Strony

piątek, 31 lipca 2015

THE OATH - Consequences (2015)



Co tak naprawdę się liczy w muzyce? Ma to być forma rozrywki? Jeden ze sposobów na zabicie czasu? Czy też forma odprężenia się i zregenerowania sił? Czasami oczekujemy czegoś ponad to. Chcemy poczuć dreszczyk emocji, poczuć obecność innego świata i zależy nam na tym, by nas owa muzyka wciągnęła i pochłonęła. Odrobina adrenalina i element zaskoczenia to jest to czego czasami oczekujemy. W dziedzinie Black metalu, czy melodyjnego death metalu co raz ciężej o takie doznania i właściwie nie spodziewałem się że francuska formacja The Oath jest wstanie zmienić to. Jednak ich najnowsze dzieło „Consequences”  to jedno z najmilszych zaskoczeń roku 2015 i żywy dowód na to że można stworzyć w tym gatunku płytę nie banalną i mającą swoją duszę i głębię.

The Oath zabiera nas w podróż do mrocznego świata,  w którym liczy się coś więcej niż tylko agresja i kolejne oklepane i przewidywalne riffy. Zespół poszedł na całość i stworzył styl, w którym jest coś z symfonicznego metalu, coś z progresywnego metalu, a także thrash, death czy Black metalu. Wszystko idealnie wyważone w taki sposób że mamy agresję, szybkość, klimat, podniosłość nie porzucając przebojowości. Nie zawsze to się udaje, ale The oath wychodzi z tego cało. W muzyce francuzów nie brakuje odesłań do Enslaved czy Moonspell, ale panowie starają się tworzyć coś własnego.  Dynamiczna sekcja rytmiczna, soczyste brzmienie no i w końcu popisy gitarowe Leone/ Da Silva to są mocne argumenty, które przemawiają za tą płytą jako jednym z kandydatów do grona najlepszych płyt roku 2015. Przede wszystkim panowie nie ograniczają swojego pola manewru i zabierają nas w różne rejony muzyczne, przez co nie ma poczucia stagnacji. Można by ponarzekać nieco na wokal Pierre, ale w swojej konwencji z pewnością wypada nie najgorzej. Najnowsze dzieło tej formacji to przede wszystkim płyta, która kreuje mroczną i posępną atmosferę która przytłacza nas swoim rozmachem już w otwierającym „Never to be seen again”. Co ciekawe w „Crimson flesh” można napotkać  elementy symfonicznego metalu czy progresywnego i to robi niesamowite wrażenie. Zespół pokazuje znacznie więcej agresji w rozpędzonym „Consequences” czy w melodyjnym „Create the Infinity”. Na szczególne wyróżnienie zasługuje niezwykle melodyjny „Deconstructions” czy toporny „Today i Die”.  Kto lubi szybkie granie ocierające się o klimaty Power/melodyjny death metal ten z pewnością doceni „Unchanged” czy klimatyczny „The Final Sleep”. Cały czas towarzyszą nam niezwykłe emocje i co ciekawe nie ma mowy o słabym i nie trafionym utworze. Do samego końca zespół trzyma poziom i „Endless Fallacies” to idealne zwieńczenie płyty.

Tak jak kontrowersyjna i intrygująca jest okładka „Consequences” tak samo pokręcona jest zawartość. Nie ma tutaj jasno określonych granic i zespół nie trzyma się kurczowo jednego patentu i stara się nas zaskakiwać na każdym kroku. Płyta jest pełna ciekawych dźwięków, mrocznego i niepowtarzalnego klimatu. W dodatku płyta naszpikowana jest chwytliwymi melodiami, które czynią płytę bardziej przystępną dla potencjalnego słuchacza. Jedna z ciekawszych pozycji w kategorii melodyjnego death metalu.

Ocena:   9/10

CONGIURA - Iblood (2015)



L 'Aquila to mała miejscowość w Włoszech, w której narodziła się mało znana komu kapela Congiura. Działają od roku 2012 i póki co nie mogą narzekać na brak słuchaczy czy też zainteresowanie.  Ta formacja lubuje się w melodyjnym death metalu, w którym nie brakuje pewnych znamion thrash metalu, czy bardziej melodyjnej odmiany metalu.  Rok 2015 to dzień sądu dla nich, bo światło dzienne ujrzał debiutancki album „Iblood”. Każdy kto gustuje w nowocześniejszym graniu, ten z pewnością szybko odnajdzie się na tej płycie.

Nie ma tutaj niczego co by już się nie pojawiało na tego typu płytach. Tradycyjnie mamy przewagę agresji, drapieżności, nowoczesnego podejścia nad tradycyjnymi rozwiązaniami czy też melodyjnością. Mroczna otoczka jest tutaj obecna niczym tło na frontowej okładce. Właściwie zespół zadbał o każdy detal począwszy od ponurej i wciągającej okładki, aż po soczyste i nowoczesne brzmienie.  Kiedy zagłębimy się w sam zespół to też dostrzeżemy plusy jaki są bez wątpienia utalentowany wokalista Stefano, czy też gitarzyści Fabrizio i Federico. W „Course of Redemption” można przekonać się o tym, jak dobrze zostali wyszkoleni.  Od samego początku atakuje nas mocny, soczysty riff, który ma w sobie spore pokłady melodyjności.  Nieco bardziej psychodeliczny jest „Riot”, który zabiera nas do mrocznego świata Congiura.  Dobrym rozwiązaniem jest tutaj urozmaicenie i wtrącanie różnych elementów charakterystycznych dla innych gatunków heavy metalu. Nutka thrash metalu przewija się przez „Inhuman”, gdzie w „iblood” zespół stawia na nowoczesny wydźwięk i na brutalność.  Z kolei „Guantanamo” to pozycja skierowana do fanatyków rocka i innych bardziej komercyjnych odmian ciężkiego brzmienia.  Dobre wrażenie robi bardziej melodyjny „Pendulum”, który jest jednym z najciekawszych momentów na płycie.
Włoska formacja z pewnością wie jak nagrać album z kręgu melodyjnego death metalu, wie jak wykreować odpowiedni mroczny klimat  i dobrać odpowiednie elementy, by całość przekonała słuchacza.  Z pewnością „Iblood” nie jest płytą odkrywczą, czy też oryginalną, ale trzeba przyznać, że solidnie została przyrządzana. Imponuje przede wszystkim dokładność, soczyste brzmienie i treściwy materiał, który trwa ponad 35 minut.

Ocena: 7/10

środa, 29 lipca 2015

HAMMER KING - Kingdom of the Hammer King (2015)

Ross The Boss cały siły włożył teraz w Death Dealer i troszkę jeszcze trzeba poczekać na trzeci solowy album. Do tego czasu warto zainteresować się Hammer King. Zespół stworzony przez dawnych muzyków Ivory Night. Jeden z tych niemieckich bandów, który nagrał parę albumów i przepadł. W ich muzykę inwestował sam Ross the Boss, bo w końcu zaczynali jako cover band, grający kawałki Manowar. Zresztą lider grupy Patrick Fuchs, który gra na gitarze i zajmuje się wokalem jest znany również z solowego bandu Rossa, gdzie przecież również pełni podobne funkcje. Nic więc dziwnego, że Hammer King to zespół, będący wypadkową twórczości Manowar, Majesty czy właśnie Rossa The Bossa. „Debiut” w postaci „Kingdom of the Hammerking” to nie lada uczta dla fanów melodyjnego heavy/power metalu w stylu przytoczonych wcześniej kapel.

Patrick Fuchs to jeden z moich ulubionych wokalistów, bowiem jest charyzmatyczny i potrafi oddać piękno muzyki heavy/power metalowej w epickiej odsłonie. Miło jest go znów usłyszeć właśnie w takich klimatach. Hammer King brzmi tak świetnie również dzięki Charlesowi Greywolfowi, który czuwał nad produkcją i brzmieniem. Gitarzysta Powerwolf odwalił tutaj kawał dobrej roboty i to słychać od samego początku. Idąc dalej językiem korzyści to trzeba też pochwalić zespół za ciekawą okładkę w stylu lat 80 i tutaj przypominają się okładki Anvil. Patrick tutaj współpracuje z innym gitarzystą, a mianowicie Gino Wildem. Dzięki ich chemii i zgraniu mamy sporo ciekawych pojedynków, sporo elementów zaskoczenia. Każdy motyw ma w sobie to coś i zostaje na długo w pamięci. Pomówmy zatem o samej zawartości, która od samego początku do samego końca niszczy obiekty. „Kingdom of the Hammerking” to taki rasowy heavy metalowy kawałek, który można potraktować jako hymn o metalu. Jest stonowane tempo, jest epicki klimat, jest ciekawa melodia rodem z twórczości Crystal Viper czy Jack starr Burning Star. W „I am the King” zespół przyspiesza i porywa nas swoją przebojowością. „Aderlass; The Blood of Sacrifice” to piękna epicka kompozycja, która ma sporo z twórczości Rossa The Bossa. Dalej mamy marszowy „Chancellor of Glory” w który Hammer King wykorzystuje pewne patenty z NWOBHM. Kolejną petardą na płycie jest w sumie ostrzejszy „Blood Angels”, gdzie zespół nie boi się udać w toporne rejony. Równie dobrze prezentuje się mocny „Figure in the Black” czy bardziej power metalowy „We are the Hammer”. Na sam koniec mamy prawdziwą ucztę czyli true metalową epicką podróż w rejony najlepszych kompozycji Manowar czy Majesty. Oj tak „Glory to the Hammer King” to jeden z najlepszych kawałków roku 2015 właśnie w kategorii true metalu.

Kochasz true metal i brakuje czy dawnego Majesty czy Manowar? Nie możecie się doczekać trzeciego albumu Rossa The Bossa? A może po prostu kochacie true heavy metal w najlepszym wydaniu? Jeśli tak, to Hammer King to pozycja obowiązkowa dla was. Panowie stworzyli prawdziwą perełkę w tejże kategorii. Soczyste brzmienie, nad którym czuwał gitarzysta Powerwolf, do tego Patrick znany z Ross the Boss, który napędza całość, Czego można chcieć więcej? No jedynie więcej takich płyt i koncertu w naszym kraju. Ten album to prawdziwa niespodzianka.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 27 lipca 2015

EMERALD SUN - Metal Dome (2015)

Grecki klon Gamma Ray i Helloween o nazwie Emerald Sun wraca i to z podwojoną siłą. Zespół przeanalizował swój styl, swoje pomysły, odczekano z wydaniem nowego albumu i czas okazał się tutaj największą bronią. To właśnie przerwa licząca 4 lata pozwoliła im zebrać nowych muzyków, przetasować troszkę skład i przemyśleć pewne kwestie w sprawie materiału. Jasne zespół dalej został przy heavy/power metalu w stylu Hammefall, Gamma ray czy Helloween, co nie oznacza że popadli w totalne klonowanie i nie dając nic z siebie. Jednak najważniejsze jest to, że Emerald Sun podszkolił się w sferze komponowania hitów. To jest właśnie to co sprawiło, że najnowszy album „Metal Dome” to jeden z najlepszych albumów greckiej formacji.

Klasyczna okładka z motywem zamku otoczonego chmurami jest tutaj wymowne i oddające wiele znanych nam okładek choćby Dark Moor czy Hammerfall. Bardzo przemyślany chwyt i spełnia swoją rolę. Zespół zadbał również o to by brzmienie albumu było soczyste i zarazem ostre niczym brzytwa. Kawał dobrej roboty i każdy riff, każda melodia brzmi czysto i w dodatku potrafi dodać kopa. Zresztą już otwierający „Screamers in the Night” daje nam poczuć moc jaka emanuje z tego wydawnictwa. Sam utwór to kwintesencja power metalu lat 90. Stary Helloween daje o sobie znać, ale również coś z takich kapel jak Black Majesty czy też Bloodbound. Od samego początku mocnym punktem w tym zespole jest wokalista Stellios, który ma coś z Urbana Breeda czy Micheala Kiske. Panuje nad swoimi wysokimi rejestrami i emocjami, dzięki czemu utwory są składne i zapadające w pamięci. Dobrze to przedstawia choćby epicki „Metal Dome”, który zabiera nas w rejony Hammerfall i innych true metalowych bandów pokroju Manowar. „Black Pearl” to przykład rasowej petardy power metalowej, która ma nas przyprawić o szybsze bicie serca. Dalej mamy bardziej rozbudowany „Freedom Call”. Jest nutka rocka i komercji, ale wciąż jest to solidne granie. Duet gitarowy stworzony przez Johniego i Paula zadowoli maniaków popisów gitarowych z lat 80/90, kiedy to liczyła się ikra, pomysłowość i zaskoczenie. Panowie stawiają na lekkość i przebojowość. Znakomicie ten stan rzeczy odzwierciedla „Racing with The destiny” czy „dust and Bones”. Nie mogło zabraknąć na tej płycie lekkiej i wzruszającej balladzie i „More Reflections” sprawdza się tutaj idealnie. Kolejnym hitem na płycie jest rytmiczny „Blood on Your name”, który utrzymany jest w stylistyce melodyjnego heavy metalu. Zespół znakomicie wykorzystuje klawisze w swojej muzyce, które nie dominują nad pozostałymi częściami składowymi. W „Legacy of Night” dobrze wykorzystano klawisze i sprawiły że utwór jest jednym z najlepszych kawałków na płycie.

Właściwie mamy do czynienia z dopracowaną płytą, która niszczy nie tylko swoim przemyślanym i zgranym materiałem, ale wykonaniem i produkcją. Emerald Sun mimo dłuższej przerwy, mimo zmian w składzie powrócił do świata żywych i to w jakim stylu. „Metal Dome” to pozycja obowiązkowa dla fanów Helloween i Gamma Ray, a także wszelakiego melodyjnego heavy/power metalu. Wielki powrót Emerald Sun.

Ocena: 8/10

niedziela, 26 lipca 2015

BLACK OIL - Resist To exist (2015)

Pewnie dla wielu fanów ciężkiego brzmienia nazwa kapeli Black Oil nic nie mówi. Czas to zmienić i przedstawić światu kolejny ciekawy band z kręgu hardcoru, thrash metalu i nowoczesnego heavy metalu. Ta młoda amerykańska formacja jest zapatrzona w takie kapele jak Soulfly, Arch Enemy, Cavalera Conspiracy, czy Fear Factory. Tego też należy się spodziewać po ich albumie „Resist to Exist”, a jeśli ktoś ma wątpliwości to niech spojrzy na listę gości gdzie mamy między innymi : Hector Guerra, Tony Campos ,Aaron Rossi , Raymond Herrera. To wystarczające dowody, że warto sięgnąć po ten album. A co tak naprawdę znajdziemy na płycie? O tym w dalszej części recenzji.

Warto zacząć od tego, że zespół powstał z inicjatywy gitarzysty Addasi Addasi, który chciał stworzyć coś co przypomni nam twórczość Sepultury, a także innych wielkich zespołów, które dały się pokazać jako brutalne kapele heavy metalowe. Ta sztuka udało się amerykańskiemu Black Oil, ponieważ w ich muzyce z pewnością nie brakuje agresji, technicznego rzemiosła, a z pewnością energii. To wszystko przedkłada się na to, że dominują tutaj takie gatunki jak hardcore, czy thrash metal. Na szczęście nie kończy się na agresywnych riffach, bo wtedy z pewnością album „Resist to Exist” by nie cieszył się większym zainteresowaniem. Mike Black jako wokalista wnosi do muzyki zespołu sporo techniki, drapieżności i pewności siebie. Jego growl sprawia, że poszczególne kompozycje mają w sobie nutkę nowoczesności.. Tak przedstawia się ogólnie nowy album Black Oil i nie jest tak słodko jak to wygląda na okładce. Płyta nie jest jakoś mocno urozmaicona i obyło się bez większych niespodzianek. Mamy typowy ostry otwieracz „Rise up”, brutalny i zarazem toporny „Callate”, czy też rozpędzony i bardziej thrash metalowy „Exoskeleton”. Mocnym punktem płyty jest energiczny „Revolution”, który ukazuje bardziej melodyjne oblicze zespołu. Nie do końca przekonują kulturowe wtrącenia które słychać w „Stand againts everything” czy w „Combustion”. Niby ma to swój urok, ale w pewnym momencie potrafi to być nieco irytujące.

Black Oil nagrał treściwy album, który zawiera 8 kawałków oddających to co najlepsze w takich gatunkach jak hardcore, thrash metal czy death metalu. Nutka nowoczesnego heavy metalu w brutalnym wydaniu nikomu jeszcze nie zaszkodziła, dlatego warto sięgnąć po nowe dzieło Black Oil. Z pewnością album znajdzie swoich słuchaczy, bo ma pewne swoje atuty.

Ocena: 6/10

sobota, 25 lipca 2015

IRON SAVIOR - Live at The Final frontier (2015)



Prawie 20 lat przyszło poczekać fanom Iron Savior na pierwsze oficjalne wydanie koncertowego albumu i DVD. Do tej pory była epka w postaci „Interlude”, która zawiera parę utworów live no i różnego rodzaju bootlegi. Teraz jednak kiedy Iron Savior powrócił na dobre do życia, co potwierdziły ostatnio albumy „The Landing” i „Rise of The Hero” to przyszedł czas na właśnie pierwszy koncertowy album. Długo przyszło czekać, ale warto było. Dzięki temu dostaliśmy naprawdę wysokiej klasy album zarejestrowany na żywo. Żywa i reagująca publika, ciekawa set lista, dobra predyspozycja muzyków i przede wszystkim wysokiej klasy jakość muzyki. Dawno nie było tak udanego albumu koncertowego, który porwałby swoją formą i wykonaniem.  Soczyste brzmienie, znakomity klimat, który wciąga i to jak udało się uchwycić piękno tego koncertu jest tutaj na wagę złota. Szkoda tylko, że panowie z Iron Savior nie postanowili użyć języka angielskiego czasie koncertu, co byłoby znacznie łatwiejsze w odbiorze. Drugi problem to w sumie set lista w której brakuje nieco klasyków, ale mimo pewnych wad i tak jest to wysokiej klasy album zagrany na zywo.  Przede wszystkim podobać się może otoczka, emocje jakie panowały na koncercie jak i sama forma muzyków. Piet wokalnie brzmi tak samo świetnie jak w wersjach studyjnych i w sumie to tyczy się pozostałych muzyków. Kawał dobrej roboty i to nie zawsze się udaje uzyskać.  Najwięcej zagrano utworów z dwóch ostatnich albumów. Tak więc na rozruszanie publiki mamy „Last Hero”, który jest jednym z najlepszych utworów z nowej płyty.  Dalej mamy jeszcze szybszy „Starlight” i epicki „The Savior”, które pochodzą z „The Landing”. Trzeba przyznać, że nowe utwory dobrze wypadają na żywo.  Potem dalej Piet i spółka  grają „Revenge of Bride”, czyli kolejny szybszy kawałek, który oddaje to co  najlepsze w Iron Savior. Z „Battering Ram” mamy w sumie słabszy „Break The Curse”, ale okazał się dobrym utworem do rozgrzania publiczności.  Z starych klasyków mamy „Mind over Matter”, choć z „Unification” można było wybrać coś lepszego.  Kolejnym ważnym klasykiem jest jeden z najlepszych utworów tego zespołu czyli „Condition Red” .   Nie mogło też zabraknąć  I’ve Been to Hell”, który znów rozruszał nam publikę. Choć największą frajdę fanom sprawił hymnowy „Heavy metal never dies”, który zapewnił niezłą zabawę publice.  W sumie najciekawsza to jest końcówka tego koncertu. Mamy bowiem killera w postaci „Coming Home”, który jest w sumie najmocniejszym punktem tego koncertu. Dobrze było też usłyszeć „Watcher In the Sky”  w „Iron Watcher Medley”. Trzeba przyznać,  że mimo braku Hansena w roli wokalisty to I tak utwór niszczy na żywo.  Dalej mamy również kultowy „Atlantis Falling” i jedynie obecność Doveru Judas Priest zastanawia, bo w końcu Iron Savior ma wystarczająco własnych kawałków, które mógłby zagrać. No cóż mi pewnych wad, jak choćby zbyt mała ilość klasyków w setliscie  czy może brak języka angielskiego w zapowiedziach to i tak jest to jeden z najlepszych  albumów nagranych na żywo jakie ostatnio pojawiły się na heavy metalowym rynku. Bardzo dobra robota i szkoda, że tak późno panowie zebrali się za nagranie takiego krążka. Jednak lepiej późno niż wcale.  Polecam.

Ocena: 9/10

czwartek, 23 lipca 2015

REGICIDE - Fall of an Empire (2015)



Regicide to nieco podziemny band z Stanów Zjednoczonych, który powstał po to żeby grać  thrash metal w czystej postaci. Za zespoły do naśladowania wzięli Anthrax, Sepultura, czy Megadeth. Amerykańska formacja działa od 2006 roku, jednak dopiero w tym roku udało im się zebrać by wydać swój pierwszy album  w postaci „Fall of An Empire”.  To właśnie ten album jest przedmiotem niniejszej recenzji.

Ktoś mógłby powiedzieć o pisuje kolejny album, który nie ma szans na przebicie. Z pewnych względów zespół pozostaje nie rozpoznawalny. Za mało hitów, za mała siła przebicia jeśli chodzi o materiał, sam styl też niczym się nie wyróżnia, a zespół nie grzeszy aspektem technicznym. Przy każdym aspekcie można postawić krzyżyk, ale zespół nadrabia agresją, szybkością i szczerością. Słychać, że dobrze się bawili przy rejestrowaniu tego krążka. To bez wątpienia ratuje album przed katastrofą. Lider grupy jest Issac, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty.  Niestety jego wokal jest chaotyczne i wymaga jeszcze oszlifowania. Na szczęście jako gitarzysta wypada znacznie lepiej i współpraca z Domninicem układa się pomyślnie co z resztą słychać bo solidnych solówkach. „injustice” to rasowy otwieracz, który wita nas ostry riffem i przybrudzonym brzmieniem. Nic odkrywczego, ale słucha się wyjątkowo dobrze.  Metallica daje o sobie znać w mroczniejszym „Fallen”, który jest jednym z mocniejszych kawałków na płycie. Wszystko w nim dobrze wypadło, a to już nie mały sukces.  Bardziej złożoną kompozycją jest tutaj „Brainwashed”, gdzie zespół ukazuje swoje progresywne oblicze. Gitarzyści robią niezłe pojedynki na solówki i faktycznie dzieje się tutaj całkiem sporo. Nutka nowoczesności dodaje pikanterii i lekkiego urozmaicenia.  Zespół postanawia zwolnić w „ Fester”, który ma w sobie więcej z heavy metalu czy hard rocka. Nie jest to oczywiście jakaś ujma, ale utwór jest już nieco słabszy i nie pasujący do reszty kompozycji.  Bardzo podoba mi się tutaj energiczny „Life Or Dead”. Całość zamyka wyjątkowo melodyjny „Again”, który przywraca wiarę w zespół, że jednak drzemie w nich jakiś potencjał i że jeszcze jest szansa że nas zaskoczą w przyszłości.

Album ma pełno zalet jak i wad. Mimo pewnych niedociągnięć i irytującego wokalu Issaca trzeba przyznać, że materiał się broni. Co więcej może się podobać, zwłaszcza tym co kochają bezgranicznie thrash metal i przyjmą go w każdej postaci i w każdej ilości. Jeśli ktoś szuka czegoś na wyższym poziomie to może poczuć się zawiedziony.

Ocena: 5.5/10