Strony

poniedziałek, 14 lipca 2014

JUDAS PRIEST - Redeemer of Souls (2014)

"Nie ma Kk Downinga – nie ma Judas Priest". Takie komentarze często pojawiały się pod utworami, które udostępniał Judas Priest z „Redeemer of Souls”. Brytyjski dinozaur heavy metalu przechodził już zmiany personalne w swoich szeregach, wystarczy przytoczyć zmiany producentów, perkusisty, czy wreszcie czasy w których wokalistą był Tim Ripper Owens. Każda zmiana miała swój wpływ na muzykę Judas Priest, na jej wydźwięk i kształt. W roku 2011 odszedł Kk Downing i w jego miejsce pojawił się Ritchie Faulkner, który nie był znany metalowemu światku. Na koncertach radził sobie całkiem dobrze, więc można było nawet dopuścić myśl, że wniesie on nieco świeżości do zespołu. Długie prace i szlifowanie materiału i spory szum wokół samego „Redeemer of Souls” sprawił, że był to jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów roku 2014. Czy tym razem dogodzili muzycy swoim fanom, którzy mieli dość eksperymentów i chcieli klasyczny album judasów?


Z Judas Priest jest tak, że większość fanów chciała by albumu na miarę „Painkillera” albo „Angel of retribution”. Te ostre riffy, szybkie tempo sekcji rytmicznej, rozwinięte i z różnymi przejściami solówki, czy w końcu zadziorny wokal Roba. Któż z nas nie chciał by tego usłyszeć. Nie ma już K.K Downinga, a Rob też ma swoje lata. To jest ciężkie zadanie, poza tym pamiętajmy że Judas Priest to nie tylko „Painkiller” to również znakomite lata 80 i 70, kiedy Judas tak ostro jeszcze nie grał. Taka mała wskazówka do dalszej części recenzji. O samym albumie „Redeemer of Souls” było głośno na długo przed premierą, zespół włożył sporo energii w promocję i może nawet za dużo ujawnili przed premierą, bo zaskoczenia jako takiego zbytnio nie ma. Wiedzieliśmy co otrzymamy. Potwierdziły się obawy, które towarzyszyły mi podczas tego całego szumu przed premierą i mówię tutaj o fatalnym, nieco amatorskim brzmieniu płyty no i braku obecności K.K Downinga. Jasne Ritchie radzi sobie dobrze i słychać, że czuje się dobrze w Judas Priest. Jednak jest on innym gitarzystą i jego popisy z Glennem są inne, mniej złożone, mniej chwytliwe. To wszystko bardziej przypomina lata 70, ewentualnie „British Steel”. Jest właśnie ta prostota w tym aspekcie i to może nawet cieszyć. Na pewno gdyby dać tutaj brzmienie z dwóch poprzednich albumów to nowy album by sporo zyskał i kto wie jak wtedy wysoko by wylądował w zestawieniu płyt judasów. Jest to co jest i trzeba się cieszyć że udało się nagrać aż tyle utworów na płytę. 13 utworów w wersji podstawowej i 5 bonusowych kawałkach. Spora ilość, ale na ostatnim solowym albumie Halforda też było dużo kawałków. Właściwie „Redeemer of Souls” to taki album, który ma sporo wspólnego z tamtym wydawnictwem. Podobny feeling, konstrukcja i rozkład utworów. Mocną stroną jest bez wątpienia tutaj różnorodność, bowiem zespół zabiera nas do lat 70, do lat 80, czy też w końcu do czasów „Painkillera”. Porzucono długie kompozycje, elementy klawiszowe i tak jak obiecali nagrali klasyczny album Judas Priest. Są te znane riffy, przebojowe refreny i prosta konstrukcja przywołująca „British Steel”, czy Killing Machine”. Z pewnością to ucieszy fanów judasów z początku kariery, a nie zadowoli fanów „Painkillera”. Na szczęście udało się jakoś pogodzić fanów obu odsłon Judas Priest. Poza kiepskim brzmieniem, jesteś jeszcze parę innych wad. Jedną z nich jest gra Scotta Travisa. Gra nieco bez przekonania, jakby już miał dość Judas Priest i właściwie tylko w paru kawałkach daje popis swoich umiejętności. Glenn Tipton to człowiek który wziął największą odpowiedzialność, ale i on zagrał jakby na pół gwizdka. A szkoda bo mogło się tutaj znacznie więcej dziać. Największą wadą jest to że płyta ma sporo słabych, wręcz nudnych momentów, które niczego nie wnoszą do wydawnictwa, a tylko zaniżają notę. „Hell & Back” brzmi jak odrzut z solowego albumu Halforda. Ni to ballada, ni to metalowy utwór i to potwierdza jego nijakość. Echa Nostradamusa słychać, ale też i „British Steel”, ale to nie przedkłada się na jakość. Za mało jest też Judas Priest w stonowanym i nieco hard rockowym „Cold Blooded”. Ballada w postaci „Beginning of The End” brzmi jak kalka utworów Black Sabbath z Ozzym. To nie jest Judas Priest jaki lubię, na jakim się wychowałem i do jakiego lubię wracać. Co ciekawe płyta zaczyna się tak jak zawsze czyli z mocnym uderzeniem. „Dragonaut” to energiczny, ostry kawałek, który jest mieszanką nieco „Judas Rising”, „Rapid Fire” i czegoś z „Painkiller”. Zapewne takich utworów wyczekiwali fani Judasów. Pierwszy utworem promującym ten album był tytułowy „Redeemer of Souls”, który jednym z największych hitów na płycie. Prosty, w średnim tempie kawałek, który pokazał, że można nagrać udaną kopię „Hell Patrol”. Sam refren bardzo chwytliwy i nie wiem czy najbardziej nie wyróżnia się ze wszystkich jakie tutaj usłyszymy. Prawdziwą ucztą dla fanów Judasów będzie tutaj „Halls of Valhalla”. Kompozycja utrzymana w stylistyce „Hellrider” czy „ Night Crawler”. To już świadczy o klasie tego kawałka. Jest to najostrzejszy utwór na płycie, który pokazuje atuty tej kapeli. Rob Halford potrafi mimo swojego wieku zaśpiewać nie gorzej niż na „Painkillerze”, a Ritchie Faulkner potrafi godnie zastąpić K.K Downinga. Tutaj jego popisy z Glenem są zjawiskowe i na miarę tych z „Painkillera”. Nawet Scott Travis bardziej żywy jest w tym kawałku i więcej daje z siebie. Szkoda, że takich utworów na płycie nie ma za dużo. Trzeba przyznać, że początek płyty jest mocny i sugeruje że mamy do czynienia z bardzo mocnym albumem. Niestety tak nie jest. „Sword of Damocles” wyróżnia się ciekawą melodią, która przypomina mi „Till The Day I Die” z ostatniego solowego albumu Halforda. Jest to też jedyny utwór, który w pełni wykorzystuje umiejętności Scotta Travisa. Jest taki marszowy, rycerski klimat no i te bujający refren wyśpiewywany przez Halforda. Może się podobać, choć to też kawałek ukazuje jakby nieco inne oblicze Judas Priest. Kolejnym singlem z płyty jest „March of The damned” i ten utwór idealnie pasowałby do „British Steel”. Prosty riff, średnie tempo i taka stylistyka na miarę „United”. Bez wątpienia jest to kolejny mocny punkt płyty, który przemawia za tym, że faktycznie jest to klasyczny album Judas Priest. Dalej mamy „Down in Flames”, który ma ciekawe otwarcie i riff na miarę „British Steel”, ale stylistycznie brzmi jak zagubiony kawałek „Made of Metal”. Nie jest to zły utwór, ale też do grona najlepszych nie potrafię zaliczyć. Wraz z „Metalizer” wraca naprawdę ciężkie granie i tym razem zespół wkracza w rejon „Metal Meltdown” a może nawet „Blood Stained”. To jest ostry, szybki kawałek, który zadowoli fanów właśnie „Painkiller”. Rob też po raz kolejny pokazuje, że mimo swojego wieku śpiewa agresywnie i zadziornie jak za dawnych lat. Właśnie przez takie utwory czuje się niedosyt, ponieważ pokazuje że zespół stać na killery, na mocne granie. Tylko pojawia się kilka średniaków niskich lotów, które psują ten efekt. Szkoda, bo jak dla mnie to jest to zmarnowany potencjał tej płyty. Dać brzmienie z ostatnich płyt i wywalić 3- 4 utwory i byłoby git, a tak co? Niedosyt i lekkie rozczarowanie. Nie wiem jak potraktować też „Crossfire”. Jest to bardziej bluesowy utwór, który zabiera nas do la 70. Nieco hard rockowy, ale z pewnością warty uwagi i zapamiętania. Tylko mam wrażenie, że jakoś tutaj nie pasuje do pozostałej części. Należy pochwalić tutaj za pomysłowość, za chwytliwy refren i kolejny znakomity popis wokalny Roba. Tak jego wokal był pod znakiem zapytania jeśli chodzi o ten krążek. Wielu fanów spisało go na straty, ale chyba zbyt szybko to zrobili. Najlepszy klimat zespół uzyskał w „Secrets of The dead”. Przypomina się „Lochness” czy „Death”. Stonowane tempo i ciekawy refren, zaśpiewany w ciekawy sposób. Niestety jest to też utwór który też nie jest idealny i też można było bardziej to dopracować. Na koniec jest jeszcze „Battle Cry” czyli kolejny szybki, rozpędzony i dynamiczny utwór, który zadowoli fanów „Painkillera”. Gdyby było więcej takich utworów jak właśnie „Battle Cry” czy „Halls of Valhalla” to kto wie, może faktycznie mielibyśmy najlepszy album od czasów „Painkillera”. Niestety jest sporo średniaków i kilka nużących momentów, przez co płyta traci na wartości. W wersji deluxe dostajemy dodatkowo 5 utworów, które niestety niczym specjalnym się nie wyróżniają i dobrze że występują jako bonusy.


Obietnice zostały spełnione i został nagrany klasyczny album Judas Priest. Udało się tego dokonać bez KK Downinga. Dalej jest to Judas Priest i to słychać od pierwszych dźwięków, tak więc nie tylko Downing przesądzał o brzmieniu tej kapeli. Jednak brakuje jego talentu i wygrywania riffów. Ritchie radzi sobie naprawdę dobrze, tylko brzmienie płyty zaniżyło jakość płyty, a szkoda. Judas Priest już nic nie musi udowadniać, ale cieszy fakt, że pojawiły się nowe killery w historii zespołu. Mocną stroną nowego albumu jest to, że sporo zyskuje przy kolejnych odsłuchach. Wtedy dopiero możemy poznać jego prawdziwą naturę i piękno. Kto wie, może faktycznie jest to najlepszy album od czasów "Painkillera"?W porównaniu też z innymi wielkimi zespołami typu Iron Maiden czy Black Sabbath to właśnie Judasi nagrali najbardziej klasyczny album od lat, a to cieszy.

Ocena: 7.5/10

10 komentarzy:

  1. - może faktycznie jest to najlepszy album od czasów "Painkillera" -
    a Jugulatora słuchał?!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam na myśli płyty z Halfordem:D Jugulator to waga ciężka:D

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie doprecyzowales ;p Zresztą Painkiller w swoich czasach też lekki nie był...

    OdpowiedzUsuń
  4. miałem nie komentować, ale nie zdzierzyłem. Właściwie to powinienem zadać pytanie jadąc klasykiem...co Ty chłopie wiesz o Judas Priest? Odniesienia do brytyjskiej stali absurdalne, a skojarzenie z United jest dramatycznie nie na miejscu. Faulkner dobrze sie wkomponował, czuje ducha lat 70-tych co słychac w March Of The Damned w którym mocno maczał paluchy, całość bliższa jest Stained Class , ale ma oczywiście znacznie potężniejszy sound. W końcu kolega Exeter odpowiedzialny był za wszystkie ostatnie projekty Iommiego.Aha, wazna informacja, mozgiem od riffow i solowek byl i jest Glenn Tipton.
    Pozdrawiam.
    Piciu6

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Riff akurat w "March of The Damned" jest zagrany w podobnym stylu co właśnie choćby "United". I spotkałem się z podobnym spostrzeżeniem, więc nie jestem sam w tej kwestii. Jasne "stained Class" czy właśnie "Killing Machine" też słychać. Lata 70 jak wspomniałem w dużej ilości w "Crossfire. To że Glenn jest odpowiedzialny za całą strukturę gitarową to żadna nowość. Album jest bardziej klasyczny, więcej w nim lat 70 czy 80 i to jest prawda. Nie zabrakło też pewnych smaczków dla fanów "Painkillera".

      Usuń
  5. Na tym blogu są tylko skojarzenia i porównania. W tekście pojawia się słowo "united" , więc skojarzenie jest proste dla blogera. Manchester też kojarzy się z Judas Priest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Porównania są dobre, zawsze bardziej nakreślają czego można się spodziewać po całości, czy czytelnik może sięgnąć po dany album. W końcu na blogu piszę nie tylko o znanych zespołach i płytach które wszyscy słyszeli. "United" chodzi o utwór Judas Priest, anie klub piłkarski :P Nie da się wszystkich zadowolić i zawsze ktoś będzie kręcił nosem:P

      Usuń
  6. tak sobie tłumacz
    piciu6

    OdpowiedzUsuń
  7. Dla mnie jedna z najsłabszych płyt. :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. brzmienie jest wkurwiające, druga rzecz to gitary jakieś takie nieco bez mocy, ale płytę miło się słucha:P Przynajmniej ja tak mam:P Zobaczymy czy wytrwa próbę czasu. Wciąz uwazam ze Grave Digger nagrał lepszy album:P

      Usuń