Zdarzył się cud.
Brytyjska formacja Cloven Hoof reaktywowała się i co ciekawe
powróciła z nowym albumem zatytułowanym „Resist or Serve”.
Wywołuje to o tyle zdumienie, bowiem ostatnie pełne wydawnictwo
sygnowane tą nazwą ukazało się w 2006 roku. Nie był to udany
wtedy powrót i nic dziwnego że kolejny mini album rodził się
w bólach. Problemów było sporo, głównie
związane ze składem i osobą Russela Northa. Nie ma jego, nie ma
wielu muzyków i ze starego Cloven Hoof został tylko basista
Lee Payne. Cloven Hoof to jedna z najważniejszych brytyjskich kapel
heavy metalowych, która w latach 80 nagrała 3 znakomite
albumy. Czy udało im się przywrócić tamte czasy, czy jest
to kontynuacja tego stylu czy może już coś innego? Jak broni się
ten zespół po tylu latach i czy mają coś jeszcze do
zaoferowania?
Tyle ile jest pytań,
tyle będzie różnych odpowiedzi, stanowisk. Jedni będą
zadowoleni z faktu, że Cloven Hoof powrócił z nowym
materiałem po tylu latach, drugich może irytować skład i to, że
to jest inny zespół i z innym pomysłem na heavy metal. Jedni
będą narzekać, że nie jest to już ten poziom, że nie ma takich
melodii, a kompozycje są pospolite i niczym wyróżniające.
Wtórność też jest tutaj wszędobylska. Będą odgłosy
narzekania i marudzenia, że to profanacja stylu z lat 80. Jednak
spójrzmy na to z innej strony. Kapela stara się nawiązać do
tradycji brytyjskiego heavy metalu, nawiązując do Judas Priest,
Saxon, czy Iron Maiden. Jest w tym gdzieś coś z NWOBHM, a przecież
na początku swojej kariery nie kryli podobnych zamiłowań i
inspiracji. Tak więc pewne nawiązanie do korzeni jest. Idąc dalej
Cloven hoof na prosty, przejrzysty materiał, bez udziwnień i
kombinowania. Może nie tego oczekiwaliśmy, ale cóż
najważniejsze że kompozycje są urozmaicone i są solidne. Mogło
to się znacznie gorzej skończyć, a tak Cloven Hoof ożył, a my
dostaliśmy całkiem dobry album. Nie jest to co kiedyś, nie ma
rewolucji, ani tego poziomu co kiedyś, ale jest sporo ciekawych
momentów. Jednym z nich jest bez wątpienia ostrzejszy,
bardziej power metalowy „Mutilator”, który
przypomina coś na miarę Helstar. Jest nie dosyt jeśli chodzi o
popisy gitarowe i liczyłem na coś ciekawszego. Może i są
melodyjne i odzwierciedlają prawdziwy metal, jednak momentami są
zagrane zbyt podręcznikowo, zbyt przywidywanie i bez nutki
zaskoczenia. Sporo dobrej energii jest w otwieraczu „Call of
the Dark Ones” i jest to ciekawy utwór, który
przypomina ostatnie dokonania Ovedrive i Wolf, no i oczywiście
NWOBHM. Moim faworytem bez wątpienia pozostanie chwytliwy
„Deliverance” i tutaj poczułem że jednak jeszcze
potrafią grać, że mogą nam zaoferować solidny heavy metal na
miarę tych z lat 80. Nie jest to ten sam Cloven Hoof, ale w takiej
wersji mogą nam dostarczyć jeszcze kilka fajnych przebojów.
Nie pierwszy raz na płycie Brytyjczyków pojawia się coś z
hard rocka, ale taki „Northwind to Vallhalla” to
przyjemne i odprężające granie, pomimo że dalekie od stylu Cloven
Hoof. Płyta właściwie zdominowana jest przez utwory utrzymane w
średnim tempie, oparte na prostym riffem w stylu Judas Priest.
Pytanie czy słuchaczy zadowolą kompozycje pokroju „Cycle of
Hate”?
Najpierw był cud, potem
rozważania i strach, że to może nie udać się, zwłaszcza bez
kluczowych muzyków. Została nazwa, logo, etykieta heavy metal
i basista, reszta przepadła. Nie jest to już ten sam styl, nie ma
już takich pomysłów i wyszukanych motywów. Jest
prostota i wtórność. Szkoda, że najlepsze z nowego albumu
jest klimatyczna okładka. Może w niedalekiej przyszłości zdarzy
się kolejny cud i nagrają coś w stylu „A sultans Ransom”?
Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz