Pewien etap dla
szwedzkiego Rocka Rollas zakończył się. Zespół przestał
być jakby jednoosobowym projektem genialnego muzyka o imieniu Ced.
Rocka Rollas przestał już też być niedoświadczonym zespołem
szukającym swojego miejsca w metalowej scenie. Rocka Rollas zaczął
nowy rozdział.
Teraz jest to kapela z
prawdziwego zdarzenia. Ced dalej jest mózgiem całej operacji,
dalej odgrywa najważniejszą rolę. Komponuje, układa linie
melodyjne, śpiewa, gra na gitarze, ale nie robi wszystkiego sam.
Dobrał sobie przyjaciół i razem stworzyli zespół, a
to zawsze zmniejsza brzemię jakie ciąży na Cedzie. W końcu nasz
bohater jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków jakich
znam. Poza Rocka Rollas były prace nad Breitenhold i Blazon Stone.
Tak więc przerodzenie się z jakby z muzycznego projektu w zespół,
który jest złożony z 4 muzyków, w zespół
który gra koncerty jest wielką zmianą. Jeszcze większa
zmianą jest poziom prezentowanej muzyki. Pierwszy album Rocka Rollas
był dobry, ale można było odczuć że to rozgrzewka i że Ceda
stać na znacznie więcej. „Metal strikes Back” już był o
kilka klas wyżej i tylko potwierdził, że trzeba z Rocka Rollas
liczyć się. Może jest to zespół, który szuka
inspiracji w latach 80, pośród płyt takich zespołów
jak Running Wild, Iron Maiden czy Judas Priest. Może jest to kolejna
kapela pokroju Skull Fist, Striker czy Enforcer, która nie
wnosi nic nowego, ale na próżno szukać takiej kapeli jak
Rocka Rollas, która gra tak prosto z serca, która
idealnie przypomina lata 80 i która cały czas się rozwija i
to na lepsze. Trzeci album” The Road To Destruction” jest jeszcze
ciekawszym albumem w porównaniu do dwóch poprzednich
wydawnictw, które już były bardzo dobre. Jest więcej
energii, jeszcze większa dawka przebojowości, jeszcze bardziej
dopieszczony materiał. Bardzo dobrze wpasował się wokal Ceda w
całość i nie trzeba tutaj już nikogo zatrudniać, by pełnił tą
rolę. Teraz ta muzyka jeszcze bardziej brzmi charyzmatycznie, teraz
nie da się tego pomylić z innym zespołem. Brzmienie zostało takie
jak było na poprzednim albumie, co oczywiście trzeba uznać za
plus. Również i frontowa okładka jest czystym
majstersztykiem i hołdem dla true metalowych okładek o rycerskim
charakterze. Ced nie zawiódł i stworzył 44 minuty naprawdę
wysokich lotów heavy/speed metal.
Zaczyna się klimatycznie
bo od krótkiego intra w postaci „The gathering”
i tutaj można nawet porównać ten instrumentalny kawałek do
kultowego „The Hellion” Judas Priest. Szybko przechodzimy do
„Curse of Blood” i tutaj mamy do czynienia z
klasycznym metal najwyższej próby. Riff jest energiczny,
zagrany z pomysłem i klimat Agent Steel czy Running Wild od razu się
rzuca. Aczkolwiek melodyjność zabiera nas w rejony Iron Maiden czy
Judas Priest. Brzmi to tak naturalnie, klasycznie, że wręcz ciężko
w to uwierzyć. Solówki są tutaj atrakcyjne i takie zagrane z
polotem. Jeszcze ciekawszy jest w tym wszystkim wokal Ceda. Brzmi
trochę jak Kai Hansen z czasów Helloween, co bardzo mi się
podoba. Lata 80 wybrzmiewają w glorii i chwale w takim rozpędzonym
„The Road To Destruction”. Niby oklepany riff rodem
z Running Wild czy Crystal Viper, ale ma to swój urok. W tym
kawałku dzieje się sporo choć to tylko 5 min. Najciekawsze są
tutaj popisy gitarowe i Ced to geniusz. To co on wygrywa przyprawia o
dreszcze. Każdy fan solówek i ostrych riffów, będzie
piał z radości. Ciężko dzisiaj właśnie o taki szczery przekaz,
o taką radość w muzyce i taką właśnie lekkość. Robi to
ogromne wrażenie. „Firefall” to utwór
bardziej stonowany, bardziej true metalowy i nieco bardziej epicki.
Kto lubi Hammerfall czy Manowar, ten zakocha się w tym bojowym
refrenie. Dobrze wpasowany został w to wszystko riff rodem z starych
płyt Accept. „Darkheart” to również
rycerski heavy/speed metal i tutaj można wyłapać mieszankę
niemieckiej sceny i amerykańskiej. Już widzę ten utwór na
stale w setliście koncertowej. Rocka rollas podkręca tempo w
melodyjnym „A Wave of Firestorms” i do takiego
grania już Ced na przyzwyczaił. To jest znak rozpoznawczy tej
grupy. Podoba mi się środkowa część i pojedynki na solówki.
Nowy album promował kawałek „The War of Steel Has Begun”
i uważam, że to był strzał w dziesiątkę. Ten utwór
oddaje w pełni klimat nowego dzieła, to 100 % Rocka Rollas i jeden
z najlepszych kawałków tej grupy. Nie mogło zabraknąć
kawałka przesiąkniętego Running Wild i „Guardians of The
Oath” to krótki i bardzo treściwy utwór,
który zabiera nas do czasów „Death or Glory”. Na
koniec mamy cover Magnum czyli „Kingdome of Madness”.
Nie ma czasu na ballady,
na nie potrzebne eksperymenty. Jest tylko heavy/speed metal i tylko
to się liczy. Za to kocham Rocka Rollas. Kawał dobrej roboty znów
odwalił Ced, ale jego albumy zawsze są na wysokim poziomie. Jest
spory krok na przód w muzyce Rocka Rollas i czekam na kolejne
wydawnictwa, które jak wiemy już są w fazie przygotowywania.
Jeden z najbardziej metalowych albumów roku 2014 i to jest
fakt.
Ocena: 9/10
P.s Podziękowania dla Ceda za możliwość posłuchania i napisania tej recenzji
Dla mnie ten krążek jest tragiczny :/ W porównaniu z poprzednikiem jest nudno, totalnie bez pomysłu. Monotonna nawalanka :( Zdecydowanie za dużo projektów prowadzi Ced ;)
OdpowiedzUsuń...jak Kai Hansen i jak Ralf Scheepers.
OdpowiedzUsuń