Strony

sobota, 29 listopada 2014

ROCKA ROLLAS - The Road To destruction (2014)

Pewien etap dla szwedzkiego Rocka Rollas zakończył się. Zespół przestał być jakby jednoosobowym projektem genialnego muzyka o imieniu Ced. Rocka Rollas przestał już też być niedoświadczonym zespołem szukającym swojego miejsca w metalowej scenie. Rocka Rollas zaczął nowy rozdział.

Teraz jest to kapela z prawdziwego zdarzenia. Ced dalej jest mózgiem całej operacji, dalej odgrywa najważniejszą rolę. Komponuje, układa linie melodyjne, śpiewa, gra na gitarze, ale nie robi wszystkiego sam. Dobrał sobie przyjaciół i razem stworzyli zespół, a to zawsze zmniejsza brzemię jakie ciąży na Cedzie. W końcu nasz bohater jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków jakich znam. Poza Rocka Rollas były prace nad Breitenhold i Blazon Stone. Tak więc przerodzenie się z jakby z muzycznego projektu w zespół, który jest złożony z 4 muzyków, w zespół który gra koncerty jest wielką zmianą. Jeszcze większa zmianą jest poziom prezentowanej muzyki. Pierwszy album Rocka Rollas był dobry, ale można było odczuć że to rozgrzewka i że Ceda stać na znacznie więcej. „Metal strikes Back” już był o kilka klas wyżej i tylko potwierdził, że trzeba z Rocka Rollas liczyć się. Może jest to zespół, który szuka inspiracji w latach 80, pośród płyt takich zespołów jak Running Wild, Iron Maiden czy Judas Priest. Może jest to kolejna kapela pokroju Skull Fist, Striker czy Enforcer, która nie wnosi nic nowego, ale na próżno szukać takiej kapeli jak Rocka Rollas, która gra tak prosto z serca, która idealnie przypomina lata 80 i która cały czas się rozwija i to na lepsze. Trzeci album” The Road To Destruction” jest jeszcze ciekawszym albumem w porównaniu do dwóch poprzednich wydawnictw, które już były bardzo dobre. Jest więcej energii, jeszcze większa dawka przebojowości, jeszcze bardziej dopieszczony materiał. Bardzo dobrze wpasował się wokal Ceda w całość i nie trzeba tutaj już nikogo zatrudniać, by pełnił tą rolę. Teraz ta muzyka jeszcze bardziej brzmi charyzmatycznie, teraz nie da się tego pomylić z innym zespołem. Brzmienie zostało takie jak było na poprzednim albumie, co oczywiście trzeba uznać za plus. Również i frontowa okładka jest czystym majstersztykiem i hołdem dla true metalowych okładek o rycerskim charakterze. Ced nie zawiódł i stworzył 44 minuty naprawdę wysokich lotów heavy/speed metal.

Zaczyna się klimatycznie bo od krótkiego intra w postaci „The gathering” i tutaj można nawet porównać ten instrumentalny kawałek do kultowego „The Hellion” Judas Priest. Szybko przechodzimy do „Curse of Blood” i tutaj mamy do czynienia z klasycznym metal najwyższej próby. Riff jest energiczny, zagrany z pomysłem i klimat Agent Steel czy Running Wild od razu się rzuca. Aczkolwiek melodyjność zabiera nas w rejony Iron Maiden czy Judas Priest. Brzmi to tak naturalnie, klasycznie, że wręcz ciężko w to uwierzyć. Solówki są tutaj atrakcyjne i takie zagrane z polotem. Jeszcze ciekawszy jest w tym wszystkim wokal Ceda. Brzmi trochę jak Kai Hansen z czasów Helloween, co bardzo mi się podoba. Lata 80 wybrzmiewają w glorii i chwale w takim rozpędzonym „The Road To Destruction”. Niby oklepany riff rodem z Running Wild czy Crystal Viper, ale ma to swój urok. W tym kawałku dzieje się sporo choć to tylko 5 min. Najciekawsze są tutaj popisy gitarowe i Ced to geniusz. To co on wygrywa przyprawia o dreszcze. Każdy fan solówek i ostrych riffów, będzie piał z radości. Ciężko dzisiaj właśnie o taki szczery przekaz, o taką radość w muzyce i taką właśnie lekkość. Robi to ogromne wrażenie. „Firefall” to utwór bardziej stonowany, bardziej true metalowy i nieco bardziej epicki. Kto lubi Hammerfall czy Manowar, ten zakocha się w tym bojowym refrenie. Dobrze wpasowany został w to wszystko riff rodem z starych płyt Accept. „Darkheart” to również rycerski heavy/speed metal i tutaj można wyłapać mieszankę niemieckiej sceny i amerykańskiej. Już widzę ten utwór na stale w setliście koncertowej. Rocka rollas podkręca tempo w melodyjnym „A Wave of Firestorms” i do takiego grania już Ced na przyzwyczaił. To jest znak rozpoznawczy tej grupy. Podoba mi się środkowa część i pojedynki na solówki. Nowy album promował kawałek „The War of Steel Has Begun” i uważam, że to był strzał w dziesiątkę. Ten utwór oddaje w pełni klimat nowego dzieła, to 100 % Rocka Rollas i jeden z najlepszych kawałków tej grupy. Nie mogło zabraknąć kawałka przesiąkniętego Running Wild i „Guardians of The Oath” to krótki i bardzo treściwy utwór, który zabiera nas do czasów „Death or Glory”. Na koniec mamy cover Magnum czyli „Kingdome of Madness”.

Nie ma czasu na ballady, na nie potrzebne eksperymenty. Jest tylko heavy/speed metal i tylko to się liczy. Za to kocham Rocka Rollas. Kawał dobrej roboty znów odwalił Ced, ale jego albumy zawsze są na wysokim poziomie. Jest spory krok na przód w muzyce Rocka Rollas i czekam na kolejne wydawnictwa, które jak wiemy już są w fazie przygotowywania. Jeden z najbardziej metalowych albumów roku 2014 i to jest fakt.

Ocena: 9/10

P.s Podziękowania dla Ceda za możliwość posłuchania i napisania tej recenzji

2 komentarze:

  1. Dla mnie ten krążek jest tragiczny :/ W porównaniu z poprzednikiem jest nudno, totalnie bez pomysłu. Monotonna nawalanka :( Zdecydowanie za dużo projektów prowadzi Ced ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. ...jak Kai Hansen i jak Ralf Scheepers.

    OdpowiedzUsuń