Strony

poniedziałek, 23 lutego 2015

SCORPIONS - Return to Forever (2015)

Trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny niepokonanym. Najwidoczniej niemiecka potęga o nazwie Scorpions zbyt dobrze się bawi, żeby przejść na zasłużoną emeryturę. Była trasa pożegnalna, a ostatni album „Sting in the Tail” z 2010 r miał być tym ostatnim. Jednak jak to bywa dzisiaj często, muzycy z Scorpions nie dotrzymali słowa i dopisali kolejny rozdziała w swojej długiej i bogatej karierze. Gdy się słucha nowego wydawnictwa w postaci „Return to Forever” to aż ciężko uwierzyć, że grają oni już prawie 50 lat. To się naprawdę chwali. Niestety mimo tego, że jest brzmienie takie jak być powinno, mimo że jest to hard rock i słychać, że to Scorpions, to jednak ta płyta nie robi takiej furory jak poprzednik. Jednak zacznijmy od początku.

O płycie było głośno zanim jeszcze było cokolwiek wiadomo. W końcu zespół zarzekał się, że sięgają do pomysłów z lat 80, z okresów najlepszych płyt. To dawało nadzieję, że powstanie solidny album, który podobnie jak „Sting in the Tail” zabierze nas w podróż do lat 80. Jednak coś poszło nie tak, bo nowe wydawnictwo brzmi jak zlepek różnych pomysłów, z różnych epok Scorpions. Bardziej to przypomina dzieło jako ciekawostka, jako jakiś komplikacja czy coś w ten deseń, bowiem jako album to materiał nie jest spójny. Nie czuje się, że to pełne wydawnictwo, które stanowi całość. To jest największa bolączka tego albumu. A to że pomysły i utwory same w sobie nie powalają to już inna historia. Oczywiście jak przystało na Scorpions najlepsze utworem jest singlowy „We Built this House”. Niezwykle pomysłowy kawałek, który pokazuje, że można wciąż stworzyć świeży hard rockowy przebój na miarę naszych czasów. Jest posmak klasyków, ale też coś świeżego. Ciekawy refren i niezwykle melodyjny główny riff. Rudolf Schenker i Matthias Jabs radzą sobie całkiem dobrze mimo swoich lat. Może gdzieś uleciała zadziorność i energia, ale poziom nie jest najgorszy. Najlepiej wypada wręcz nieśmiertelny Klaus Meine, który wciąż ma w sobie energię i wciąż jego wokal potrafi porwać i zadecydować czy dany utwór jest dobry czy nie. Dobrze to już słychać w otwierającym „Going Out With a Bang”. Mamy ostrzejszy „Rock My Car”, który mimo wszystko przynudza. Scorpions to była zawsze maszynka do robienia ballad i to one właściwie stanowiły siłę tego zespołu. Jednak tym razem wieje nudą jeśli chodzi o ballady. „House of Cards” czy „Eye of The Storm” są pozbawione emocji i romantyzmu. Dobra to co jest warte uwagi ? Hard rockowy „All For one” o nie zwykłej mocy, rytmiczny „Dancing with The moonlight” czy zamykający „Delirious”.

Za mało tutaj przebojów, za mało Scorpions w samych Scorpionsach. Brakuje mi tutaj ducha starych płyt, energii i zaangażowania. Niestety, ale to nie jest płyta na miarę Scorpions i daleko tej płycie do „Sting in The Tail”. Mam nadzieję, że starczy sił zespołowi, bo w przyszłości jeszcze nagrać jeden albumu, który zmaże złe wrażenie, po świeżo wydanym „Return To Forever”.

Ocena: 5/10

1 komentarz:

  1. Czy rzeczywiście brzmienie jest "takie, jak powinno być"? Polemizowałbym. Ten album brzmi sztucznie, jakby wszystko było nagrywane na komputerze, a zamiast perkusji wykorzystano automat perkusyjny.

    Zgadzam się natomiast, że same utwory są kiepskie i lepiej by było, gdyby zespół jednak zakończył karierę po "Sting in the Tail".

    OdpowiedzUsuń