Strony

niedziela, 11 września 2016

KAI HANSEN & FRIENDS - XXX Three decades in metal (2016)

Wiele znanych muzyków w swojej karierze muzycznej dorobiło się solowych albumów. W muzyce rockowej czy metalowej było już całkiem sporo takich przypadków, ale przez te 30 lat mój idol Kai Hansen jakoś się nie dorobił swojej. Co prawda początkowo pierwszy album Gamma Ray miał być takim solowym albumem. Jednak Gamma Ray stała się zespołem z prawdziwego zdarzenia, który był swoistą kontynuacją tego co Kai robił w Helloween. Choć nie było czasu na własny solowy album, to jednak Kai hansen stał się bogiem power metalu i w sumie dzięki temu że pozwolił rozwinąć skrzydła wielu innym kapelom z tego kręgu. Pomógł błysnąć Blind Guardian, nabrać wiatru w żagle Iron Savior, czy Primal Fear. Wiele niemieckich zespołów jest gdzieś powiązana z twórczością Gamma Ray, Helloween czy właśnie Kaiem. Przyszedł czas w końcu na Kaia i jego solowy album.


Nic dziwnego, że wiele tych osób którym pomógł zaprosił do swojej pierwszej solowej płyty. Sama płyta zrodziła się tak po prostu naturalnie, bez silenia się na konkretny cel. Kai po prostu zebrał muzyków, zaczął pisać utwory bez granic, bez określonych ram, stawiając świeże spojrzenie. Do współpracy zaprosił basistę Alexa Dietza (Heaven shall burn), gitarzystę Erika Freese'a oraz perkusistę Daniela Wildinga znanego z Carcass. „XXX – three decades in metal” to pozycja, która rzeczywiście obrazuje 30 lat działalności Kai'a w heavy metalu, tak jak zresztą to opisywał w wywiadach. Cieszy na pewno lista gości, których zebrał lider Gamma Ray. Jest Piet Sielck, jest Tobias Sammet, Ralf Sheepers czy Hansi Kursch. Dzięki nim płyta jest bardziej zróżnicowana i nie przewidywalna. Problemem jednak jest zbyt duża ilości komercji w niektórych kompozycjach i brak przebojowości do jakiej przyzwyczaił nas Kai na przestrzeni lat. Jasne, fajnie się tego słucha, są mocne momenty, ale jako całość to można poczuć niedosyt i brak sporej ilości power metal. Dominuje w sumie nowoczesny hard rock i mocny heavy metal.

Płytę promował otwierający „Born Free” i to bardzo solidny kawałek z mocnym riffem w pisującym się w twórczość Gamma Ray i pokazuje też fascynację Judas Priest. Radosny wydźwięk kawałka też znakomicie oddaje to jaką osobą jest Kai. Najlepszym utworem na płycie jest rozbudowany, marszowy „Enemies of Fun” w którym świetnie sprawdza Ralf i Piet. Mocny, urozmaicony kawałek, który przypomina „To the Metal” czy „Metal Gods” Judas Priest. To jest właśnie cały Kai i tutaj jest ten geniusz do tworzenia hitów. Szkoda, że cały album nie jest taki jak ten kawałek. Z kolei „Contract song” brzmi jak mieszanka „Master of Confusion” i „Between the hammer and the anvil” Judas Priest. Schody zaczynają się w średnim „Making headlines” w którym występuje gościnnie Tobias Sammet. Utwór troszkę nijaki i taki płaski. Brakuje ognia i jakiegoś takiego zaskoczenia. Jest to tylko solidny kawałek, który przypomina „Mother Angel”. Nie mogło zabraknąć Micheala Kiske czy Franka Becka, którzy fajnie się uzupełniają w rozpędzonym „Stranger in Time”, który jest jednym z nie wielu power metalowych utworów. Ten kawałek to taki hołd dla czasów Helloween z lat 80. „Fire and Ice” jest bardziej komercyjny, choć nie brakuje ciekawych momentów tutaj, zwłaszcza mocnym punktem tutaj jest ciężki riff i nieco mroczniejszy klimat. Zaczyna się w tym momencie część mało metalowa, a bardziej rockowa. Ciężko dopasować to do twórczości Kaia. „Left behind” czy „All or nothing” to kompozycje bardziej nowoczesne, bardziej rockowe i mało metalowe. Gdyby nie wokal Kai to bym nie pomyślał, że wyszło to od człowieka, który stworzył power metal, Gamma ray czy Helloween. Dalej mamy nieco żywszy „Burning Bridges” w którym wokalnie udziela się gitarzysta Freese. Obok dwóch pierwszych utworów najlepszym na płycie kawałkiem jest power metalowy „Follow the Sun” z świetnym występem Hansiego z Blind Guardian. Tak to jest to do czego nas Kai przyzwyczaił na przestrzeni lat. Szkoda, że tak mało jest takich petard na tym albumie.

Kocham Kai, mam obsesję na jego punkcie. Uwielbiam to w jaki sposób komponuje muzykę, cenię jego geniusz gitarowy i to jaką osobą jest. Niestety solowy album „XXX three decades in metal” sprawia że mam mieszane uczucie. Cieszę, że Kai wydał nowy album, że mogę posłuchać nowych jego utworów. Jednak nie przekonuje mnie do końca komercyjny charakter i nieco rockowy feeling tej płyty. Na płycie nie brakuje ciekawych momentów, jak i elementów zaskoczenia. Całościowo album jednak troszkę rozczarowuje i gdzieś szybko przepada w natłoku wielu innych, ciekawszych płyt. Szkoda, pozostaje tylko czekać na nowy album Gamma Ray.

Ocena: 5.5/10

2 komentarze:

  1. Ta czcionka to z zemsty??!! ;P ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. All or nothing brzmi swietnie.
    Projekt solowy przewaznie ma na celu zaprezentowac utwory ktore nie pasuja do konca do maciezy.
    Po za tym ciesze sie ,ze nie jest to kolejna power metalaowa eskapada ktora zaczyna mi juz bokiem wychodzic.

    OdpowiedzUsuń