Strony

piątek, 6 czerwca 2014

FALCONER - Black Moon Rising (2014)

Ile jest power metalu w szwedzkim Falconer, a ile składnika folkowego? Przez te wszystkie lata miałem wrażenie, że więcej jest jakby folku, tego specyficznego klimatu, to jak tworzone są kompozycje, jak budowane jest napięcie i jakie ozdobniki wykorzystuje kapele. Jakby nie patrzeć, potrafili od samego początku swojej kariery przykuć uwagę, jednocześnie stając się gwiazdą nie do podrobienia. Stali się mistrzem w swoim fachu. Perfekcję pokazali bez wątpienia w znakomitym „Among Beggars and Thieve” który wciąż jest moim numer jeden jeśli chodzi o Falconer. Idealne wyważenie power metalu i folk metalu. Baśniowy klimat i sporo smaczków. Niestety w 2011 ukazał się „Armod” czyli za dużo kombinowania i eksperymentowania, tracąc przy tym swoje atuty i tożsamość. Były 3 lata by wyciągnąć wnioski i nagrać coś na miarę ich talentu. Nadszedł czas na „Black Moon Rising”.

Udało się wyrwać z niepotrzebnego kombinowania, udało się wrócić do angielskiego języka, pozostawić to co nie jest im pisane, jednak wyszedł im album dość nie typowy dla Falconer. Pierwszy raz odnoszę wrażenie, że magia, klimat folku jest gdzieś tylko w tle, pełniący rolę dopełniającą, a pierwsze skrzypce gra power metal. Z jednej strony smutne, że uleciał ten klimat, magia, ta świeżość nie powtarzalność. Jednak nie ma tego złego co by nie wyszło na dobre. Dzięki temu dostaliśmy najcięższy, najszybszy i najbardziej power metalowy album Falconer. Panowie postawili na szybkość, dynamikę, na mocniejsze riffy i to może się podobać, zwłaszcza że grają swoje. Nie chcą być drugim Helloween czy coś w tym stylu. „Theres Crow on The barrow” nasuwa klimaty Running Wild czy Orden Ogan, ale wiecie co? To jest Falconer, tylko bardziej power metalowy. Urzekła mnie ta konstrukcja, ta pomysłowość i ta energia, z jaką grają. Czeka nas tutaj prawdziwa gitarowa uczta i Stefan razem z Jimmym kładą nacisk na zjawiskowe, finezyjne popisy, które mają ukazać piękno gry na gitarze. Udaje się ta sztuka, ale doświadczenie zebrane na przestrzeni lat robi swoje. Trochę folku i tego teatralnego klimatu można uświadczyć w „The Priory” i może przydałoby się temu albumowi odrobina tego luzu, tego folkowego zacięcia, czy też epickości. To może być dla niektórych spora przeszkoda, ale myślę że przez takie zagranie mogę przekonać do siebie bardziej wybrednych słuchaczy. Już „Locust Swarm” zwiastuje nam, że będzie to nieco inny album. Bardziej power metalowy, bardziej dynamiczny i ostrzejszy. Niby nie pasuje to do Falconer, ale przekonało mnie to co usłyszałem w otwieraczu. Zespół bawi się power metalem, chce to grać po swojemu. Jest w tym radość, pomysłowość i świeżość, której ciężko uświadczyć w tym gatunku. Klimatycznie zaczyna się „Halls and Chambers”, ale po chwili dostajemy kolejny mocny utwór, choć tym razem daje o sobie bardziej heavy metalowa formuła. Główny motyw przypomina najlepsze lata Judas Piest. Wokal Mathias Blad jest łagodny i taki jak zawsze i momentami można odnieść wrażenie, że on nie pasuje do tego co słyszymy. Ale gdyby nie on to nie był już Falconer, tylko jakiś inny zespół, który niczym zbytnio by się nie wyróżniał. Zespół idzie cios za ciosem i nie ustępuje, a „Black Moon Rising” to przede wszystkim mocny riff będący mieszanką Judas Priest i Running Wild. Więcej folku i tego specyficznego klimatu z pierwszych płyt można odnaleźć w krótkim i zwartym „Scondrul and the squire” który może nas uchwycić rycerskim klimatem. Nasłuchaliście się? Pewnie nie, ale zespół zabiera nas w inne rejony. Może teraz przesadzę, ale w „Wasteland” słyszę coś z „Painkiller” Judas Priest, jest coś z Gamma Ray. Nie sądziłem że Falconer stać na taką agresję, taką szybkość i chcę więcej takich petard, bo brzmi to znakomicie. Mocny riff wyjęty jakby z lat 80 można uświadczyć w „At The Jesters Ball” i miało być pewnie klimatycznie, może miał być tutaj ten ich specyficzny charakter, a wyszedł nieco inny kawałek. Choć przynajmniej jest radość i taki biesiadny charakter, co może spodobać się fanom starych płyt. Najdłuższym utworem jest tutaj „Age of Runes”, który ma coś z hard rocka, coś z heavy metalu i mroczniejszy klimat. Można też odnieść wrażenie, że jest to jeden z najcięższych utworów na płycie, które też ma coś z Judas Priest, coś z Gamma Ray, czy Orden Ogan.

Nie ma słabych kompozycji, a płyta jest prawie cały czas w takiej power metalowej tonacji. To coś nowego, bowiem w przypadku Falconer dominowały folkowe elementy i klimatyczny repertuar. Teraz jest więcej dynamiki, szybkości, więcej power metalu. Nowy kierunek Falconer? Nie mam nic przeciwko na więcej takich płyt. Jak dla mnie obok wspomnianego na początku „Among Beggars and thieves” jest to najlepszy album Falconer. Miła niespodzianka.

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz