Strony

niedziela, 3 marca 2013

PAIN - Insanity (1986)

W metalu nie zawsze wszystko jest dopieszczone i dopasowane. Zdarzają się przypadki, że cała warstwa instrumentalna jest energiczna, zadziorna i bardzo zapadająca w pamięci, natomiast wokal totalnie nie pasuje do tego tła i każdy pewnie ma swoje kapele, który mają taki problem. Jedną z takich kapel, która grała bardzo dobry heavy/power metal z elementami speed metalu i potrafiła nieco zrazić wokalistą był niemiecki zespół PAIN.

Czas przeszły został użyty tutaj nie celowo, bo zespół pojawił się w roku 1985 na scenie metalowej, jednak tak jak szybko się na niej pojawili, tak szybko znikli, zostawiając jedynie po sobie znak w postaci debiutanckiego albumu „Insanity”, który ukazał się w roku 1986. Nie jest to perfekcyjny album, bez pewnych wad, ale dał podwaliny pod niemiecki heavy/power metal i umocnił go w pewnym stopniu.

„Insanity” to album, który brzmi klasycznie i to pod wieloma względami. Pierwsze co ciśnie się na usta to słowa uznania i pochwały, bo mimo pewnych wad jak wokal to jednak jest to album, który dostarczy słuchaczowi sporo emocji, który podsunie wiele ciekawych melodii i który zapadnie w pamięci na tyle, że aż będzie się chciało wracać do niego w niedalekiej przyszłości. O klasycznym wydźwięku przesądza brzmienie, takie nieco niskobudżetowe, ale naturalne, zadziorne i klimatycznie, w pełni oddające klimat lat 80. Do tego dochodzą słyszalne inspiracje takimi zespołami jak ACCEPT, JUDAS PRIEST, ANVIL czy wczesny RUNNING WILD, HELLOWEEEN. Jeżeli się przysłuchamy całej warstwie instrumentalnej, jeżeli uważnie przysłuchamy się dynamicznej, mocnej sekcji rytmicznej, która napędza cały album, czy ostrym, energicznym riffom duetu Arrow/Falk, którzy niczego nie wnoszą niczego nowego, ale pomysłowość, wykonanie, energia która emanuje z tych melodii, partii jest urocza i jedną z wielu zalet tej płyty. Poza brzmieniem, inspiracjami, poza warstwą instrumentalną plusem jest miła dla oka okładka i miła dla ucha zawartość, która wypchana jest przebojami.

Zaczyna się od dynamicznego „On My knees”, który ma coś z ACCEPT i wczesnego RUNNING WILD i choć wokal Stanleya Falka jest specyficzny, a czasami drażniący brakiem techniki, brakiem zadziorności i właściwej mocy, ale da się na to przymknąć oko, bo muzycznie kapela sporo nadrabia. Dynamika, ciekawe melodie to cechy, które można przypisać większości utworom i już „I'm gonna Love” utwierdza nas tylko w tym przekonaniu. JUDAS PRIEST dość wyraźnie słychać w stonowanym „Spending The Night Alone” , z kolei klimat, motyw główny „The Groove Of Love” przemyca cechy RUNNING WILD i IRON MAIDEN. Bardzo energiczny utwór, który kusi swoją drapieżnością i dynamiką. Jeszcze szybsze tempo zespół włącza w „Out For Tonight”, który jest bez wątpienia najostrzejszą kompozycją na płycie i tutaj można wyłapać cechy pierwszego albumu BLIND GUARDIAN. Miks JUDAS PRIEST i klimatycznego RUNNING WILD można uświadczyć w „Its raining Blood”. Natomiast kto lubi wczesny HELLOWEEN z „Walls Of Jerycho” ten z pewnością powinien zapoznać się z energicznym „Heavy Metal warrior” chwalącym metal. Najdłuższym utworem na płycie jest „Insanity”, który konstrukcją przypomina utwory MANOWAR i to słychać po głównym motywie, po sekcji rytmicznej i epickim wydźwięku.

„Insanity” zawiera muzykę pełną znanych patentów, muzykę może i wtórną, ale bardzo energiczną, drapieżną i melodyjną. Każdy utwór dostarcza sporo emocji, zapada w pamięci i trudno im się oprzeć pod względem pomysłowości, czy też wykonania. Może brzmienie nieco słabsze, może wokalista nieco drażniący swoją manierą, jednak mimo to jest to album, który każdy fan melodyjnego grania, niemieckiej solidności, klasycznego grania z lat 80 powinien znać, bo jest to wydawnictwo godne uwagi i chwalenia.

Ocena: 8/10

1 komentarz:

  1. Dla mnie to jedna z najlepszych płyt speed/power sceny niemieckiej. Brzmienie gitar, szybkość i melodie - klasa. Jak u większości speedowych kapel z tamtego okresu: za dużo powtarzalności, po pewnym czasie kolejne numery się nudzą, ale to chyba wina brzmienia gitar, że wszystkie kawałki wydają się podobne. Choć trzeba przyznać, że próbowali chłopaki ten album rozruszać i urozmaicić, bo są i szybsze wałki i dłuższe. Moim zdaniem w 86r. lepsi od takich tuzów jak Grave Digger, Vectom, Living Death, Avenger/Rage, czy Vampyr. Szkoda tylko, że się nie przebili. Wokal aż tak mnie nie razi - można się przyzwyczaić.

    Na scenie wyglądało to raczej średnio (chociaż nie dam sobie głowy uciąć, że to właśnie ten Pain):
    http://youtu.be/lRIdL6fM-BI

    Cieszę się, że próbujesz uchronić ten zespół od zapomnienia. Takiego grania nigdy za wiele.
    Pzdr RR.

    OdpowiedzUsuń