Hammerfall zapisał się już w historii heavy i power metalu. Ich
status jest nie do podważenia i nie muszą nic udowadniać.
Popularność zdobyli dzięki swojej przebojowości, epickim
charakterystycznym chórkom, melodyjności i rycerskiemu
charakterowi. Swoje zrobił też Joacim Cans, który jest
jednym z najbardziej charyzmatycznych wokalistów. Wiele fanów
tej muzyki wiąże z tym zespołem swoje najlepsze lata młodzieńcze
jak i początki z muzyką heavy metalową. Zespół miewał
wzloty jak i upadki. Upadek nastał po „Threshold” bowiem wtedy
formuła zaczęła nieco rdzewieć i brakowało tej świeżości i
polotu. Wszystko stało się przewidywalne i jakieś takie bez ducha.
Zespół gra jakby z przymusu i nie było z tego żadnej
frajdy. W końcu doszło nawet do tego, że Hammerfall zmienił
koncept na tematykę związaną z zombie. Efekt był w sumie średni.
Tak o to zespół wrócił do korzeni i nagrał naprawdę
całkiem udany „(R)evolution”. Niedosyt był i w sumie związane
było z tym, że płyta była nie równa. Jednak zespół
wrócił do korzeni, znów wrócił do rycerskiego
heavy/power metalu to był dobry znak i nadzieja na lepsze jutro.
Rzeczywiście zespół poszedł dalej w tym kierunku i tak o to
mamy najnowsze dzieło „Built to Last”, który jeszcze
bardziej przypomina stare dokonania, które kochamy wszyscy.
Nie chodzi tylko o miłą dla oka okładkę Andre Marschalla.
Nikt raczej od Hammerfall nie oczekuje eksperymentów, zresztą sam zespół się przekonał że to nie dla nich i przynosi marne skutki. Tak więc „Built to last” jest skierowany do tych którzy wielbią „Legacy of Kings”, „Crimson Thunder” czy „Threshold”. Ta płyta jest do bólu klasyczna, bardzo taka typowa dla Hammerfall, ale dzięki temu tak bardzo wciąga i tak bardzo zachwyca. Miło jest usłyszeć materiał, który naprawdę dorównuje najlepszym dokonaniom zespołu. To nie takie proste, a jednak Hammerfall podołał. Brzmienie jest soczyste i takie w starym stylu. Joacim Cans faktycznie wspina się na wyżyny swoich umiejętności i pokazuje, że potrafi śpiewać jeszcze w wyższych rejestrach. Pontus i Oscar też jeszcze lepiej się dogadują i w końcu zaczyna iskrzyć w ich zagrywkach. Co ciekawe płyta jest klasyczna, ale potrafi być ostrzej niż zwykle i jeszcze bardziej przebojowo. Plusem na pewno jest duża dawka power metalu, dzięki czemu płyta jest niezwykle energiczna i dynamiczna. Płytę promował „Hammer High”, który na płycie wypada korzystniej niż wtedy gdy słyszałem go na stronie internetowej. Mocny riff, odpowiednia rycerska tonacja i prosty, wciągający refren są tutaj sporym atutem. „The sacred Vov” to druga kompozycja, którą zespół udostępnił znacznie wcześniej i druga, która lepiej wypada na albumie. Bardzo żywiołowa kompozycja, która ukazuje bardziej power metalowe oblicze kapeli. Pomówmy o reszcie materiału. Płytę otwiera ostry i melodyjny „bring It” i to się nazywa otwieracz. Jedno z najlepszych w historii Hammerfall. Jasne takich riffów w historii heavy/power metalu było sporo. Jednak słuchanie tego kawałka to czysta przyjemność i potrafi rzucić na kolana swoją aranżacją. „Dethrone and Defy” zaczyna się ciekawymi popisami solówkami i szybko nabiera odpowiedniego power metalowego tempa. Kolejna petarda na płycie, która ukazuje jak w świetnej formie jest zespół. Nie tylko power metalowe killery tutaj wyszły, bo ballada „Twilight Princess” urzeka swoją formą i emocjonalnym ładunkiem. Piękna w swojej czystej postaci. Od razu przypadł mi do gustu dynamiczny i przebojowy „Stormbreaker”, który ma w sobie echa „Legacy of kings” czy „Threshold”. Śmiało można rzec, że jest to jeden z najlepszych utworów jakie kiedykolwiek stworzył Hammerfall. Ten kawałek to kwintesencja stylu tego zespołu i podoba mi się to co wyprawiają gitarzyści. Ciąg dalszy klasyki mamy w podniosłym i marszowym „Built to last”. Dalej mamy kolejną petardę w postaci „The star of Home” i nieco judasowy „New Breed”, które napędzają ten album. W sumie dobrze widzieć, że jest na płycie tyle szybkich,power metalowych kompozycji. Całość zamyka równie udany i chwytliwy „Second to None”, który przemyca sporo patentów z „Crimson thunder”.
Nikt raczej od Hammerfall nie oczekuje eksperymentów, zresztą sam zespół się przekonał że to nie dla nich i przynosi marne skutki. Tak więc „Built to last” jest skierowany do tych którzy wielbią „Legacy of Kings”, „Crimson Thunder” czy „Threshold”. Ta płyta jest do bólu klasyczna, bardzo taka typowa dla Hammerfall, ale dzięki temu tak bardzo wciąga i tak bardzo zachwyca. Miło jest usłyszeć materiał, który naprawdę dorównuje najlepszym dokonaniom zespołu. To nie takie proste, a jednak Hammerfall podołał. Brzmienie jest soczyste i takie w starym stylu. Joacim Cans faktycznie wspina się na wyżyny swoich umiejętności i pokazuje, że potrafi śpiewać jeszcze w wyższych rejestrach. Pontus i Oscar też jeszcze lepiej się dogadują i w końcu zaczyna iskrzyć w ich zagrywkach. Co ciekawe płyta jest klasyczna, ale potrafi być ostrzej niż zwykle i jeszcze bardziej przebojowo. Plusem na pewno jest duża dawka power metalu, dzięki czemu płyta jest niezwykle energiczna i dynamiczna. Płytę promował „Hammer High”, który na płycie wypada korzystniej niż wtedy gdy słyszałem go na stronie internetowej. Mocny riff, odpowiednia rycerska tonacja i prosty, wciągający refren są tutaj sporym atutem. „The sacred Vov” to druga kompozycja, którą zespół udostępnił znacznie wcześniej i druga, która lepiej wypada na albumie. Bardzo żywiołowa kompozycja, która ukazuje bardziej power metalowe oblicze kapeli. Pomówmy o reszcie materiału. Płytę otwiera ostry i melodyjny „bring It” i to się nazywa otwieracz. Jedno z najlepszych w historii Hammerfall. Jasne takich riffów w historii heavy/power metalu było sporo. Jednak słuchanie tego kawałka to czysta przyjemność i potrafi rzucić na kolana swoją aranżacją. „Dethrone and Defy” zaczyna się ciekawymi popisami solówkami i szybko nabiera odpowiedniego power metalowego tempa. Kolejna petarda na płycie, która ukazuje jak w świetnej formie jest zespół. Nie tylko power metalowe killery tutaj wyszły, bo ballada „Twilight Princess” urzeka swoją formą i emocjonalnym ładunkiem. Piękna w swojej czystej postaci. Od razu przypadł mi do gustu dynamiczny i przebojowy „Stormbreaker”, który ma w sobie echa „Legacy of kings” czy „Threshold”. Śmiało można rzec, że jest to jeden z najlepszych utworów jakie kiedykolwiek stworzył Hammerfall. Ten kawałek to kwintesencja stylu tego zespołu i podoba mi się to co wyprawiają gitarzyści. Ciąg dalszy klasyki mamy w podniosłym i marszowym „Built to last”. Dalej mamy kolejną petardę w postaci „The star of Home” i nieco judasowy „New Breed”, które napędzają ten album. W sumie dobrze widzieć, że jest na płycie tyle szybkich,power metalowych kompozycji. Całość zamyka równie udany i chwytliwy „Second to None”, który przemyca sporo patentów z „Crimson thunder”.
Długo fanom Hammerfall przyszło czekać na album godny tej marki. Zawsze czegoś brakowało. Jak nie przebojów, to rycerskiego charakteru, a kiedy pojawił się Hektor na „Revolution” to zabrakło równego materiału. Wracamy do klasycznego materiału i brzmienia Hammerfall. Jest precyzja, jest pazur, podniosłość, rycerski charakter, a w dodatku płyta od początku do końca jest świetna. Niby panowie nie odkrywają niczego nowego, a sprawia to tyle radości. Bez wątpienia jeden z ich najlepszych albumów, a z pewnością najlepszy od czasów „Threshold”. Śmiało można wpisać „Built to last” do top 10 tego roku.
Ocena: 9,5/10
Skądś wstrząsnął płytę kilka tygodni przed premierą? O.o
OdpowiedzUsuńma się te układy z wytwórniami :D wiele płyt mam wcześniej :D
UsuńPodziel się! :D
Usuń