Trzeba wiedzieć kiedy
zejść ze sceny niepokonanym. Najwidoczniej niemiecka potęga o
nazwie Scorpions zbyt dobrze się bawi, żeby przejść na zasłużoną
emeryturę. Była trasa pożegnalna, a ostatni album „Sting in the
Tail” z 2010 r miał być tym ostatnim. Jednak jak to bywa dzisiaj
często, muzycy z Scorpions nie dotrzymali słowa i dopisali kolejny
rozdziała w swojej długiej i bogatej karierze. Gdy się słucha
nowego wydawnictwa w postaci „Return to Forever” to aż ciężko
uwierzyć, że grają oni już prawie 50 lat. To się naprawdę
chwali. Niestety mimo tego, że jest brzmienie takie jak być
powinno, mimo że jest to hard rock i słychać, że to Scorpions, to
jednak ta płyta nie robi takiej furory jak poprzednik. Jednak
zacznijmy od początku.
O płycie było głośno
zanim jeszcze było cokolwiek wiadomo. W końcu zespół
zarzekał się, że sięgają do pomysłów z lat 80, z okresów
najlepszych płyt. To dawało nadzieję, że powstanie solidny album,
który podobnie jak „Sting in the Tail” zabierze nas w
podróż do lat 80. Jednak coś poszło nie tak, bo nowe
wydawnictwo brzmi jak zlepek różnych pomysłów, z
różnych epok Scorpions. Bardziej to przypomina dzieło jako
ciekawostka, jako jakiś komplikacja czy coś w ten deseń, bowiem
jako album to materiał nie jest spójny. Nie czuje się, że
to pełne wydawnictwo, które stanowi całość. To jest
największa bolączka tego albumu. A to że pomysły i utwory same w
sobie nie powalają to już inna historia. Oczywiście jak przystało
na Scorpions najlepsze utworem jest singlowy „We Built this
House”. Niezwykle pomysłowy kawałek, który
pokazuje, że można wciąż stworzyć świeży hard rockowy przebój
na miarę naszych czasów. Jest posmak klasyków, ale też
coś świeżego. Ciekawy refren i niezwykle melodyjny główny
riff. Rudolf Schenker i Matthias Jabs radzą sobie całkiem dobrze
mimo swoich lat. Może gdzieś uleciała zadziorność i energia, ale
poziom nie jest najgorszy. Najlepiej wypada wręcz nieśmiertelny
Klaus Meine, który wciąż ma w sobie energię i wciąż jego
wokal potrafi porwać i zadecydować czy dany utwór jest dobry
czy nie. Dobrze to już słychać w otwierającym „Going Out
With a Bang”. Mamy ostrzejszy „Rock My Car”,
który mimo wszystko przynudza. Scorpions to była zawsze
maszynka do robienia ballad i to one właściwie stanowiły siłę
tego zespołu. Jednak tym razem wieje nudą jeśli chodzi o ballady.
„House of Cards” czy „Eye of The Storm”
są pozbawione emocji i romantyzmu. Dobra to co jest warte uwagi ?
Hard rockowy „All For one” o nie zwykłej mocy,
rytmiczny „Dancing with The moonlight” czy
zamykający „Delirious”.
Za mało tutaj przebojów,
za mało Scorpions w samych Scorpionsach. Brakuje mi tutaj ducha
starych płyt, energii i zaangażowania. Niestety, ale to nie jest
płyta na miarę Scorpions i daleko tej płycie do „Sting in The
Tail”. Mam nadzieję, że starczy sił zespołowi, bo w przyszłości
jeszcze nagrać jeden albumu, który zmaże złe wrażenie, po
świeżo wydanym „Return To Forever”.
Ocena: 5/10
Czy rzeczywiście brzmienie jest "takie, jak powinno być"? Polemizowałbym. Ten album brzmi sztucznie, jakby wszystko było nagrywane na komputerze, a zamiast perkusji wykorzystano automat perkusyjny.
OdpowiedzUsuńZgadzam się natomiast, że same utwory są kiepskie i lepiej by było, gdyby zespół jednak zakończył karierę po "Sting in the Tail".