Jeszcze kilka lat temu
belgijski band o nazwie Fireforce nie był nikomu znany. Zmienił to
oczywiście bardzo udany debiut w postaci „March on”. Wiele osób
doszukiwało się w tym wpływów Running Wild, Grave Digger,
czy Mystic Prophecy i w sumie nie bez powodu, bo Fireforce
zaprezentował energiczny miks heavy/power metalu, w którym
dominowała niemiecka konwencja. Oczywiście ważnym składnikiem
muzyki Fireforce są patenty wyjęte z lat 80, kiedy to belgijskie
formacje rozwijały skrzydła pod wytwórnią mausoleum.
Fireforce powstał na gruzach Double Diamond, który działał
już dość intensywnie w latach 90 i stąd też bierze się to, że
kapela brzmi jak z lat 80 czy 90. Po 3 latach przyszedł czas by
potwierdzić swój status i umiejętności.
„Deathbringer” to
drugi album Fireforce i z pewnością jest to album z którym
każdy fan heavy/power metalu musi się liczyć i powinien go
posłuchać. Zachwycamy się próbkami nowego albumu Judas
Priest który ma się ukazać niebawem, a tutaj Fireforce
przypomina nam stare, dobre czasy tej kapeli. Mocne, ostre i proste
riffy, który są wypełniony podniosłym i wyrazistym wokalem
Flype'a, który śpiewa momentami jak sam Rob Halford. Choć
tutaj pod względem wokalu można porównać dokonania
frontmana z wokalistami Bloodbound, Sevent Avenue czy Mystic
Prophecy. Powiązania z tymi zespołami są o wiele bardziej złożone,
bo i w muzyce można dość łatwo doszukać się podobnych rozwiązań
i patentów. Wracając do Judas Priest, to otwieracz
„Deathbringer” przypomina mi udany „Angel of
Retribution”. Agresywny, bardziej heavy metalowy riff, rozpędzona
sekcja rytmiczna i przebojowy charakter. Znakomite otwarcie albumy i
jest to udana kontynuacja debiutu. Taka jest pierwsza myśl. Z czasem
trzeba będzie ją zweryfikować, bowiem można odnieść wrażenie
że album jest bardziej heavy metalowy aniżeli power metalowy. Już
„Highland Charge” daje nam wyraźny sygnał, że
ten album ma być cięższy i bardziej stonowany. Można się do tego
przekonać, zwłaszcza że kapela dalej brzmi jak Fireforce i dalej
potrafi grać na wysokim poziomie. Ta płyta z pewnością może się
podobać, tym co lubią dużą ilość energicznych solówek,
popisów gitarowych, bo tych tutaj nie brakuje i zarówno
Erwin jak i Yves starają się nam umilić czas. Yves jako nowy
nabytek radzi sobie całkiem dobrze, choć mam wrażenie że panowie
jeszcze się nie ograli i jeszcze tej chemii między nimi nie ma, ale
na to przyjdzie jeszcze czas. Mimo pewnych niedociągnięć w tej
kwestii to i tak album ma sporo udanych momentów i tutaj aż
prosi się o wyróżnienie „Combat Metal”,
który został zrobiony na wzór amerykańskich killerów
z gatunku power metal. Fireforce zaopatrzył swój album w dość
mocne, mrocznie i ciężkie brzmienie, które jeszcze bardziej
podgrzewa temperaturę. „Thunder Will Roll” to
utwór który podkreśla te atuty. W przypadku tej
kompozycji można tutaj wyczuć inspirację Saxon. Nieco hard rockowe
wcielenie które ukazał zespół w „To The
Battle” nie przekonało mnie i raczej wolę szybkie, nieco
nawet ocierające się o thrash metal granie takie jak to
zaprezentowane w „Words Of Hatred”. Debiut miał to
do siebie, że był bardzo przebojowy a tutaj płyta leci, jest
połowa i dopiero „King of Lies” spełnia wszelkie
kryteria by być największym przebojem z tej płyty. Nieco
progresywny „Aons” też można potraktować jako
ciekawa i urozmaicona kompozycja. Podoba mi się tutaj klimat Metal
Church z ostatnich płyt. Zdarzają się też wypełniacze jak
„Mn29”. Dobre wrażenie po płycie zostawia
energiczny „Gangland”. Nie jest to cover Iron
Maiden, ale z pewnością jest to jeden z najciekawszych utworów
na płycie.
Nie udało się nagrać
tak przebojowego i zapadającego w pamięci albumu jak „March On”.
Dobrą wiadomością jest to, że Fireforce gra heavy/power metal na
wysokim poziomie, robi to nawiązując do klasyki, chcą brzmieć jak
z lat 80, a to zawsze cieszy. Mamy muzyków, którzy mają
w sobie to coś i potrafią grać. „Deathbringer” to solidna
porcja heavy/power metalu, jednak jest niedosyt i chciałoby się
więcej. Kto wie może przy następnej okazji tak będzie? Póki
co jest to jedna z najciekawszych kapel pochodzących z Belgii.
Ocena: 7/10
Porażki nie ma,ale debiut lepsiejszy. ;)
OdpowiedzUsuńEee...płytka nijaka jakaś
OdpowiedzUsuńCo do "Gangland" to jest rzecz jasna cover Tygers Of Pan Tang!
http://www.encyklopediametalu.net16.net
Po kilku przesłuchaniach wciąż mam wrażenie że czegoś mi brakuje w tej muzyce , może faktycznie tej przebojowości co na debiucie , brzmi to tak jakby nie do końca wiedzieli co chcą grać , za to bardzo podoba mi się brzmienie gitar szczególnie w partiach solowych \m/.
OdpowiedzUsuń