Strony

środa, 19 października 2016

FREEDOM CALL - Masters of Light (2016)

Dla wielu Freedom Call to obiekt drwin, a wszystko przez ich słodkie melodie i wyjątkowo czysty wokal Chrisa Baya. Swoje robi też tematyka, która ociera się o fantasy czyli smoki i rycerze, a to nie zawsze każdego bawi. Fani tego zespołu uwielbiają pierwsze płyty w tym przede wszystkim „eternity” i te stare dobre czasy przypomniał ostatnio „Beyond”. To był zaskakująco dobry album. Freedom call tym albumem wrócił jakby do swoich korzeni i nagrał album na poziomie. Z tym ostatnio było różnie u nich. Zespół nabrał w sobie tyle pozytywnej energii, że wydał wznowioną wersję „Eternity”, a teraz chce potwierdzić swoją formę nowym albumem zatytułowanym „Masters of Light”.

Najsłabszym ogniwem tej płyty to oczywiście sama okładka, która jest kiczowata i jakaś taka bez pomysłu. Szkoda, bo tytuł krążka jest naprawdę chwytliwy. Lepiej jest z brzmieniem i formą muzyków. Brzmienie jest takie jak na ostatnich płytach, czyli czyste i takie dość power metalowe. Co do muzyków to trzeba pochwalić Chrisa, który śpiewa co raz lepiej. Na tym albumie momentami śpiewa nieco nawet agresywniej. Tak jego głos jest wizytówką Freedom Call. Na płycie znajdziemy 12 kawałków, które są zróżnicowane i dobrze oddają to co najlepsze w tym zespole. Zaczyna się od „Metal is Everyone” z nieco cięższym riffem i z nieco nowocześniejszym charakterem. Kompozycja jest na pewno udana i zapada w pamięci. Słychać kontynuacje „Beyond”, a także echa klasycznych albumów tego bandu. Najlepszym utworem na płycie pozostał jednak singlowy „Hammer of Gods”, który zabiera nas w rejony Gamma Ray. Chwytliwy refren i melodyjny riff napędzają ten kawałek, czyniąc go jednym z najlepszych utworów w historii Freedom Call. Dalej mamy klimatyczny, bardziej przesiąknięty fantasy „A World Beyond”, który swoją lekkością, nieco słodszym charakterem przypomina czasy „crystal Empire” czy „Eternity”. Power metal pełną gębą w najlepszym wydaniu. Pomysłowy motyw i aranżacje mamy w tytułowym „Masters of Light”. Zaczyna się klimatycznie, dość spokojnie, potem nabiera epickiego i bardziej power metalowego charakteru. Zróżnicowana i bardziej złożona kompozycja, która pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Zespół idzie za ciosem i dalej daje nam znów power metalową petardę w postaci „King rise and fall”. Znów można śmiało mówić o jednej z najlepszej kompozycji jakie stworzył Freedom calll. Słychać wpływy Stratovarius czy Gamma Ray. Fani starych płyt Freedom Call na pewno łezka w oku się zakręci. W połowie płyty przychodzi czas na balladę i „Cradle of Angels” wypada naprawdę dobrze. Ta ballada potrafi ująć formą, wykonaniem i jakoś tak nie odstrasza. „Emerald Skies” to znów żywszy kawałek z bardziej wysuniętymi klawiszami. Bardzo dobrze wyważone melodyjne klawisze i nieco cięższe gitary. Wyszedł dzięki temu kolejny przebój, który na długo zapada w pamięci. Tempo i power metalowe rejony zostają utrzymane w dynamicznym „Hail The Legend” i znów kłania się nam twórczość Gamma Ray. Nie da się oszukać, że końcówka płyty już jest nieco słabsza. Przyczyną tego na pewno jest nieco dyskotekowy i kiczowaty „Ghost Ballet”. Z kolei „Rock the Nation” jakoś taki zbyt radiowy i rockowy w swojej konwencji. Zamykający „High Up” troszkę zbyt radosny jak dla mnie. Z końcowej części płyty najbardziej wartościowy jest energiczny i dynamiczny „Riders in the Sky”. Znów przychodzi na myśl kilka klasycznych kawałków grupy.

Nie obyło się i tym razem bez kilku wpadek w postaci zbyt radiowych czy kiczowatych kawałków. Całościowo album wypada jednak bardzo dobrze. Jest sporo power metalu, nie brakuje przebojów, a sam zespół jest w bardzo dobrej formie. Największym plusem jednak okazuje się sięganie po znane patenty i do korzeni. Freedom Call stara się tworzyć muzykę jak za dawnych czasów i wychodzi im to naprawdę dobrze. Warto mieć ten krążek w swojej kolekcji.

Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz