową a przyczyną jest tego że mało kto potrafi grac interesująco i że większość kapela nie ma pomysłu na przebój. Bez tego niestety płyta staje się tylko pustą powłoką. Odziwo Chrome Division na swoim nowym albumie stworzył sporo chwytliwych kompozycji, które ukazują jeszcze inne oblicza. Taki „Endless Nights” brzmi nieco jak utwór Scorpions, ale z drugiej jest tutaj mocniejszy bas, nowocześniejsze podojeście do tematu hard rocka. Szybki „Hot Tonight” brzmi z kolei jak zagubiony utwór Airbourne. Zaś w „The Absinthe Voyage” zespół gra już szybki heavy/power metal z domieszką hard rocka, pokazując że można stworzyć trzy różne przeboje, że można urozmaicić materiał bez schodzenia poniżej pewnego poziomu. Nie brakuje ciekawych lekkich motywów, ukazujacych to co najlepsze w hard rocku, a jednym z nich jest ten zaprezentowany w „No Bet for Free”. Fanów Ac/Dc powinny ucieszyć takie kawałki jak „On The Run Again” czy „Dirty Dog”. Z kolei ci którzy lubią szybki rock'n roll w stylu Motorhead to powinni zagłębić się w „Ol” czy „Mistress in Madness”.

Chrome Division wraca po 3 latach milczeniach i jest to album na miarę ich możliwości. Duża dawka energii, urozmaicony materiał i sporo przebojów. Czego można chcieć więcej? Jedynie tego by nagrywali więcej takich płyt jak „Infernal Rock Eternal”. Gorąco polecam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 3 marca 2014

M.A.I.M - Hosteria (2014)

Nie mam nic przeciwko dobrej zabawy i radosnego podejścia w heavy metalu. Nie ma też nic do mieszanki folk metalu i power metalu dopóty, dopóki jest to przemyślany zabieg, a sam zespół nie gubi się w takowym graniu. Jednym ta sztuka wychodzi, a innym nie, dlatego nie jest to łatwe. Młodym muzykom z włoskiej formacji M.A.I.M póki co to wychodzi. Choć dopiero co wydali drugi mini album to nie ujmują to im talentu i pomysłowości, a samo wydawnictwo zatytułowane „Hosteria” jest godne polecania.

Nie trzeba być wielkim fanem folk metalu, żeby polubić ten zespół, wystarczy że lubimy dobrze się bawić przy muzyce metalowej, że chcemy usłyszeć ciekawe melodie które zapadną w pamięci, a także przebojowość godną takich zespołów jak choćby Alestorm, czy Suidakra. Już okładka potwierdza fakt, że muzycy mają dystans do tego co robią i nie chcą być kolejnym sztywnym zespołem. Humorystyczna i miła dla oka okładka znakomicie odzwierciedla to czego możemy się spodziewać po samej muzyce. Już otwieracz w postaci „Casera Death Trip” nastawia słucha pozytywnie do młodej kapeli. Lekkie i energiczne partie gitarowe, wsparte dynamiczną sekcją rytmiczną i intrygującymi aprtiami klawiszowymi Adrianno. Podoba mi się ich klimat i to jak brzmią te melodie, bowiem to one odgrywają kluczową rolę. Partie gitarowe Carlo i Giovanniego są jakby na drugim planie, ale wcale nie oznacza, że są mniej interesujące. Większy popis swoich umiejętności dają w 9 minutowym „Blood stained Walls”, który przypomina nieco twórczość Running Wild, co należy uznać za spory plus. Wszelkie nie doskonałości są tuszowane i nadrabiane radosnym wydźwiękiem kompozycji. To właśnie taki humorystyczny charakter ratuje choćby taki nieco słabszy „Polenta & dragon”. Na płycie są tylko 4 kompozycje, ale nie ma się co dziwić skoro jest to tylko mini album. Nieco spokojniejszym utworem jest tutaj „Quest For Perfection”. Do takiego radosnego grania trzeba mieć odpowiedniego wokalisty i Dario De Nart to człowiek na odpowiednim miejscu.

Wcześniej mi nieznany młody zespół z Włoch spodobał mi się i chętnie poczekam na pełnometrażowy album aby się upewnić czy zespół jest wstanie utrzymać zainteresowanie słuchacza przez cały krążek, a nie tylko 4 utwory. Bardzo udany mini album, który przedstawia M.A.I.M w dobrym świetle.

Ocena: 6/10

sobota, 1 marca 2014

VITAL SCIENCE - Imaginations On The Subject Of Infinity (2014)

Spójrzmy na wschód i zobaczmy co nam oferuje w nowym roku. Wspomniany wcześniej przeze mnie Majesty Of Revival wypadł całkiem nieźle, choć mogło być lepiej. Jeszcze jest debiutujący Vital Science, który 17 stycznia wydał swój debiutancki krążek „Imaginations On Subject Infinity”.

Moją uwagę zwrócił w przypadku tej płyty oczywiście dość klimatyczna i taka mroczna okładka. Poza tym nie często się słucha płyt metalowych z wschodniej części Europy. Estonia i Łotwa to kraje, z których pochodzą muzycy tworzący Vital Science. Nie tylko okładka mnie zaintrygowała, ale też to co gra ten zespół. A co gra? Symfoniczny heavy/power metal z domieszką progresywnego metalu. Wpływy Dream Theater czy Symphony X są słyszalne, ale do poziomu tamtych kapel jest im daleko i to bardzo. Wadą Vital Science jest monotonny charakter aranżacji, mało atrakcyjne motywy, a także niezbyt dopieszczone kompozycje. Progresywny „Truth To Be Told” brzmi nijako i bardziej odstrasza niż przekonuje do stylu Vital Science. Nowoczesny wydźwięk „The Curtains Fall” też brzmi nieco komicznie. Vladmir i Aleksandr jako gitarzyści nie radzą sobie aż tak dobrze. Niby chcą grać ciężkie riffy, ale brakuje w tym wszystkim jakiegoś ciekawego pomysłu i mocnego uderzenia. Słychać to dość wyraźnie w takim „Dream survives” , który uwypukla wszelkie niedoskonałości zespołu. Wokalista Alexay to najmocniejszy punkt tego zespołu i można odnieść wrażenie że jedyny. Jego występ w „Black Judgment Day” jest całkiem dobry i wzbudza pozytywne uczucia. Dużo zamieszania wkrada się podczas grania i taki „Fallen From Grace” to tylko potwierdza. Najlepiej wypada „Endless Sky”,ale też daleko mu do ideału.

Zapowiadał się ciekawy album, ale widać że ciekawa okładka i ciekawy styl grania to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć zagrać ciekawy materiał, w którym nie brakuje dobrych kompozycji, który jest przemyślany i poukładany. Tego jeszcze Vital Science jeszcze nie potrafi. Płyta słaba i nie godna uwagi.

Ocena: 2/10