"Nie ma Kk Downinga –
nie ma Judas Priest". Takie komentarze często pojawiały się pod
utworami, które udostępniał Judas Priest z „Redeemer of
Souls”. Brytyjski dinozaur heavy metalu przechodził już zmiany
personalne w swoich szeregach, wystarczy przytoczyć zmiany
producentów, perkusisty, czy wreszcie czasy w których
wokalistą był Tim Ripper Owens. Każda zmiana miała swój
wpływ na muzykę Judas Priest, na jej wydźwięk i kształt. W roku
2011 odszedł Kk Downing i w jego miejsce pojawił się Ritchie
Faulkner, który nie był znany metalowemu światku. Na
koncertach radził sobie całkiem dobrze, więc można było nawet
dopuścić myśl, że wniesie on nieco świeżości do zespołu.
Długie prace i szlifowanie materiału i spory szum wokół
samego „Redeemer of Souls” sprawił, że był to jeden z
najbardziej wyczekiwanych albumów roku 2014. Czy tym razem
dogodzili muzycy swoim fanom, którzy mieli dość
eksperymentów i chcieli klasyczny album judasów?
Z Judas Priest jest tak,
że większość fanów chciała by albumu na miarę
„Painkillera” albo „Angel of retribution”. Te ostre riffy,
szybkie tempo sekcji rytmicznej, rozwinięte i z różnymi
przejściami solówki, czy w końcu zadziorny wokal Roba. Któż
z nas nie chciał by tego usłyszeć. Nie ma już K.K Downinga, a Rob
też ma swoje lata. To jest ciężkie zadanie, poza tym pamiętajmy
że Judas Priest to nie tylko „Painkiller” to również
znakomite lata 80 i 70, kiedy Judas tak ostro jeszcze nie grał. Taka
mała wskazówka do dalszej części recenzji. O samym albumie
„Redeemer of Souls” było głośno na długo przed premierą,
zespół włożył sporo energii w promocję i może nawet za
dużo ujawnili przed premierą, bo zaskoczenia jako takiego zbytnio
nie ma. Wiedzieliśmy co otrzymamy. Potwierdziły się obawy, które
towarzyszyły mi podczas tego całego szumu przed premierą i mówię
tutaj o fatalnym, nieco amatorskim brzmieniu płyty no i braku
obecności K.K Downinga. Jasne Ritchie radzi sobie dobrze i słychać,
że czuje się dobrze w Judas Priest. Jednak jest on innym gitarzystą
i jego popisy z Glennem są inne, mniej złożone, mniej chwytliwe.
To wszystko bardziej przypomina lata 70, ewentualnie „British
Steel”. Jest właśnie ta prostota w tym aspekcie i to może nawet
cieszyć. Na pewno gdyby dać tutaj brzmienie z dwóch
poprzednich albumów to nowy album by sporo zyskał i kto wie
jak wtedy wysoko by wylądował w zestawieniu płyt judasów.
Jest to co jest i trzeba się cieszyć że udało się nagrać aż
tyle utworów na płytę. 13 utworów w wersji
podstawowej i 5 bonusowych kawałkach. Spora ilość, ale na ostatnim
solowym albumie Halforda też było dużo kawałków. Właściwie
„Redeemer of Souls” to taki album, który ma sporo wspólnego
z tamtym wydawnictwem. Podobny feeling, konstrukcja i rozkład
utworów. Mocną stroną jest bez wątpienia tutaj
różnorodność, bowiem zespół zabiera nas do lat 70,
do lat 80, czy też w końcu do czasów „Painkillera”.
Porzucono długie kompozycje, elementy klawiszowe i tak jak obiecali
nagrali klasyczny album Judas Priest. Są te znane riffy, przebojowe
refreny i prosta konstrukcja przywołująca „British Steel”, czy
Killing Machine”. Z pewnością to ucieszy fanów judasów
z początku kariery, a nie zadowoli fanów „Painkillera”.
Na szczęście udało się jakoś pogodzić fanów obu odsłon
Judas Priest. Poza kiepskim brzmieniem, jesteś jeszcze parę innych
wad. Jedną z nich jest gra Scotta Travisa. Gra nieco bez
przekonania, jakby już miał dość Judas Priest i właściwie tylko
w paru kawałkach daje popis swoich umiejętności. Glenn Tipton to
człowiek który wziął największą odpowiedzialność, ale i
on zagrał jakby na pół gwizdka. A szkoda bo mogło się
tutaj znacznie więcej dziać. Największą wadą jest to że płyta
ma sporo słabych, wręcz nudnych momentów, które
niczego nie wnoszą do wydawnictwa, a tylko zaniżają notę. „Hell
& Back” brzmi jak odrzut z solowego albumu Halforda. Ni
to ballada, ni to metalowy utwór i to potwierdza jego
nijakość. Echa Nostradamusa słychać, ale też i „British
Steel”, ale to nie przedkłada się na jakość. Za mało jest też
Judas Priest w stonowanym i nieco hard rockowym „Cold
Blooded”. Ballada w postaci „Beginning of The End”
brzmi jak kalka utworów Black Sabbath z Ozzym. To nie jest
Judas Priest jaki lubię, na jakim się wychowałem i do jakiego
lubię wracać. Co ciekawe płyta zaczyna się tak jak zawsze czyli z
mocnym uderzeniem. „Dragonaut” to energiczny, ostry
kawałek, który jest mieszanką nieco „Judas Rising”,
„Rapid Fire” i czegoś z „Painkiller”. Zapewne takich utworów
wyczekiwali fani Judasów. Pierwszy utworem promującym ten
album był tytułowy „Redeemer of Souls”, który
jednym z największych hitów na płycie. Prosty, w średnim
tempie kawałek, który pokazał, że można nagrać udaną
kopię „Hell Patrol”. Sam refren bardzo chwytliwy i nie wiem czy
najbardziej nie wyróżnia się ze wszystkich jakie tutaj
usłyszymy. Prawdziwą ucztą dla fanów Judasów będzie
tutaj „Halls of Valhalla”. Kompozycja utrzymana w
stylistyce „Hellrider” czy „ Night Crawler”. To już świadczy
o klasie tego kawałka. Jest to najostrzejszy utwór na płycie,
który pokazuje atuty tej kapeli. Rob Halford potrafi mimo
swojego wieku zaśpiewać nie gorzej niż na „Painkillerze”, a
Ritchie Faulkner potrafi godnie zastąpić K.K Downinga. Tutaj jego
popisy z Glenem są zjawiskowe i na miarę tych z „Painkillera”.
Nawet Scott Travis bardziej żywy jest w tym kawałku i więcej daje
z siebie. Szkoda, że takich utworów na płycie nie ma za
dużo. Trzeba przyznać, że początek płyty jest mocny i sugeruje
że mamy do czynienia z bardzo mocnym albumem. Niestety tak nie jest.
„Sword of Damocles” wyróżnia się ciekawą
melodią, która przypomina mi „Till The Day I Die” z
ostatniego solowego albumu Halforda. Jest to też jedyny utwór,
który w pełni wykorzystuje umiejętności Scotta Travisa.
Jest taki marszowy, rycerski klimat no i te bujający refren
wyśpiewywany przez Halforda. Może się podobać, choć to też
kawałek ukazuje jakby nieco inne oblicze Judas Priest. Kolejnym
singlem z płyty jest „March of The damned” i ten
utwór idealnie pasowałby do „British Steel”. Prosty riff,
średnie tempo i taka stylistyka na miarę „United”. Bez
wątpienia jest to kolejny mocny punkt płyty, który przemawia
za tym, że faktycznie jest to klasyczny album Judas Priest. Dalej
mamy „Down in Flames”, który ma ciekawe
otwarcie i riff na miarę „British Steel”, ale stylistycznie
brzmi jak zagubiony kawałek „Made of Metal”. Nie jest to zły
utwór, ale też do grona najlepszych nie potrafię zaliczyć.
Wraz z „Metalizer” wraca naprawdę ciężkie granie
i tym razem zespół wkracza w rejon „Metal Meltdown” a
może nawet „Blood Stained”. To jest ostry, szybki kawałek,
który zadowoli fanów właśnie „Painkiller”. Rob
też po raz kolejny pokazuje, że mimo swojego wieku śpiewa
agresywnie i zadziornie jak za dawnych lat. Właśnie przez takie
utwory czuje się niedosyt, ponieważ pokazuje że zespół
stać na killery, na mocne granie. Tylko pojawia się kilka
średniaków niskich lotów, które psują ten
efekt. Szkoda, bo jak dla mnie to jest to zmarnowany potencjał tej
płyty. Dać brzmienie z ostatnich płyt i wywalić 3- 4 utwory i
byłoby git, a tak co? Niedosyt i lekkie rozczarowanie. Nie wiem jak
potraktować też „Crossfire”. Jest to bardziej
bluesowy utwór, który zabiera nas do la 70. Nieco hard
rockowy, ale z pewnością warty uwagi i zapamiętania. Tylko mam
wrażenie, że jakoś tutaj nie pasuje do pozostałej części.
Należy pochwalić tutaj za pomysłowość, za chwytliwy refren i
kolejny znakomity popis wokalny Roba. Tak jego wokal był pod znakiem
zapytania jeśli chodzi o ten krążek. Wielu fanów spisało
go na straty, ale chyba zbyt szybko to zrobili. Najlepszy klimat
zespół uzyskał w „Secrets of The dead”.
Przypomina się „Lochness” czy „Death”. Stonowane tempo i
ciekawy refren, zaśpiewany w ciekawy sposób. Niestety jest to
też utwór który też nie jest idealny i też można
było bardziej to dopracować. Na koniec jest jeszcze „Battle
Cry” czyli kolejny szybki, rozpędzony i dynamiczny utwór,
który zadowoli fanów „Painkillera”. Gdyby było
więcej takich utworów jak właśnie „Battle Cry” czy
„Halls of Valhalla” to kto wie, może faktycznie mielibyśmy
najlepszy album od czasów „Painkillera”. Niestety jest
sporo średniaków i kilka nużących momentów, przez co
płyta traci na wartości. W wersji deluxe dostajemy dodatkowo 5 utworów, które niestety niczym specjalnym się nie wyróżniają i dobrze że występują jako bonusy.
Obietnice zostały
spełnione i został nagrany klasyczny album Judas Priest. Udało się
tego dokonać bez KK Downinga. Dalej jest to Judas Priest i to
słychać od pierwszych dźwięków, tak więc nie tylko
Downing przesądzał o brzmieniu tej kapeli. Jednak brakuje jego
talentu i wygrywania riffów. Ritchie radzi sobie naprawdę
dobrze, tylko brzmienie płyty zaniżyło jakość płyty, a szkoda.
Judas Priest już nic nie musi udowadniać, ale cieszy fakt, że
pojawiły się nowe killery w historii zespołu. Mocną stroną nowego albumu jest to, że sporo zyskuje przy kolejnych odsłuchach. Wtedy dopiero możemy poznać jego prawdziwą naturę i piękno. Kto wie, może faktycznie jest to najlepszy album od czasów "Painkillera"?W porównaniu
też z innymi wielkimi zespołami typu Iron Maiden czy Black Sabbath
to właśnie Judasi nagrali najbardziej klasyczny album od lat, a to
cieszy.
Ocena: 7.5/10
- może faktycznie jest to najlepszy album od czasów "Painkillera" -
OdpowiedzUsuńa Jugulatora słuchał?!
Mam na myśli płyty z Halfordem:D Jugulator to waga ciężka:D
OdpowiedzUsuńNie doprecyzowales ;p Zresztą Painkiller w swoich czasach też lekki nie był...
OdpowiedzUsuńmiałem nie komentować, ale nie zdzierzyłem. Właściwie to powinienem zadać pytanie jadąc klasykiem...co Ty chłopie wiesz o Judas Priest? Odniesienia do brytyjskiej stali absurdalne, a skojarzenie z United jest dramatycznie nie na miejscu. Faulkner dobrze sie wkomponował, czuje ducha lat 70-tych co słychac w March Of The Damned w którym mocno maczał paluchy, całość bliższa jest Stained Class , ale ma oczywiście znacznie potężniejszy sound. W końcu kolega Exeter odpowiedzialny był za wszystkie ostatnie projekty Iommiego.Aha, wazna informacja, mozgiem od riffow i solowek byl i jest Glenn Tipton.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Piciu6
Riff akurat w "March of The Damned" jest zagrany w podobnym stylu co właśnie choćby "United". I spotkałem się z podobnym spostrzeżeniem, więc nie jestem sam w tej kwestii. Jasne "stained Class" czy właśnie "Killing Machine" też słychać. Lata 70 jak wspomniałem w dużej ilości w "Crossfire. To że Glenn jest odpowiedzialny za całą strukturę gitarową to żadna nowość. Album jest bardziej klasyczny, więcej w nim lat 70 czy 80 i to jest prawda. Nie zabrakło też pewnych smaczków dla fanów "Painkillera".
UsuńNa tym blogu są tylko skojarzenia i porównania. W tekście pojawia się słowo "united" , więc skojarzenie jest proste dla blogera. Manchester też kojarzy się z Judas Priest.
OdpowiedzUsuńPorównania są dobre, zawsze bardziej nakreślają czego można się spodziewać po całości, czy czytelnik może sięgnąć po dany album. W końcu na blogu piszę nie tylko o znanych zespołach i płytach które wszyscy słyszeli. "United" chodzi o utwór Judas Priest, anie klub piłkarski :P Nie da się wszystkich zadowolić i zawsze ktoś będzie kręcił nosem:P
Usuńtak sobie tłumacz
OdpowiedzUsuńpiciu6
Dla mnie jedna z najsłabszych płyt. :(
OdpowiedzUsuńbrzmienie jest wkurwiające, druga rzecz to gitary jakieś takie nieco bez mocy, ale płytę miło się słucha:P Przynajmniej ja tak mam:P Zobaczymy czy wytrwa próbę czasu. Wciąz uwazam ze Grave Digger nagrał lepszy album:P
Usuń